Z podróży po stepach zachodniej Ameryki/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Z podróży po stepach zachodniej Ameryki |
Pochodzenie | Gazeta Narodowa, 1871, nr 382; 1872, nr 44, 46 |
Redaktor | Platon Kostecki |
Wydawca | Jan Dobrzański |
Data wyd. | 1871-1872 |
Druk | Drukarnia „Gazety Narodowej“ |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Ernest Buława |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dosięgliśmy wreszcie o jaką milę ujścia Arkanzasu do rzeki Czerwonej; brzegi były strome i podmyte, a prąd wartki i głęboki. Trzeba więc było iść dalej lasami, a Beatta, Indjanina, w drugą stronę posłać na zwiady. W godzinę powrócił on z wesołą nowiną, że o milę odkrył duże mielizny i szerokie nasypy piasku, a resztę można było przepłynąć na koniach. Zatrzymaliśmy pochód, zrąbano kilka drzew dla zbicia tratew pod nasze rzeczy; inni usiłowali wynaleźć jeszcze dogodniejszy punkt przejścia. Dopiero wtedy pokazało się, jakiemi środkami i jaką zręcznością władali Indjani nasi, Tony i Beatte. Nabyli w jednej z wiosek dużą, suchą skórę bawolą; użycie jej było arcydziełem przytomności umysłu i zręczności w tej ważnej chwili. Przewleczono najprzód sznurki przez małe otwory u brzegów skóry, i złożono rodzaj tratwy; kije, ułożone na jej poziomie, nie dały jej się uginać; rzeczy nasze złożono tam w nieładzie, poczem dźwignięto tę łódź szczególną, i zaniesiono na wodę. Beatte chwycił w zęby gruby sznur, przymocowany do tej skóry, i najprzód brnął w wodę póki się dało, ciągnąc skórę po niej, a potem rzucił się wpław, ciągnąc sznurem, w zębach trzymanym, cały ten ekwipaż, i płynąc bohatersko aż do brzegu. Drugi Indjanin z tyłu płynąc, popychał cały ten tabor, by prądem nie został porwany. Płynąc, wydawali obaj najdziksze krzyki, które mogły uchodzić za krzyki przerażenia, a były tylko oznakami wesołości. Mnie i komisarzowi tak się podobał ten rodzaj przeprawy, że postanowiliśmy osobiście przepłynąć rzekę na tej bawolej skórze. Przywleczono ją napowrót do nas, obładowano bagażami do stu funtów, a gdy spłynęła, dano mi znać, bym na tem wszystkiem usiadł. Przypomniało mi to przeprawy przez morze Gothama w legendach indyjskich. Wszedłem na środek i siadłem na tronie rupieci spiętrzonych, z wszelkiemi ostrożnościami. Skóra tylko na szerokość ręki zagiętą była ponad powierzchnią wody. Podawano mi strzelby, karabiny, bronie mniejszego kalibru, ale w takiej ilości i wadze, iż wkrótce trzeba mi było protestować, że więcej nie wezmę, bo skóra na dobre chwiać i przechylać się poczynała. Odepchnięto ją i wpłynęliśmy na głębie. Było to wrażenie na pół komiczne, na pół poważne, gdym się ujrzał żeglarzem na skórze wołowej, na rzece wśród pustyni, otoczonej dziką naturą, ciągnięty zębami dzikiego człowieka, wydającego w czasie przepływania istnie diabelskie wniebogłosy. Dla dodania im otuchy, na środku rzeki się znajdując, dwa razy strzeliłem w powietrze z mej dubeltówki. Echo tych strzałów odwtórzyło się w nieskończoność pustyń i lasów, a z brzegu odpowiedzieli mu okrzykiem liczni towarzysze. Wkrótce wszystkich przeprawiono tymże sposobem. Proszę sobie teraz wyobrazić, w jaką pychę wzbity Tony przechadzał się po brzegu, jako wynalazca tego środka przeprawy. Beatte zaś pozostał surowy i milczący, ani jedna marszczka jego saturnowatej twarzy nie poruszyła się. Mruknął tylko ponuro. Teraz widzę, że Indjanin przecie na co przydać się może. Szeroki brzeg pełen piaszczystego nasypu, cały narzucony był niezliczonemi ślady sarn, głuszczów, niedźwiedzi, indyków i wodnego ptactwa. Wybrzeża były prześliczne: tu długie błękitne laguny, dziergane wierzbami i drzewami bawełny, tam bujne knieje leśne, szeroko rozwarte, na których majestatycznie panowały rozłożyste platany, a w oddaleniu łagodne wzgórza, lasem kędzierzawe, jakby z pod ręki Ryukisdaela wyrosłe.... Listki już miały odcień złotawy doświadczenia jesiennego, co nadawało krajobrazowi pewien ton pełen harmonii, bogaty i wspaniały, jak złotawe tła Claude Lorraina. Pierwszy plan rzeki był ożywiony okrągłą łodzią, na której kapitan się jeszcze przeprawiał, a dalszy długim szeregiem naszych towarzyszy, którzy pojedynkami przeprawiali się po nasypach, lub wpław przebywali rwiące prądy strumienia.