Z podróży po stepach zachodniej Ameryki/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Z podróży po stepach zachodniej Ameryki |
Pochodzenie | Gazeta Narodowa, 1871, nr 382; 1872, nr 44, 46 |
Redaktor | Platon Kostecki |
Wydawca | Jan Dobrzański |
Data wyd. | 1871-1872 |
Druk | Drukarnia „Gazety Narodowej“ |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Ernest Buława |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wróciwszy, zastaliśmy resztę towarzyszy nadzwyczaj wesołych, oddających się swobodnym zabawom. Strzelali, szli z sobą w zapasy, prześcigali się, grając w barry. Najwięcej było młodych ludzi, będących po raz pierwszy na takiej wycieczce, pełnych siły, swobody, nadziei. Nic bardziej nie rozochaca, nie nie rozpala serca i wyobraźni młodzieńczej nad to życie w lasach, wśród majestatycznych odludni, obfitujących w różną zwierzynę a nie skąpych w przygody. Posyłamy młodzieńców naszych do Europy, gdzie niewieścieją i psują swe jędrne natury zbytkiem i miękkością; lepiej by było wyprawiać ich częściej w te stepy, zkądby przynieśli więcej hartu, swobody, skłonności bardziej męzkie i niezawisłe a odpowiedniejsze obyczajowi, wynikającemu z naszych ustaw politycznych. Reszta towarzyszy poważniejsza, złożona z doktora, kapitana i kilku wyższych oficerów, siedząc do koła ogniska, rozprawiała o planach dalszej wycieczki. Zamierzaliśmy przeprawić się przez rzekę Arkansas u jej ujścia do rzeki Czerwonej, potem przebyć prastary las, sławny Cross-timber, ujęty ramionami tych dwu strumieni, a potem przerzucić się w stronę południową stepów. Beatte, myśliwy doświadczony i tych okolic świadomy, utrzymywał, że idąc brzegami strumienia, dochodzi się do pagórka, na którym duże kamienie warstwami złożone, mają być dawnemi znakami, postawionemi przez Ossagów, w miejscu przeprawy.
— W takim razie, zawołał z dziką radością kapitan, przeprawimy się za dwa dni przez strumień Arkansas, a w okolicach Pawnii zatrzeszczą kości bawołów! Ta myśl zelektryzowała wszystkich. Wtem usłyszeliśmy wśród ciszy strzał niedaleki. — To strzał starego Ryana, rzekł kapitał, jestem pewny, że położył głuszca lub sarnę. Niemylił się, za chwilę pojawił się w zaroślach stary weteran, wlokąc zabitą sarnę przy pomocy jednego z towarzyszy. Okolica przepełniona była zwierzyną, i tabor nasz obficie nią zaopatrzony, zdał się ucztą bajeczną, gdyż zrąbano więcej niż dwadzieścia drzew pszczelnych, zatem niezbywało na najwytworniejszych przysmakach. Było tam suto, co się zowie, wszyscy byli sobie radzi i nikt nie myślał o tem, by co schować na jutro. Kuchnia była po myśliwsku urządzona. Mięsiwa zawieszone były nad ogniem na trzech spojonych kijach, utkwionych w ziemi, piekły się lub wędziły, zachowując wszystek sok tak wybornie, że mogły być ozdobą uczty pierwszego smakosza. Mniej dopisał chleb niezupełnie wypieczony, w formie pączków zaczyniony. Niektórzy, nasadzając te ciasto na kij, dopiekali je doskonale nad ogniem. Mnie to wszystko niezmiernie smakowało. Trzeba oczywiście, aby głód myśliwego stał się główną przyprawą. O zachodzie słońca Tony usadził nas do porządnie przysposobionej biesiady. Kołdry i koce, rozesłane w około ognisk, były obrusami. Olbrzymia misa drewniana, przez Indjan w korzeniu starego drzewa wycięta, wśród nas postawiona, stanowiła wspólny półmisek. Najprzód wrzucono w nią dzikiego indyka, pokrajanego w kawałki, następnie kawały słoniny i ciasta angielskiego, i gatunek pączków, o których już wspomniałem. Wkrótce znikł ten bigos bez śladu — wtedy Tony zdjął tryumfująco tłusty udziec sarni, nad ogniem jeszcze się kurzący, i rzucił do misy. Bez talerzy i grabków musieliśmy płatać mięso, maczając je w soli i pieprzu. To wszystko zalała kipiąca w kociołku kawa wyborna, i wyznaję, że w życiu rozkoszniejszej uczty nie pamiętam, jak te, które się tym trybem co dnia powtarzały, dając zdrowie, siłę i orlą swobodę!
Krzyk, wrzawa, ciągłe wybuchy śmiechów homerycznych, wesołość nieustająca, hałasy swawolne nieustawały przy tych ogniskach, bo obóz nasz jakkolwiek porządny, nie odznaczał się wielką karnością: niektórzy szukali awantur, inni wdzięków natury i poznania kraju, inni wreszcie zmiany miejsca i losu. O etykiecie nie było tam mowy, wszyscy byli weseli aż do pustoty. Kiedy przy jednym ogniu taki śmiech i wrzawa, przy drugim ozwał się chór dziki pełen żałosnego nastroju. Dowodził nim stary koryfeusz, jeden z poruczników, a przypadkiem będący mistrzem spiewu, a więc i kaznodzieją metodystą (!) w wioskach okolicznych... Ten chór nocny przypominał mi opisy dawnych chórów purytańskich, rozlegał się szeroko śród ciszy nocnej i w lasach przepadał — łączyło się z nim kilku dzikich Indjan obdarzonych zmysłem muzykalnym. W jednej z długich pauz tej psalmodji, leśna sowa, chcąca zapewne współzawodniczyć o lepsze, rozpoczęła swoje hu! hu! nocne. Zaraz krzyki: Sowa Charleya! sowa Charleya! Zdaje się, że ta sowa codzień odwiedzała nasze ogniska, i jeden z szyldwachów strzelał do niej tłómacząc się, że z sowy doskonała zupa! Jeden z towarzyszy bardzo zręcznie począł naśladować krzyk ptaka Minerwy, który niedopisał reputacji o swojej mądrości, bo z dobrodusznością pełną dobrej wiary wychylił się z cieni i zleciał na suchą gałąź tuz nad ogniskiem. Młody hrabia wycelowawszy dał natychmiast ognia i ptak złowróżbny spadł w trawę. Zaraz zawołano Charleya by uwarzył i przy nas zajadał ową „doskonałą zupę z sowy“ — ale przebiegły wisus dowcipnie wykręcił się mówiąc, że sowa niebyła zarznięta przez niego, lecz zastrzelona! W ciągu wieczora odwiedziłem ognisko kapitana, płonące z olbrzymich pni dębowych, na których można było piec całego bawoła. W koło stali, leżeli lub siedzieli w malowniczych grupach opowiadając swoje przygody łowieckie, lub przeprawy z dzikiemi. W miarę zapadania nocy czerwonawe światło poczęło się krwawić na zachodzie, po nad drzewami. „Zapewne to łąka zapalona przez dzikich Osagów“ rzekł kapitan. „Zapewne to przy ujściu rzeki Czerwonej, rzekł Beatte patrząc na niebo, zdaje się jakby ten ogień był o cztery mile od nas, a jest odległy dwadzieścia mil stepowych!“
Między ósmą a dziesiątą łagodne światło srebrzyste, rozpościerając się stopniowo od wschodu, oznaczało wschód księżyca. Pożegnałem kapitana i opuściłem namiot, chcąc biwakować z towarzyszami. Skóra z niedźwiedzia była mi pościelą, siodło poduszką. Owinięty kocami wyciągnąłem się rozkosznie na mojej pościeli myśliwskiej i zasnąłem snem słodkim a głębokim, przebudził mnie dopiero ze świtem dźwięczny głos myśliwskiego roga, wzywający po rosie do dalszego pochodu.