<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Jaroszyński
Tytuł Zaćmienia
Pochodzenie Oko za oko
Wydawca I. Rzepecki
Data wyd. 1912
Druk Bilińskiego i Maślankiewicza
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ZAĆMIENIA


Od rana panował już w mieście nastrój szczególniejszego podniecenia. Na wszystkich ustach jedno nieodmiennie pytanie:
— Cóż zaćmienie?
Pisma zapowiedziały początek widowiska na godzinę 12 min. 42.
Mniej świadomi podejrzewają w tem jednak zwykłą dziennikarską kaczkę... dla sensacji, pytają też spotykanych na ulicy znajomych, z drwiącym uśmiechem:
— He, he, cóż zaćmienie słońca?
Oczywiście nie chybi ono ani na sekundę. Może się spóźnić wierzyciel z ratą o kilka miesięcy, literat z rękopisem „do numeru“ o kilka tygodni, krawiec z frakowym, obstalowanym na ślub, garniturem o dni kilka, lokator z zapłaceniem komornego o kilka godzin, ale obliczenia astronomów są matematycznie ścisłe.
Niema co do tego najmniejszych wątpliwości pan Józef, który z astronomją jest trochę, że tak powiemy, spoufalony, bo, choć po dyletancku, jednak z wielkiem zajmował się tą nauką zamiłowaniem.
Jest tedy niezwykle przejęty zbliżaniem się momentu, kiedy na własne oczy ujrzy zjawisko — jeżeli zresztą całkiem naturalne i konieczne w przedziwnie dokładnym mechanizmie wszechświata, to w każdym razie bardzo niecodzienne.
— Na drugie podobne zaćmienie będziemy musieli czekać do r. 1999 czyli całych lat 87 — opowiada w biurze, gdzie nawiasem mówiąc, jest wcale grubą rybą, bo istotnie zasiada na jednem z miejsc naczelnych.
— Pochlebiam sobie, panie radco, że nie wszyscy tego doczekamy — zauważył któryś z młodszych urzędników.
Uśmiechnął się pan Józef z politowaniem.
— Co znaczą nasze marne istnienia wobec nieskończoności rzeczy boskich? Co znaczy życie jednostki wobec ogromu wiedzy ludzkiej — wobec ogromu tego gmachu wspaniałego, do którego pokolenia od lat tysięcy znoszą cegiełkę po cegiełce doświadczenia swoich uczonych i badaczów?
Najdawniejsze, już zbadane i określone naukowo przez astronomów chińskich zaćmienia zanotowała historja na trzy tysiące kilkaset lat przed Chrystusem. Następnie Egipt, Chaldea...
Tu pan Józef pozwolił sobie na przydłuższy wstępny traktacik historyczny, co mógł uczynić bez szkody dla interesów instytucji, bowiem, wobec panującego powszechnie nastroju przed zaćmieniowego, robota w biurze i tak już w nienajlepszem szła tempie. Ogólne podniecenie udzieliło się wszystkim, nie wyłączając woźnych, chłopca do posyłek i panien od maszyny.
Ucichło nieznośne klekotanie Remingtonów — nastała cisza zasłuchania.
Pan radca po wstępie historycznym z kolei przeszedł do wyjaśnienia samego zjawiska i nader plastycznie wykazywał na rysunkach, jak ostrosłup cienia, rzuconego od znajdującego się w danej chwili między słońcem a ziemią księżyca, wędrując po kuli ziemskiej, różne kraje pogrąża w ciemnościach.
— Niestety, — mówił nie bez widocznego żalu — miasto nasze nie leży na linji tej wędrówki i obserwować będziemy mogli jedynie zaćmienie częściowe.
Wtem ktoś krzyknął nerwowo.
— Dwunasta za pasem!
I dobrze, że krzyknął. Pan Józef, zagadawszy się w biurze, byłby niewątpliwie nie zdążył na czas do domu, gdzie, na przepysznie wystawionym na operację słoneczną balkonie, urządził sobie formalne obserwatorjum.
Mógł był stracić może najciekawszą fazę zjawiska. Przerwał tedy wykład niezwłocznie, i kończąc rzecz kilku najogólniejszemi wskazaniami, kazał podać sobie palto i kapelusz.
Wybiegł na ulicę. Wskoczywszy do pierwszego, przejeżdżającego tramwaju, spotkał się oko w oko z tym łobuzem Karolem. Siedli w wagonie naprzeciwko siebie.
— No, możemy sobie powinszować — zaczął podając młodzieńcowi rękę na powitanie.
— Czego?
— Ach, że będziemy mogli oglądać fenomen cudowny, na który długo czekać trzeba było.
— Jaki fenomen?
— Jakto, to pan nie wie. że mamy dziś zaćmienie słońca?
— Ach, tak, tak... prawda... słyszałem...
Oburzył się pan Józef.
— Pana to nie wzrusza, nie interesuje?
— Proszę pana, człowiek ma swoje zmartwienia — będę tam sobie jeszcze awanturami niebieskiemi głowę zawracał? Zaćmi się słońce, to zapalą elektryczność.
Teraz już radca zgorszony był zupełnie poważnie. Podniósł w górę smutne, melancholijne spojrzenie.
O, ludzie, ludzie! Jakże was ta brzydka przyziemność tłoczy, jak fatalnie trzyma w więzach ordynaryjnej powszedniości. Czyż nie lepiej oderwać się myślą od tej brudnej, marnej, ciasnej, małej szarzyzny życia codziennego i bujać wolno po bezkresach wszechświata! Och, o ileż ludzie byliby lepsi, szlachetniejsi, piękniejsi, gdyby chcieli zapomnieć chwilę o trosce dnia dzisiejszego, o wstrętnej pogoni za użyciem, za zyskiem, gdyby wznieśli się do marzeń o nieskończoności, o absolucie. O ileż ludzie byliby lepsi, gdyby chcieli od czasu do czasu spojrzeć oczyma duszy na firmament, zasiany mijardem gwiazd — światów ogromnych...
— A pan dokąd, panie radco? — przerwał nagle Karol.
— Spieszę do domu, gdzie przygotowałem sobie zaimprowizowane naprędce obserwatorjum.
— Hm...
— Zajdź pan do mnie: — zaproponował pan Józef, chcąc wytrącić młodzieńca z tej przykrej, upokarzającej poprostu obojętności dla spraw wzniosłych — zajdź pan do mnie: — mówił — mam balkon południowy, więc doskonały punkt obserwacyjny, przy tem odpowiednio spreparowałem wielką taflę szklaną, że będziemy mogli obserwować zjawisko, dzieląc się wrażeniami.
— Hm... kiedy... jadę na obiad.
— No, to zostaniesz pan u nas na obiedzie. Mam nadzieję, że magnifika moja nie będzie miała nic przeciw temu.
Karol poruszył się na siedzeniu.
— To jest... rzeczywiście — zaczął, jąkając się trochę — to jest... restauracja, w której jadam, ma naprawdę okna od północy... no i w mieszkaniu mojem wszystkie okna są północne... tak... północne.
Powiedział to tonem tak dziwnym, że panu Józefowi w głowie zrodziła się nagle wątpliwość, czy pan Karol wogóle okna jakie i wogóle jakiekolwiek mieszkanie posiada, a obiad o którym mówi nie jest fikcją.
Wszakże pomni, jak kiedyś, po tej pierwszej, urządzonej u nich kolacii wystawniejszej, wybierał się do zaproszonej przez panią Józefową, młodzieży z rewizytami, pan Karol wręcz i otwarcie oświadczył, że wizyty przyjmuje tylko w kawiarni „Pod kogutkiem“.
Miał to czynić wzorem obyczajów panujących w Europie, gdzie wogóle przyjęcia domowe uważane są za przeżytek przeczasiałych już tradycji towarzyskich.
Radca, jako człowiek znający życie nie z jednej strony, wiedział dobrze, co pod tem tłumaczeniem rozumieć należy, nie wdawał się więc z młodzieńcem w dysputy zasadnicze, lecz złożył mu wizytę „Pod kogutkiem“, gdzie, nawiasem mówiąc, sam zapłacił rachunek za wspólnie wypite kawy i koniaki. W każdym razie wtedy już powziął podejrzenie, że młody człowiek, pomimo, zawsze nader wytwornego i według ostatniej mody skrajanego żakieta, pomimo, że zawsze był starannie a całkowicie wygolony, tudzież uczesany nieskazitelnie, to jest, że ani jeden włosek nie drgnął na gładko wymuskanej, a jak radca z przekąsem mawiał, „rozłupanej“ głowie, w dostatki nie opływał bynajmniej i że zapewne niejedną stronę swego stanu posiadania musiał wstydliwie ukrywać.
Ha, cóż dziwnego. Pan Karol pisywał wiersze, drukowane czasami w pismach. Toż człowiek, który czasem tylko wiersze w pismach drukuje, oczywiście niezawsze może mieć na mieszkanie, ba, i niezawsze na obiad.
Myśl ta zasępiła smutkiem poczciwe czoło pana Józefa.
Trudno, mówił do siebie, wymagać od człowieka górnych dum o doskonałości rzeczy wiecznych, skoro mu tu, na ziemi, brakować może mizernych kilku złotych na obiad doczesny.
Zdało mu się, że niesprawiedliwy był w sądach o Karolu, zarzucając mu przyziemność i pospolitość, toż uczuł w sumieniu jakby wyrzut za popełnioną mimowoli zniewagę godności ludzkiej.
Współczucie w zacnem jego sercu wzbierało coraz silniej, toż kiedy tramwaj w odpowiedniem przystanął miejscu, bez dalszych omówień wziął pana Karola pod ramię.
— Chodźmy.
Dał się młodzieniec uwieść bez gwałtowniejszych oznak protestu. Bąkał wprawdzie coś pod nosem niewyraźnego, ale wstał i szedł, nie opierając się radcy zbyt energicznie.
Pani Józefowa, jak się okazało, nic też nie miała przeciw temu, owszem — przywitała gościa nader radośnie i tylko przepraszała, że obiadek będzie skromny.
Cudna była pani Dziunia w jasnym liljowym szlafroczku na tle zalanego pełnym blaskiem słonecznym salonu. Świeża, hoża, biała, pulchna, z sutą, jasną, przedziwnie bogatą fryzurą, z djabelstwem jasnych, figlarnie wijących się nad skronią loczków, wyglądała djabelnie ponętnie. Radca, złożywszy szerokiego całusa powitalnego na atłasie jej rumianego policzka, natychmiast wyszedł na balkon, ażeby zająć stanowisko w swojem obserwatorjum.
A nie było to obserwatorjum byle jakie. Duża tafla szkła lustrzanego, okopcona starannie i oprawiona w czarną ramę, umieszczona była na ruchomej podstawie drewnianej, tak urządzonej, ażeby taflą manipulować można było swobodnie i dowolnie zmieniać jej pochylenia.
Podstawę według własnego pomysłu i rysunku pan Józef umyślnie kazał zrobić stolarzowi. Chodziło o ustawienie płyty szklanej w ten sposób, ażeby można było obserwować zjawisko przez cały czas jego trwania, nie fatygując rąk trzymaniem owej płyty. Chodziło także o to, ażeby zaćmienie mógł oglądać wspólnie z panią Dziunią, dlatego to tafla była tak wielka, oraz osłoniona z boków tudzież od góry ciemną draperją.
— Zaczyna się — krzyknął z silnem wzruszeniem w głosie pan Józef.
Dwie głowy, to jest pani Dziuni i Karola, wsunęły się pod draperję. Czuł je obok siebie z jednej i drugiej stropy policzków.
Istotnie, mały rąbek cienia przysłonił już od dołu płomienna tarczę słońca, a posuwał się ku górze wolnym, niedostrzegalnym dla oka ruchem.
— No wiesz — rzecze pani do męża — to może być nieco nudne. Zawołasz nas wtedy, kiedy zaćmienie dojdzie do kulminacyjnego punktu.
I dwiegłowy wymknęły się znowu z pod zasłon.
Został sam na swem obserwacyjnem stanowisku, ale też nie utracił jednego momentu z tego niezwykłego zdarzenia niebieskiego. Przyglądał się słońcu przez wielką lunetę połową i zwykłą lornetkę teatralną, to znowu gołem okiem patrzył w okopcone szkło, które krwawą jakąś, złowrogą, ponurą czerwienią zabarwiało świetne promienne blaski.
A kolisko słońca, pochłaniane przez ciemną plamę, maleje, niknie, wypacza się, kurczy, aż oto jeno, jako nikły sierp księżyca, krwawi się jego brzeżek na groźnem tle nieba.
Odwrócił pan Józef oczy od czarnej tafli, I ażeby sprawdzić, jaki efekt na ziemi wywołuje zmniejszenie się wiekuistego źródła światłości.
Owładnęło nim uczucie smutku i niepokoju niewypowiedzianego. Świat cały przysłoniły nieznane, o zimnych, szaro-niebieskich tonach, cienie.
A jednak nie jest to mrok bezsłonecznego dnia pochmurnego, kiedy w rozproszeniu bladej światłości przestrzeń matuje się, niby pod przykryciem mgieł nieuchwytnych. Owszem — mała ta cząstka tarczy ognistej, gorejącej na czystem, bezchmurnem niebie śle na ziemię promienie dziwnie jaskrawe. Zaznacza się to niezwykłą ostrością cieniów rzuconych, jakby pochodzących od skoncentrowanych blasków reflektora elektrycznego.
Oto chuda akacja, stojąca pod balkonem, rysuje na chodniku swoją sylwetę niezmiernie delikatną, cieniutką siatką gałęzi.
Zimno.
Lekki dreszcz wstrząsnął całem ciałem pana Józefa. Może pochodziło to od chwilowego obniżenia się temperatury, a może też było tem niejasne przeczucie końca wszelkiej światłości i wszelkiego życia.
Nie zdaje sobie sprawy, lecz jest pełen przykrego uczucia i niewątpliwego zdenerwowania. W tym nastroju ducha zwrócił się znowu ku swojej tafli...
Szkło okopcone, przez które przebijające się promienie słoneczne świeciły krwawo i ponuro, przedstawia się teraz jako wyborne czarne zwierciadło. Snadź przez jakieś mimowolne poruszenie statywu, ustawiło się pod kątem do drzwi balkonowych salonu i z całą dokładnością ukazuje w odbiciu jego wnętrze, aż do rogu, gdzie przy małej kanapce stoją obok siebie Dziunia i Karol.
Zadrżał.
Zdawało mu się, że w lustrze okopconego szkła będzie musiał teraz obserwować zaćmienie własnego szczęścia.
Głupia myśl, głupi nastrój! Skutek to zdenerwowania tym niezwykłym, nieznanym efektem oświetlenia.
Oni stoją przy sobie bardzo blizko, wiodąc jakąś ożywioną rozmowę. Nie obchodzi ich spełnianie się jednego z najciekawszych fenomenów kosmicznych; zajęci sobą żwawo gestykulują rękami.
Dziunia wspaniałą swoją postawą karjatydy przysłania całkowicie smukłą postać mężczyzny. Migają tylko ich białe ręce, jakby bawili się w grę dziecinną, zwaną „łapki“.
Nagle kobieta wymierzyła w rękę mężczyźnie tęgiego klapsa. Ten chwycił dłoń karzącą i przycisnął namiętnie do ust.
Śmieją się. Dochodzi go swobodny, wesoły, prawie bezmyślny śmiech żony.
Widzi w czarnem zwierciadle jej świeże, zarumienione podnieceniem, policzki.
Wtem biała ręka mężczyzny spoczęła na liljowych fałdach szlafroczka. Cała postać kobiety przegięła się, jakby pchnięta jakąś siłą niewidzialną. Głowa w tył odrzucona ukazała białość szyi w miejscu, gdzie najgłębsze wycięcie szlafroczka. Do miejsca tego przywarły usta mężczyzny...
Nie zdążyły odskoczyć od siebie ich głowy...
Pan Józef stał przed nimi, jak gromem rażony. Pragnienie zemsty, krwi, mordu zalewało mu dusze. Szukał przy sobie broni, której nie posiadał.
Ale tamten bynajmniej niestropiony, bezczelny, arogancki, z najlepszą w świecie miną zaczął tym swoim obojętnym tonem.
— Panie radco — mówiłem, że takie zaćmienie niekompletne nie może dać wzruszeń silniejszych i doprawdy na chwilę jedną nie miałem wrażenia, ażeby się dokoła mnie miało dziać coś osobliwego.
Pan Józef czuł, jakby teraz znowu doznał zaćmienia własnego rozumu. Szukał w sobie okrutnego, mocnego czynu, szukał okrutnego, mocnego słowa, a usta bezradnie, niedołężnie wyszeptały:
— Panie, panie... ach, jak ja tego nie lubię.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Jaroszyński.