<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Jaroszyński
Tytuł Fela
Pochodzenie Oko za oko
Wydawca I. Rzepecki
Data wyd. 1912
Druk Bilińskiego i Maślankiewicza
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


FELA


Profesor z Janem, prowadząc się pod ręce, zapamiętale djalogowali mniej więcej o cnocie. Stary mistrz najmilszego ucznia swego umacniał w mądrości, albowiem mędrzec tylko posiąść może najwyższe dobro — cnotę.
Chlapał deszcz ze śniegiem obrzydły, zalewał im oczy, siekł po twarzy dokuczliwie i spływał za kołnierz mętnemi kroplami po nierównych kosmykach filozoficznych włosów. Oni przecież, zda się, nie czuli wprost już nieprzyzwoitych wybryków pogody marcowej i w ferworze dysputy zatrzymywali się na błotnym chodniku przez długie chwile, jak ongi w szczęśliwej Heladzie, zawzięci perypatetycy pod cienistym perystylem gimnazjum łykeońskiego.
Profesor, ukręcając Janowi guzik od palta, dowodził nerwowo, że życie nie jest romansem, ten jednak, wyjątkowo dziś, na przekonywające mistrza argumenty, odporny, stawiał się, jak to mówią, okuniem.
— A, przecież życie jest piękne!
Odporność tą zawdzięczał doskonałej, niezmiernie jasnej i pogodnej sztuce francuskiej, którą właśnie widzieli w teatrze.
— Mam wrażenie, — wołał w zachwyceniu — jakby mnie hyzopem pokropiono.
— Hyzop, Izop, Józefek, roślina z rodziny wargowych...
Profesor z nałogu zaczął już wykład botaniczny, kiedy Jan, uniesiony nastrojeni promiennym, przerwał nowemi okrzykami wesela.
— Mam wrażenie, jakbym się wykąpał w kryształowych przezroczach wód krynicznych, jakbym nagle uczuł się przeniesiony pod lazurowy strop zalanego słońcem nieba Italji, jakbym...
— Hm, można i tak, — zgodził się profesor — autor jest istotnie człowiekiem nad wyraz grzecznym i dobrze wychowanym. Na chwilę jedną nie chciał pozostawić nas pod wrażeniem mniej przyjemnem. Zaledwie przygotował sytuację groźną, prawie tragiczną, prawie ponurą, aliści kiedy ma wybuchnąć katastrofa, zjawia się goniec: „Nic, małe draśnięcie“.
Doprawdy to bardzo uprzejmie z jego strony.
Jan nigdy nie wie z pewnością, czy profesor drwi naprawdę, czy żartami pyta o drogę. Dziś jednak nie da się tymi akuszeryjnymi zabiegami zbić z tropu.
— A tak — woła z przekonaniem.
A tak! W tem właśnie leży prawdziwe poczucie harmonji społecznej. Jest to świadectwem niezmiernie wysokiej kultury towarzyskiej, owego poszanowania nerwów bliźniego, jego miękkiej, wysubtelnionej w wiekowej uprawie, wrażliwości psychicznej. Trudno bawić dzisiejszego intelektualistę walką byków w jakiejkolwiek formie.
Dowlekli się w tej chwili do baru, gdzie zazwyczaj po teatrze, roztrząsając jakieś zagadnienia etyczno-estetyczne, spożywali kiełbaski parowe z chrzanem, co oczywiście zakrapiali piwem w miarę możności.
— Mistrzu, proszę cię.
— Wejdź pierwszy.
— Ależ wiek, zasługi...
— Przesąd, mój drogi. Czyż słuszną jest rzeczą, ażeby ktoś rościł sobie pretensję do jakichś względów szczególniejszych dlatego tylko, że się wcześniej o kilka lub kilkanaście lat urodził. Owszem, młodości służyć winny wszelkie przywileje, proszę cię.
— Ależ nigdy w życiu.
Kiedy się tak certują we drzwiach otwartych baru, drab jakiś, któremu widocznie śpieszyło się bardzo na wódkę, pchnął ich, niby niechcący, ale tak skutecznie, że obaj wpadli do środka, niby bomby do warsztatu chałupnika, przyczem Jan, tracąc w impecie równowag nabił sobie o bufet cynowy porządnego guza na czole.
Drobnostka taka oczywiście nie mogła zmącić różowości światopoglądu, skoro tedy zasiedli przy stole nad, dymiącemi się wonnie, kiełbaskami, Jan rozwijał dalej swoją tezę.
— Barbarzyńca — mówił w zapale — wywołuje grozę kolizji tragicznych a w wyniku psuje widzom humor i apetyt. Cham taki nieokrzesany każę bohaterom swoim szwędać się, jak zmorom, po scenie i krakać złowrogo: to się mści.
Co się ma mścić do djabła? Czyż od czasów Aischylosa nie zdążyliśmy jeszcze wyrosnąć z tych przesądów fatalistycznych?
Przemiła jest ta dobrotliwa wyrozumiałość wykwintnego dramaturga współczesnego, kiedy prześlizguje się lekko i swobodnie wśród sytuacji, jakie dla starych troglodytów literackich stanowiły temat najtragiczniejszych zatargów.
Ha, ha — śmiał się radośnie — kaprys, zmysły... temperament ponosi... To się nie liczy, to nie ma znaczenia. Słusznie robi zręczny autor dzisiejszy, że nie każę bohaterkom swoim pokutować przez wieki za jedną chwilę kaprysu. To byłoby okrucieństwo, znęcanie się, to odbićby się musiało echem ponurem o nasze dusze wrażliwe.
Kocham, wołał, kocham tę piękną pobłażliwość, ową miękką względność dla ludzkiej słabości, a zwłaszcza dla słabości niewieściej.
Kobieta to kwiat, którego woń... rozumiesz.
— A cnota?
Sam mistrzu, mówiłeś, że przebaczenie jest cnotą mędrców:
Tout comprendre...
— Hm — przerwał stary ze swoim wiecznie dwuznacznym uśmiechem — hm, prawda, ale któż jest tak mądry, aby wszystko zrozumieć w kobiecie? Kto zrozumie to serce niepojęte, ażeby miał prawo przebaczać, lub nie przebaczać?
Posłuchaj...
Pociągnął haust piwa i zaczął opowieść.
— Posłuchaj i ja byłem kiedyś młody, płochy...
—...I wysokiego wzrostu — wtrącił Jan dowcipnie.
— No, nigdy zbyt wyniosłą powierzchownością nie mogłem się poszczycić, natomiast w młodości swej chwilami bywałem przy pieniądzach, a w chwilach takich młody człowiek jest zazwyczaj bardzo płochy. Byłem tedy młody, płochy, bo przy pieniądzach. Wieczorem, w kawiarni spotkałem Felę, którą znałem przez tego łobuza malarza, Sykstusa. Jak widzisz, referencje nienajlepsze, zresztą wiedziałem o Feli wiele innych rzeczy nienajlepszych, dlatego też zaproponowałem jej wspólną kolację.
Propozycję przyjęła entuzjastycznie. Była rozpromieniona. Klaskała radośnie w łapki i szczebiotała jak dziecko, które dostało pudełko szwajcarskich czekoladek. Przyznała się otwarcie, że jest głodna, jak pies ostatni, że za cały obiad musiały jej wystarczyć dwa serdelki, gdyż ostatniego rubla wydała na „gumy“.
Poszliśmy do gabinetu z fortepianem w najpierwszorzędniejszej restauracji.
Fela była rozkoszna. Rozbawiona, roześmiana, rozdokazywana. Zaraz na wstępie swoje i moje imię brylantem pierścionka wypisała na wielkiem lustrze restauracyjnem.
Piła dużo, w sprawie zaś ułożenia menu dziewczyna poprostu szalała: ostrygi, homar, sałatki najrozmaitszych kombinacji, majonezy, zwierzyna, ptactwo, ananasy. Po tem wszystkiem kazała jeszcze przyrządzić sobie jajecznicę ze szczypiorkiem. Co prawda, zmódz jej nie była zdolna i wpakowała całą do pianina, gdzie przedtem już, nawiasem mówiąc, wlewała wino reńskie, które jej nie bardzo jakoś smakowało.
Zażądała tacy owoców...
Nie umiałem jej niczego odmówić, nie umiałem w czemkolwiek krępować jej nieco inkoherentnej fantazji.
— Ba — zauważył Jan — ba, gdyby tak panna Stefa Maliczewska trafiła na takiego jak mistrz człowieka, na człowieka, który staluje wspaniale w pierwszorzędnej restauracji ostrygi i homara, zamiast z kołtuńską maskinerją przynosić na przyjacielską kolacyjkę ordynarne wędliny i sardynki — gdyby powiadam — panna Stefa spotkała na swej drodze takiego człowieka, niewątpliwie nie zakończyłaby swej historji tonem tak minorowym.
— Myślisz?
— Jestem pewny. Jestem najmocniej przekonany, że zaproszona przez mistrza kochanego na kolacyjkę, zamiast owej rozrzewniającej łezki, którą roni przy zapuszczeniu kurtyny, klasnęłaby w łapki radośnie, jak Fela, i śpiewałaby ochoczo.
„Hopla chłopczyku, skarbie mój...“
Profesor patrzył na ucznia z uśmiechem wyższości.
— Chłopcze, jak ty niewiele wiesz o instrumencie tak niesłychanie skomplikowanym, jakim jest serce kobiety. Fela po tej kolacji lukullusowej urządziła mi właśnie scenę nader dramatyczną, żałosną i w najwyższym stopniu nieprzyjemną.
Dotychczas zapomnieć nie mogę przykrości i bólu, jakie odczułem w najgłębszych pokładach swego sumienia — musiałem się uznać za nędznika.
W chwili, kiedy robiłem rachunek ze służącym, widziałem, że Fela odwróciła się ode mnie, nadąsana.
Odeszła w głąb pokoju, ukryła twarz w aksamitnej, zasłaniającej okno, draperji i pozostała tam, choć służący dawno już opuścił nasz gabinet.
Zapanowała długa chwila ciszy, dość krępującej.
Usłyszałem, że szlocha.
Istotnie spazm płaczu wstrząsał jej ciałem. Łkanie stawało się coraz gwałtowniejsze.
— Dziecko, co tobie, ty płaczesz?
— A bo pan jest człowiekiem nieuczciwym.
— Ja?
— Tak, pan. Nadużył pan mego zaufania... upoił i sponiewierał.
— Wiesz, jak jestem na tym punkcie drażliwy, jak znieść nie mogę, ażeby ktokolwiek płakał przy mnie, a zwłaszcza przeze mnie, rozumiesz zatem, jak mnie dotknąć musiały boleśnie łzy dziewczyny.
Ja nieucziwy, ja nadużyłem zaufania!
Starałem się usprawiedliwić, wytłumaczyć.
— Ach, mój Boże, dziecko drogie — zacząłem z perswazją. — Któż mógł przewidzieć, kto mógł przypuścić... No, wiedziałem przecież... hrabia Zdziś, Michał Lala, Franek, no, ten łobuz malarz i... bo ja wiem.
— Tak, odparła ostro — ale tamto było z miłości.
Jan wydął pogardliwie usta.
— Phi!...
Profesor ujął go za rękę.
— Powstrzymaj, młodzieńcze, owe oznaki pogardy. Nie należy pogardą szafować za hojnie, gdyż, jak powiada Chateaubriand, zbyt wielu z nas jej potrzebuje. Kto pozna do gruntu serce kobiece, kto pozna je tak dokładnie, ażeby miał prawo przebaczyć... sobie?




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Jaroszyński.