Za Drugiego Cesarstwa/Przypływ morza
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Za Drugiego Cesarstwa |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Biesiada Literacka |
Data wyd. | 1892 |
Druk | Emil Skiwski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W chatach budziło się życie, w kościołach dzwoniono na Anioł Pański... W murze, otaczającym park Sasseville, odemknięto furtkę, i dwie postacie wysunęły się z poza mój, dążąc ku morzu. Marceli był spokojny i milczący; Rozyna ciągle mówiła, jak gdyby chciała się ogłuszyć.
— Dobrześ uczynił, mój jedyny, żeś wybrał morze na spólną naszę mogiłę. Tam już nikt nas nie rozłączy, nikt!
On przyspieszał kroku, walcząc z wichrem, którv rzucał im w twarz pianę.
Rozyna wzdrygnęła się.
— Ach! jakże zimno! — szepnęła.
Ryk burzy uciszał się niekiedy, a wówczas rozlegało się niby łkanie, niby skarga żałosna morza, chłostanego przez wicher.
— Słyszysz? — zawołała kobieta — ono nas przyzywa.
Schyliła się, podniosła kamień i cisnęła go w tajemniczą, otchłań.
Tymczasem fale jęczały i szamotały się jak człowiek wijący się na łożu tortury. Mgła rozproszyła się wreszcie i oczom ich ukazał się straszny obraz.
Wprost ku nim pędziły olbrzymie fale zielonawéj wody, upstrzone białemi smugami piany, podobne do paszczy potworów; zbliżały się coraz bardziéj, wyciągając mokre ramiona. Zalały już wierzchołki Catelet i wiodły nad niemi bój zawzięty, ścierając się z sobą, niby potężni zapaśnicy. Ziemia w około drżała od huku rozszalałych żywiołów... Jeszcze chwila, a przepaść pochłonie dwie żywe ofiary, które rzucają się same w jéj objęcia.
Rozyna zdrętwiała z trwogi, zęby jéj szczękały, twarz stała się trupio bladą.
— Zimno ci? — łagodnie zapytał Marceli.
— Boję się... boję — powtarzała.
Nagle rzuciła się w tył i zaczęła biedź w stronę lądu. Marceli jednym skokiem był przy niej.
— Odwagi Rozyno, to potrwa tylko chwilę...
— Nie chcę! nie chcę! — jęczała.
Dogonił ją i pochwycił.
— Musisz zostać ze mną!
Ujął ją za ręce i rzucił, na piasek. Wyrywała się i broniła, wzywając ratunku.
— Na pomoc! na pomoc!... Nie masz prawa skazywać mię na śmierć wbrew mojéj woli... Nie kocham cię! nie kochałam cię nigdy!
Marceli Besnard puścił ją nagle i zdumionemi oczyma wpatrzył się w przestrzeń!
— Ojcze! szepnął i padł na kolana.
Rozyna zerwała się i zaczęła biedź ku lądowi; On już nie gonił, nawet nie widział.
— Ojcze! ojcze! — powtarzał wciąż, jakby wsenném marzeniu.
Postać kobiety zniknęła niebawem w mgle porannéj.
Syn hrabiego Besnard skrzyżował ręce na piersiach i czekał spokojnie śmierci. Mogiła z każdą chwilą zbliżała się ku niemu.
Cóż on takiego ujrzał, żeby zapomnieć o kobiecie i przebaczyć jéj wszystko? Może światło nadziemskie, które olśniewa wzrok umierającego, rozjaśniło mu tajemnicę odkupienia win rodzicielskich przez cierpienie dzieci?... Może ujrzał ojca, który czekał na syna, żeby go przyjąć i pocieszyć...