Za Drugiego Cesarstwa/Rada Stanu
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Za Drugiego Cesarstwa |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Biesiada Literacka |
Data wyd. | 1892 |
Druk | Emil Skiwski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dochodziła już trzecia, kiedy hrabia Besnard powstał z kolan i, opuściwszy Notre Dame, kazał się wieść do pałacu Orsay. W sali wielkiéj rady było pełno, każdy zajmował już swoje miejsce, począwszy od ministra a skończywszy na audytorze.
Ta sala już nie istnieje, zniszczyła ją komuna, ale wówczas była to wspaniała komnata, wsparta na białych, marmurowych kolumnach, mogąca pomieścić dwieście osób. Wśród licznych obrazów, zdobiących ściany, odznaczało się jedno szczególniéj płótno, pędzla Flandrin’a: Napoleon prawodawca. Cesarz stał na stopniach tronu, z wieńcem laurowym na głowie, w purpurowym płaszczu, zasianym pszczołami, a we wzniesionych rękach trzymał swój kodeks. Obok wisiały portrety jego pomocników: Combacérésa, Portalisa, Troncheta i innych; doradcy pierwszego i drugiego Bonapartego patrzyli sobie w oczy.
Posiedzenie jeszcze się nie zaczęło; rozmawiano tymczasem, szmer głosów napełniał wielką salę. Starsi sep tali między sobą, smutnie potrząsając głowami, młodsi rozprawiali głośniéj, ale po wszystkich znać było niezwykłe wzburzenie. Nowe prawo, które dziś miano przedstawić, przejmowało ich niepokojem i obawą; przytaczano słowa ministra: „Trzeba raz okiełznać dzikiego zwierza”. Kogo miał on na myśli: czy Francyą, którą chciano skrępować, czy też rewolucyą?
Prezes wszedł na estradę i oznajmiwszy, że posiedzenie otwarte, pierwszy zabrał głos. Pan Baroche, dawny prokurator Paryża, był bardzo dobrym mówcą, wyglądał nader uroczyście ze swemi siwemi fawoiytami i wspaniałą łysiną. Umiał on mówić o wszystkiém z jednakowym zapałem i tym razem więc rzucał gromy potępienia, wylewał potoki słów wzruszających, zaklinał kolegów żeby przyłączyli swój głos do wyrazu oburzenia całego kraju... Rada stanu miała wysłać do cesarza adres, który powinien tchnąć miłością i oburzeniem, zadać gwałt wspaniałomyślnéj duszy monarchy i zażądać od niego prawa, któreby z całą, surowością ścigało przestępców politycznych oraz ich spólników.
Zkolei przemawiał minister sprawiedliwości; ale me bawił się on w kwieciste zwroty lecz poprzestał na rozbiorze dziesięciu artykułów nowego prawa. Było to prawo niegodziwe.
Wszyscy, którzy siedm lat temu walczyli przeciw Napoleonowi, mieli być oddani pod dozór, na łaskę i niełaskę prefektów, słowem wyjęci z pod prawa. Proste rozporządzenie ministra wystarczało, ażeby ich wygnać z kraju, lub zesłać do Nowéj Kaledonii. I znowu dla tysięcy ludzi rozpoczęłoby się życie tułacze, znowu miały się zaludnić cmentarze Lombessy.
Lodowatém milczeniem przyjęto mowę ministra, wkrótce jednak szmer oburzenia przebiegł salę. Chcą zmusić Radę do przyjęcia tego ohydnego prawa! Tak być nie powinno! Nie można się zgodzić na ten akt zemsty!... Nikt jednak nie śmiał głośno wystąpić — czekano.
Minister stanu pochylił się do prezesa i szepnął mu kilka słów na ucho.
— Panowie, czy kto żąda głosu? — zapytał prezes.
Nastała cisza, a wśród niéj zabrzmiało donośnie:
— Ja!
Hrabia Brutus Besnard podniósł się z krzesła.