Za winy niepopełnione/XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Za winy niepopełnione |
Pochodzenie | Pisma Michała Bałuckiego |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1887 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W miesiąc po tych wypadkach, któreśmy w poprzednim rozdziale opisali, szła drogą, która od Tarnowa wiedzie na górę Świętego Marcina, młoda żydówka, ale bardzo nędznie ubrana i mizerna na twarzy. W polu było posępnie, mglisto, a droga czarna od błota. Wiatr chłodny zrywał z drzew ostatnie liście i rozrzucał je po zoranéj roli, nad którą podlatywały wrony, kracząc niemile.
Żydówka szła dość prędko, ale drogi jéj nie ubywało, bo nogi ślizgały się po rozmiękłéj ziemi. Parę razy ledwie nie upadła. Jeszcze nie doszła do połowy drogi, a była tak zmęczona, że musiała usiąść i odpocząć na ściętéj sosnie pod lasem. Siedząc, patrzała naokoło, ale wzrokiem, w którym nie było duszy; w twarzy jéj była jakaś dziwna martwota i obojętność, siedziała prawie nieruchoma, czasami tylko otwierała usta i wznosiła pierś głębokiém westchnieniem, jakby piła powietrze chłodne.
Trudno było-by poznać w tej biednéj żydóweczce naszę znajomą Amelią, tak zmieniło ją kilka miesięcy, przebytych w więzieniu. Zeszczuplała, wynędzniała, twarz jéj straciła świeżość i rumieniec, zrobiła się śniadą, tylko oczy czarne, jakkolwiek teraz pozbawione blasku, matową czarnością nadawały całéj fizognomii dziwny jakiś urok i tajemniczy smutek. Niepodobna jéj było minąć, nie zwróciwszy uwagi, tak uderzający i niezwykły był wyraz tych oczu, przysłoniętych długiemi rzęsami. Po chwili odpoczynku wstała i szła daléj w górę, kierując się ku kępie starych lip, pomiędzy któremi czerniał dach kościółka. O kilkaset kroków od kościoła, w otwartém miejscu, na wzgórzu, stała licha karczma, otoczona gospodarskiemi zabudowaniami. Po jednéj stronie sieni była izba szynkowa, a za nią alkierzyk, ciemny od geranii, które zasłaniały prawie całe okienko. Po drugiéj stronie sieni był pokój gościnny, widny, bo oświecony dwoma oknami. Przy jedném siedział jakiś niemłody już człowiek, bez surduta, i szył. Umbrelka zielona rzucała cień na jego twarz wygoloną, tylko pod nosem czerniła się kępka włosów, jakby przylepiony kawałek kwadratowy futerka. Zajęty był tak robotą, że nie uważał wcale, kiedy żydówka przeszła tuż koło okna. Weszła prosto do szynkowni.
— A ty do kogo? — spytała szynkarka, widząc, że ogląda się wkoło, jakby kogoś szukała. — Kogo ty szukasz?
Amelka nie wiedziała, co powiedziéć. Nie znała wcale nazwiska owego człowieka, który obiecał zaprowadzić ją do Jana.
— Jeden człowiek — odezwała się niepewnym głosem — miał tu czekać na mnie.
— A to Jędrzej; on jest na tamtéj stronie. Jędrzeju! — zawołała głośniéj, uchylając drzwi — jest dziewczyna.
— Małka! — zawołał szyjący, zerwał się, odrzucił umbrelkę, pobiegł naprzeciw wchodzącéj i chwycił ją z uniesieniem w swoje objęcia.
Żydówka wyrwała się z rąk jego, dwie wązkie nitki zmarszczek zarysowały się na jéj czole i wpatrzyła się w niego wzrokiem surowym, a zarazem zdziwionym.
— Jak ty śmiesz tak mnie witać? Ja ciebie nie znam.
— Nie poznajesz mnie?
— Znam cię tylko tyle, że cię widziałam tam, w tém straszném miejscu — rzekła, wskazując z odrazą w stronę Tarnowa. — Ale to ci nie daje prawa tak się witać ze mną. Zkąd masz tę śmiałość? tyś złodziej, prawda? Siedziałeś za złodziejstwo?
— Widzisz, bo ja... ja znałem twego ojca, ciebie znałem, gdyś była małą, i dlatego...
— To ty chcesz mnie może zaprowadzić do ojca? — spytała żywo i cofnęła się ku drzwiom.
— Nie bój się, zostań. Ojciec twój nie ma teraz kącika, gdzie-by ci mógł dać schronienie. On sam tuła się teraz i chowa.
— Dlaczego żył nieuczciwie? Dobrze mu tak.
— Małko, gdyby on cię słyszał w téj chwili, było-by mu bardzo przykro — rzekł z wyrzutem i smutkiem.
— Nie usłyszy mnie. Ja go nie chcę więcéj widziéć.
— Ale może on pragnie cię zobaczyć — odezwał się stary drżącym głosem.
Amelia zawahała się chwilę, jakieś uczucie przebiegło po jéj twarzy niewyraźnym dreszczem, ale wnet otrząsnęła się z tego, jakby od natrętnego owadu, i rzekła:
— Miałeś mię zaprowadzić do Leszczyców.
— Nie dzisiaj, już późno. Jutro ruszymy w drogę. Odpocznij sobie, posil się.
I zajął się nią z całą troskliwością; przyniósł tam jakąś rybę z szynkowni, grzanego piwa z serem w czarce i kugla. Potém wyszedł do komory, która była za stancyą, wyniósł ztamtąd pełną naręcz betów i usłał je na łóżku. Obok łóżka przygotował ubranie suche i schludne, nie zapomniał o bieliźnie i trzewikach, bo te, które miała na sobie były zdarte i zabłocone.
Amelia przyjmowała te wszystkie oznaki czułéj troskliwości z dziwną obojętnością, zdawała się nawet nie zwracać na to uwagi. Myśl jéj widocznie zajęta była w téj chwili czém inném. Była-by siedziała Bóg wié jak długo tak nieruchoma, zapatrzona w okno, na którém szarzał już zmrok wieczorny, gdyby jéj opiekun nie był przypomniał, że może się położy, bo jutro wcześnie rano będą musieli wyjechać. Poszła ku łóżku i zaczęła się machinalnie rozbierać. Dusza jéj nie była przy niéj w téj chwili, odbiegła gdzieś daleko. Nim się położyła do snu, Jędrzej Knapek (bo pod tém imieniem ukrywał się i tutaj Grünwald) wyniósł się na palcach do sieni i zamknął drzwi za sobą.
Nie spał on téj nocy wcale. Najprzód musiał pójść do wsi, nająć wóz z końmi na jutro; potém poszedł do miasta dla zakupna niektórych drobiazgów i żywności na drogę. Wrócił już koło północy do karczmy. Zaspana karczmarka otworzyła mu drzwi. Wszedł za nią do szynkowni.
— A cóż moja dziewczyna? — spytał. — Czy nie potrzebowała tu czego?
— Śpi jak zabita. Wam posłaliśmy w komorze.
Grünwald zapalił świeczkę, poszedł na drugą stronę, ostrożnie, powoli otworzył drzwi, by nie zbudzić śpiącéj, wsunął się po cichu do pokoju i, zasłaniając światło ręką, szedł na palcach do komory. Żydówka nie przebudziła się wcale, spała mocno, oddychając ciężko i prędko. Grünwald, przechodząc koło niéj, zatrzymał się i wpatrywał w śpiącą, mocno wzruszony. Knot u świecy zaskwierczał i chwilowo zdawało się, że świeca gaśnie. To łza stoczyła się po jego twarzy i upadła na świecę. Otarł prędko oczy rękawem i już miał odchodzić, gdy żydówka zaczęła charczéć i szlochać przez sen, rzucała się niespokojnie po posłaniu, jakby mocując się, i nagle zerwała się na równe nogi i wrzasnęła przeraźliwie. Dopiéro światło oprzytomniło ją; spojrzała wystraszonym wzrokiem wkoło, a poznawszy opiekuna swego, przytuliła się do niego, jakby szukając obrony. Serce jéj biło głośno, gwałtownie.
— Co ci jest? co cię tak przestraszyło? — spytał, tuląc ją do siebie.
— Miałam okropny sen. Śniło mi się, że byłam jeszcze tam, w kryminale, że nie chcieli mię puścić, a mnie tak pilno było do niego. Ale oni przecież nie mogą mnie wtrącić znowu do tego lochu, prawda?
— Uspokój się, moje dziecko — mówił z czułością, ocierając chustką kroplisty pot z jéj czoła, i posadził ją na łóżku. Potém przyniósł szklankę wody.
— Masz, napij się, to cię uspokoi.
Usłuchała go i napiła się. Woda orzeźwiła ją, odetchnęła swobodniéj i rzekła:
— Ach, jak ten sen mnie umęczył.
— Połóż się, uśnij — mówił, otulając ją kołdrą troskliwie.
— Ja nie chcę już spać; boję się, żeby mi się ten straszny sen nie powtórzył. Jedźmy już. Wszak mieliśmy jechać wczas rano.
— Ale teraz jeszcze noc.
— A która godzina?
— Piérwsza z północy.
— Piérwsza dopiéro? A dlaczego ty nie śpisz? zkąd się tu wziąłeś przy mnie?
— Przybiegłem, bo myślałem, że ci się co złego stało.
W słowach jego było tyle serca, ciepła, że sztywna, lodowata, obojętność żydówki stopniała; spojrzała z wdzięcznością na niego i rzekła:
— To ty musisz być niezłym człowiekiem. Oczy twoje, kiedy patrzę w nie, takie łagodne, dobre, to trudno mi uwierzyć, że i ty zbrodniarzem.
Nagle coś sobie przypomniała, wstrząsnęła głową i mówiła daléj:
— Prawda, i mój ojciec wydawał się dobrym, i on miał takie samo spojrzenie, a przecież był tak złym człowiekiem, że rumienić się muszę, żem się kiedyś nazywała jego córką.
Spuściła na dół głowę i utonęła w ponurém zamyśleniu. Grünwald zasłonił twarz rękoma, chciał ukryć rozżalenie swoje, ale łzy przeciekały mu przez palce i jedna upadła na rękę Amelii. Ta ciepła łza ocuciła ją; podniosła na niego zdziwione oczy i spytała ze współczuciem:
— Czego ty płaczesz? co? A może ty także masz córkę, która wstydzi się przyznać do ciebie i złorzeczy ci, żeś jéj dał życie?
— Oj, wyparło się mnie moje dziecko — lamentował stary — a ja ją tak kochałem! Jakikolwiek ja byłem, to przecież ona nie powinna była złorzeczyć mi, bo ja to wszystko robiłem dla niéj, żeby była bogatą, bardzo bogatą, i jak kruk znosiłem klejnoty i złoto pisklęciu memu do gniazda. A ona za to wystawiła dziób przeciw piersi mojéj i zraniła mnie tu, w samo serce. Wyparła się mnie. A przecież ja ojciec, a przykazania Bozkie nie mówią: czcij ojca twego, jeżeli nie jest złodziejem; tam nie stoi nic, tylko: czcij ojca i matkę twoję.
Amelia poruszyła się niespokojnie na posłaniu; sumienie odezwało się w niéj wyrzutem. Dotąd myślała, że to nietylko nie grzech, ale powinność brzydzić się ojcem, który popełniał tak haniebne czyny; teraz proste przypomnienie przykazań zachwiało w niéj to przekonanie; uczuła się winną. Probowała jednak bronić się, stając w obronie owéj nieznajoméj córki, i rzekła:
— Może córka twoja żałuje teraz tego.
— Mówisz, że żałuje? — spytał żywo, chwytając ją za rękę.
— Ja tak myślę — odrzekła, cofając się, przestraszona nagłym jego ruchem.
— Myślisz to według siebie, nie prawda? Więc ty przebaczyła-byś ojcu twemu, gdyby przyszedł do ciebie?
— Nietylko, ale prosiła-bym, żeby mnie przebaczył, bo widzę teraz, że zawiniłam względem niego.
Jeszcze nie dokończyła tych słów, kiedy Grünwald chwycił ją w swoje objęcia i ściskał, i tulił nieprzytomny, szalony prawie z radości; drżącemi rękoma chwytał ją to za głowę, to za ramiona i powtarzał ciągle: córko moja, dziecię moje, Małciu! — i śmiał się, i płakał naprzemiany.
Amelia w piérwszéj chwili nie mogła sobie zdać sprawy z tego nagłego wybuchu radości; przypuszczała, że boleść obłąkała zmysły człowieka i w obłędzie wziął ją za córkę swoję; ale wnet poznała głos ojca, w uścisku jego przypomniała sobie dawne pieszczoty, powitania, tylko oczy jéj nie mogły się jeszcze oswoić, bo twarz ta w niczém nie przypominała jéj ojca.
— Jakto? więc to ty, ojcze? — spytała, patrząc ze zdziwieniem, opromienioném czułością — tyś to? oczom własnym nie wierzę!
— Tak, to ja, moje dziecię; musiałem to zrobić, aby się dostać do ciebie, bo myślałem sobie: ona tam nie ma nikogo, kto-by ją pocieszył, dodał odwagi.
— A ja cię tak przyjęłam! O, jakże ze mnie niedobra córka!
— No, no, nie mówmy już o tém. Teraz ja o wszystkiém złém zapomniałem; wiem tylko, że ty jesteś przy mnie, że mnie kochasz, jak dawniéj.
I znowu począł całować córkę, i radował się nią, i pieścił.
Wtém głosy jakieś i ruch słyszéć się dały koło okien.
Grünwald i córka nagle przestali mówić i nadsłuchywali. Serca ich biły głośno, pospiesznie, z przestrachu.
— Co to jest? — spytała półgłosem Amelia?
— Nie wiem; zaczekaj, zobaczę.
Podsunął się cicho pod okno.
— Żandarmi? — spytała znowu wylękniona Amelia, drżąc z obawy o ojca.
— Nie, nie, to fura jakaś — odrzekł Grünwald spokojniejszym już głosem — to pewnie będzie ta fura, którą wczoraj obstalowałem dla nas.
— Odpraw ją.
— Dlaczego?
— Ja już nie chcę jechać tam, zostanę tu przy tobie, to mój obowiązek. Będziemy razem, jak dawniéj.
— Nie, moja Małciu, to być nie może. My się musimy rozłączyć. Ja muszę ciągle uciekać, kryć się, bo mnie szukają wszędzie, a z tobą było-by mi trudniéj, niż samemu. Nie mam dla ciebie żadnego schronienia. Tobie tam u tych ludzi będzie bezpiecznie i dobrze.
— A jeżeli mnie nie przyjmą? Ja tam nie będę śmiała pokazać oczu.
— Mówiłem ci, że stary Leszczyc odsiadywał także kryminał.
— A więc to prawda?
— Siedziałem z nim razem.
— I syn wié o tém?
— Co-by nie miał wiedziéć. Jeżeli nie wiedział przedtém, to się teraz dowiedział, bo o tém mówią już wszyscy. Stary Leszczyc stracił miejsce przez to, a syn leży bardzo chory?
— Jan chory? Co mu jest?
— Nie wiem dobrze. Nie mogłem się dowiedziéć. Tyle tylko zasłyszałem w aptece, że chory.
— Więc jedźmy, jedźmy jak najprędzéj, ojcze! on może będzie potrzebował mojéj pomocy; matka jego już stara, nie ma sił, będę jéj pomagała pielęgnować go. Dlaczego mi tego wcześniéj nie powiedziałeś? Mogliśmy przecie jeszcze wczoraj ztąd wyjechać.
Mówiła to w przerwach, ubierając się z pośpiechem. Tak była zajęta teraz tą jedną myślą, aby być jak najprędzéj przy chorym, że nie zwracała wcale uwagi na to, iż suknie, w które się ubrała, były nie te same, w których tu przyszła. Dopiéro na drodze, kiedy już ujechali mil kilka i dzień się zaczął robić, spostrzegła ten dowód troskliwości swego ojca i przypomniała sobie o nim.
— Jakiś ty dobry — rzekła, całując go w rękę i patrząc na niego z wdzięcznością — więc nawet o tém pamiętałeś?
Grünwald uśmiechnął się uradowany i rzekł, ogarniając ją rozpromienioném spojrzeniem:
— Moje dziecko, a czy ja mam o kim więcéj pamiętać? Przecież ja nie mam nikogo na świecie, tylko ciebie,
— A jednak nie chcesz zostać ze mną.
— Bo nie mogę. Policya wnet-by odszukała mnie tam, gdzie wié, że ty jesteś. Może nawet już są na tropie. Wczoraj, kiedy poszedłem do miasta, jeden z ajentów policyjnych był w karczmie, rozpytywał się, czy kto nie czekał na ciebie, czy nie pytałaś się o kogo, jak długo myślisz zabawić. Szynkarka wprowadziła go w błąd, mówiąc, że zatrzyma cię u siebie do szycia na czas dłuższy. Będą zapewne tę karczmę mieli na oku, w nadziei, że mnie w nią, jak w samotrzask, złapią. Ale kiedy się przekonają, że ciebie tam niéma, domyślą się wszystkiego i będą szukać. Widzisz więc, że nie możemy być razem; ja muszę kryć się. Mam kilka bezpiecznych kryjówek, nie złapią mnie. Czasem przyjdę odwiedzić cię, gdy upatrzę stosowną porę.
— I tak wiecznie będziesz kryć się, uciekać? — spytała rozżalona.
— Nie żałuj mnie; ja przywykł do takiego życia, pełnego przygód i niebezpieczeństw; od lat dwudziestu tak żyję, i zdaje mi się, że nie umiał-bym żyć inaczéj. Nie wyobrażam sobie, czy-bym mógł kiedy zasmakować w życiu domowém, spokojném. To już taka natura moja. Wilk ucieka do lasu, a pies do budy.
Rozmowę tę prowadzili w żydowskim szwargocie, aby ich nie rozumiał furman. Amelia pamiętała ten język z dziecinnych lat, i ojciec, choć czysto mówił po polsku, chętniéj wolał zawsze rozmawiać z nią tym językiem z przyzwyczajenia i nieraz z potrzeby.
Kiedy dojechali do miejsca, zkąd widać było białe wieże klasztoru i różnobarwne dachy miasteczka, Amelia już myślą i oczyma zatopiła się w tamtę stronę. Grünwald nie probował nawet rozgadać ją, widział jéj roztargnienie i niepokój, i wiedział, co to znaczy. Dusza jéj już nie była przy nim. Czas mu było pożegnać się z córką, zwłaszcza, że nie chciał pokazywać się blizko miasta z nią razem. Kazał więc woźnicy zatrzymać się.
— Co to jest? — spytała Amelia.
— Tu się rozstać musimy — rzekł stłumionym głosem. — Słuchaj, tobie może się to przyda, oni biedni teraz.
Tu wsunął jéj pugilares w rękę.
Amelia popatrzała mu bystro w oczy.
— To ludzkie, nie twoje; prawda?
Grünwald milczał. Zrozumiała to milczenie, odsunęła ze wstydem jego rękę i rzekła:
— Nie chcę.
— Z czego będziesz żyła?
— Będę pracować. Bądź zdrów, ojcze.
Wzięła go za rękę, w któréj nie było pugilaresu, i ucałowała go ze łzami. Grünwald przycisnął ją do siebie, pocałował w czoło, w oczy, w usta, potém wyskoczył szybko z wozu i uciekł w las. Może nie chciał patrzéć za odjeżdżającą, by mu żal serca nie krwawił, a może téż chciał ukryć przed nią łzy, które mu ciekły po twarzy. Podłe rzemiosło, jakiém się trudnił, nie zatarło w nim ludzkich uczuć; złodziéj nie mógł zapomniéć, że był ojcem.
Naprzekór chęciom swoim, które go ciągnęły do córki, szedł przez las w stronę przeciwną z pewném wysileniem, jakby szedł pod wiatr, tak wiele go kosztowało to oddalenie się od niéj. Czasami stawał, oglądał się, nasłuchywał; zdawało mu się, że usłyszy jéj głos, że go wołać będzie, by jeszcze o coś zapytać. Ale nic nie słyszał, prócz niknącego turkotu wózka na drodze. Kiedy turkot ustał zupełnie, żyd rzucił się daléj w głąb’ lasu między zarośla, potém wszedł w ciemny, sosnowy las, którego nagie pnie, jak kolumny, podpierały gęste, zielone sklepienie. Nie trzymał się ścieżki, ale szedł na przełaj, kierując się ku wąwozowi, którego spodem sączyła się ze szmerem woda. To klekotanie wody było mu przewodnikiem, zmierzał prosto w stronę, zkąd go ten głos dochodził. Stanąwszy nad brzegiem wąwozu, upatrywał miejsca, którędy mógł-by po dość stromych bokach zsunąć się na dół. Był to ten sam wąwóz, którym Nuchem szedł do owéj ukrytéj pieczary. Tą samą drogą i Grünwald dostał się do niéj. Kiedy wszedł już w ciemne, kręte chodniki, zahuczał jak puszczyk. Echo, czy głos jakiś odpowiedział mu z głębi, i poszedł w kierunku tego głosu. Niezadługo kroki jakieś słyszéć się dały, idące naprzeciw niemu.
— No, idziecie przecież; myślałem, że wam się coś złego stało. Mieliście wrócić wczoraj jeszcze.
— Nie można było — odrzekł sucho Grünwald i, kiwnąwszy Nuchemowi głową na powitanie, szedł daléj w głąb’ pieczary, gdzie było jego legowisko.
— A Małka? — spytał Nuchem, patrząc zdziwiony to na Grünwalda, to w ciemny kurytarz, i oczekując, czy kto się nie pokaże więcéj. — Gdzie Małka? Czy jéj nie puszczono? Wszak miała wczoraj wyjść z kryminału. Nie wyszła?
— Wyszła — odrzekł Grünwald, zrzucając z siebie ubranie.
— No, i dlaczego nie przyprowadziłeś jéj tutaj?
— Znalazłem dla niéj lepsze schronienie.
— Gdzie?
— Co ci do tego — odrzekł Grünwald obojętnie i układał się na posłaniu do spoczynku.
— Jakto, co ci do tego? — spytał gwałtownie Nuchem — wszak to moja narzeczona; miałeś ją przyprowadzić tutaj i mieliśmy razem uciekać za granicę. Wszak taki był układ. Obiecałeś mi pieniądze i córkę.
— I ty mówisz, Nuchem, żeś ty mądry — odezwał się Grünwald głosem spokojnym, nieco drwiącym — a wierzyłeś temu, że ojciec, który kocha swoję córkę, będzie ją na to wychowywał, żeby oddał za żonę takiemu, jak ty, złodziejowi. Na to trzeba być nie ojcem, ale katem własnego dziecka.
Nuchem wytrzeszczył na niego okropnie oczy, zaczerwienione z wściekłości i iskrzące się. Wyglądał jak tygrys, co chce rzucić się na ofiarę.
— Co? — zawołał — nie chcesz dać córki za złodzieja? a ty co? Czyś ty książę, albo rabin?
— To téż idzie mi o to, aby znalazła uczciwsze nazwisko, niż to, jakie jéj ojciec dać może.
— I myślałeś, że Nuchem przystanie na to?
— Musisz. Jéj nic nie zrobisz, a o mnie fraszka.
— Toś się grubo pomylił, jeżeli myślisz, że ci się to uda. Nie chcesz mi jéj dać, ja sobie ją sam znajdę. Wiem, gdzie jéj szukać; tam, u tych, w klasztorze. A co? zgadłem?
Grünwald usiadł na posłaniu i odezwał się ostro:
— Słuchaj, Nuchem, daj jéj pokój! Jeżeli chcesz pieniędzy, dam ci połowę tego, co mam, tylko jéj daj pokój.
— Na co mnie twojéj połowy, kiedy będziesz musiał dać wszystko, jak będę miał Małkę. Pewnie jéj oddałeś te pieniądze do schowania. A widzisz, to cię ruszyło.
Rzeczywiście Grünwald, zaniepokojony o córkę, powstał.
— Myślisz, że ona pójdzie za tobą? Ona cię nienawidzi!
— Nie turbuj się o to; już ja znajdę na nią radę. Dziś jeszcze będzie w moich rękach.
To mówiąc, wdział na siebie surdut i zabierał się do wyjścia. Grünwald zastąpił mu drogę.
— Nuchem, ja ciebie nie puszczę — odezwał się z dziką jakąś determinacyą, i rozparł się ramionami u wejścia. Ale Nuchem chwycił go silną ręką za piersi i odrzucił na bok, jak wiecheć słomy. Grünwald zerwał się w téj chwili i pobiegł za nim. — Słuchaj, Nuchem — mówił ochrypłym głosem — jeżeli krok się ztąd ruszysz, ja pójdę za tobą i wołać będę na całe gardło: to jest Roboh Nuchem, złodziéj, którego sąd poszukuje; zgubię siebie, ale i ciebie zarazem, a nie dam zrobić krzywdy memu dziecku.
Nuchem cofnął się; Grünwald był pewny, że go tą groźbą zatrzymał, gdy naraz usłyszał wystrzał i równocześnie uczuł ból w nodze. Zachwiał się i upadł pod ścianę pieczary.
— To tylko dla zabezpieczenia się, żebyś nie szedł za mną — rzekł Nuchem z zimną krwią i zabrał się do powtórnego nabicia pistoletu, który miał mu służyć do obrony w razie jakiegoś przypadku.
Grünwald tymczasem tarzał się w bólu po ziemi, zrozpaczony, że nie może Nuchemowi przeszkodzić w wykonaniu jego zamiaru. Bezsilność doprowadzała go do wściekłości. Wił się i szamotał, jak robak w prochu. Naraz ręka jedna jego uderzyła o jakiś przedmiot twardy, dotknął go po raz drugi, macając, i przekonał się, że to była baryłka. Zaraz przyszło mu na myśl, że to może być ta sama baryłka, o któréj Nuchem mu wspominał, baryłka z prochem. Zadrżał z przestrachu i radości, że znalazł przeciw swojemu wrogowi broń straszną. Co prędzéj dobył z kieszeni noża i przecinał nim z pośpiechem obręcze.
— Co ty tam majstrujesz? — spytał go Nuchem, zaniepokojony długiém milczeniem Grünwalda i stukaniem, jakie wydawał nóż, trącany o drzewo. Ciemność nie pozwalała mu zobaczyć dobrze, czém Grünwald był tak gorliwie zajęty. — Hej! — zawołał powtórnie — Grünwald, słyszysz.
Grünwald nic nie odpowiadał, ale pracował gorliwie resztkami sił, nie zważając na ból i upływ krwi. Dopiéro kiedy ostatnia obręcz pękła i beczułka rozsypała się, a on nawracał rękoma gruboziarnisty proch, odetchnął pełną piersią i odezwał się:
— Nuchem, pytam się ciebie ostatni raz, czy pójdziesz tam? czy chcesz koniecznie ukrzywdzić moję Małkę?
— Chcę się z nią ożenić; to nie krzywda, to honor dla niéj będzie.
— Ja nie chcę, ja nie pozwalam.
— To téż ja się ciebie pytać nie myślę — odrzekł Nuchem, wkładając pistolet do kieszeni i zabierając się do wyjścia.
— Nuchem, jeżeli ci życie miłe, zostań! — zawołał stary żyd strasznym jakimś głosem. — Nuchem, ja ci mówię, zostań, bo... bo zginiesz!
— Zobaczymy — odezwał się Nuchem drwiącym głosem i postąpił parę kroków ku wyjściu.
W téj chwili błysnęło światło, straszliwy huk dał się słyszéć, że aż góra cała zadrżała, sklepienie rozpękło w kawały i łomami głazów zasypało dno pieczary i poszarpane ciała dwóch żydów.