<<< Dane tekstu >>>
Autor Adolf Dygasiński
Tytuł Zając
Rozdział XXVI
Wydawca Jan Fiszer
Data wyd. 1900
Druk Warszawska Drukarnia i Litografja
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVI.


Zestarzał się lis — Kita, obciążony tajemniczemi zbrodniami, grzesznik zatwardziały przesiadywał teraz w jamie albo się wygrzewał na słońcu, ziewał, przeciągał się, drzemał. Na łowy wyciekał już bez najmniejszego zamiłowania i tylko przyparty ostateczną potrzebą zaspokojenia głodu. A jednak, starzec taki na schodzie żywota, założył sobie jeszcze ognisko rodzinne, siwy patryarcha liczący mnogie praprawnuki w rodzie.
Tymczasem Konstanty załatwił się z psami — włóczęgami, złodziejami, kłusownikami — z Frankiem Teterzakiem wszedł w zmowę — i z kolei sprawę lisów wziął do serca. Za rządów poprzedniego zwierzchnika kniei, dobrotliwego Malwy, lisy używały — rzec można — dobrobytu, gospodarowały w boru jak we własnym domu, zgnuśniały, poniekąd zapomniały przedsiębrać środków lisiej ostrożności. Mimo to, ich tak zwany instynkt podołałby jeszcze rozumowi strzelca morzelańskiego, gdyby nie para jamników, istna gwardya Sokolca.
Od końca kwietnia, w piękne dni słoneczne, rozlegały się psie ujadania po lisich gniazdowych podziemiach, do których przystępy pozatykano przedtem wiązkami chróstu i zawalono ziemią. Kret i Płeszka czarne podpalane, obdarzone zwinnością wężów, toczyły się jak na kółkach na krótkich, krzywych a silnych nóżkach, błyskając złośliwemi oczkami — karły rodzaju psiego. Każde z nich wjeżdżało w jamę lisią z niesłychanym zapałem i tam spełniało swój obowiązek z całą psią sumiennością. Do zalet ich należało i to, że lisa uduszonego wywlekały na wierzch z nory. Czasami w łowach takich brał też udział Morusek — także jamnik w swoim rodzaju ze względu na zręczność kopania łopatą i miarkowania uchem, gdzie należy kopać, aby się dobrać do lisa, a przytem zawzięty jak jamnik.
Ginęły lisie rodziny, aż nareszcie przyszła kolej i na starego Kitę. Od rana do wieczora walczył mężnie, krwią własną i krwią wrogów zalał ostatnie swoje gniazdo; jamniki zziajane, z pociętymi nosami, pokiereszowanymi łbami, wystrzępionemi uszami, uchodziły z placu boju, odpoczywały i pokrzepione szły na bitwę. Gwiazda jego zgasła, zginął na swoich śmieciach; na świecie nastawał nowy porządek rzeczy. Icie kupił skórkę jego, wrony i sroki pożarły ciało.
Jednocześnie na dworze morzelańskim wrzała nieustannie walka między szafarzem i kucharzem.
Co prawda, pan Kacper nadzwyczajnie już zabrnął w nałóg zażywania walerjany i niejednokrotnie w stanie odurzenia wydawał teraz z szafarni zapasy na kuchnię. Dzięki jednak postawie swojej sztywnej, pełnej godności, tajemnica jego życia pozostawała jakoś w cieniu. Jeżeli go nawet znajdowano w stanie nieprzytomności, tłómaczono to dolegliwościami wieku podeszłego i dwunastoletnim pobytem człowieka w klimacie północnym.
„Biedaczysko, cierpienie pozbawia go przytomności umysłu!“
W tem zaczęły się zdarzać pomyłki w wydawaniu z szafarni, gdyż chwiejną ręką pana Kacpra nie kierowała świadomość: bywało, sięgnął niekiedy do szuflady lub półki niewłaściwej i wydawał, co cię zdarzyło. Pomyłki tego rodzaju uchodziły płazem o tyle, o ile uczestnicy stołu pańskiego spożywali z roztargnieniem śniadania czy obiadu, co bywało naprzykład podczas ożywionej rozmowy o wypadkach bieżących z zakresu polityki europejskiej. Któżby bowiem z poważniej myślących zważał na smak jakiegoś tam pasztetu, gdy we Francyi powstaje ruch antysemicki, życie lorda Gladstona budzi obawy i zachodzi wątpliwość, kto będzie gubernatorem Krety?
Nie samym chlebem człowiek żyje: telegramy w „Kuryerze“ odgrywają tu wielką rolę.
Atoli błędy szafarza rosły jak na drożdżach i doszły do takich rozmiarów, że nawet jakiś środek leczniczy mógł się zjawić na stole, gdyż w jednem pomieszczeniu z szafarnią, pod kluczem pana Kacpra, była i apteczka domowa.
Kucharz, zcicha pęk, człowiek złośliwie przebiegły, skryty szyderca, może i spostrzegał owe bąki, ale nigdy nie poprawił złego, śmiał się w skrytości duszy, pragnął raz a dobrze narazić swego przeciwnika w obec państwa. On wyczekiwał tylko na to, ażeby przy pańskim stole spostrzeżono niewłaściwość i wytoczono sprawę. Sam uniewinniłby się z łatwością w takim razie, mówiąc:
— Ja jestem od gotowania, nie od szafowania! Co mi szafarz wydaje, to muszę z kuchni na stół wyprawiać. Mój obowiązek wymaga, ażeby z wydanych mi zapasów przyrządzić potrawy smaczne i na oko pokaźne, jak tego wymagają zasady sztuki kucharskiej.
W potrawach gotowanych rozmaite rzeczy są podobne z postaci do pieprzu: rodzynki korynckie, jałowiec suszony, kolendra. Łatwo wziąć jedno za drugie, zwłaszcza gdy się je obiad, a ważne sprawy ludzkości nie dają umysłowi spokoju. Niejeden w takim razie połyka muchę, zamiast rodzynka, a jednocześnie z ust jego wychodzą wielkie prawdy, jak na przykład: „Prawda zawsze na wierzch wyjść musi!“
Bywało i to przy stole, że wśród powszechnego zajęcia rozmową, jaki taki, z chłodniejszym temperamentem, w milczeniu kładł widelec, nie pozwalając sobie robić żadnych głośnych spostrzeżeń nad potrawą, która nagle zwróciła uwagę jego smaku.
Nie wypada czysto podmiotowych wrażeń mieszać ze sprawami pierwszorzędnego znaczenia.
Dopiero jednego dnia, kiedy się zjawił na stole pasztet gorący — potrawa, której główną zaletę stanowi pieprzność — ktoś z uczestników śniadania napomknął słówkiem o bardzo niezwykłym i zagadkowym smaku owego pasztetu.
Był to dzień wyjątkowy: telegramy „Kuryera“ nie dostarczyły wątku do rozpraw, w Europie panował status quo, przeto z konieczności musiano się zająć pasztetem. Wszyscy teraz smakowali, miarkowali, mówiąc:
— Istotnie, jest coś takiego! Trzeba to zbadać!
Otóż, po bliższem zbadaniu sprawy w czasie właściwym i przez osoby mające pełne prawo przyprzeć do muru, zarówno kucharza, jak szafarza, okazało się ku zdziwieniu i zgorszeniu wszystkich, że w pasztecie gorącym nie pieprz odgrywał główną rolę, lecz kolendra. Uczestnicy stołu przy obiedzie i herbacie już tylko o tem mówili. Wzruszano ramionami, oznaczano stanowisko kolendry w rzędzie przypraw kuchennych i takie zdanie dawało się słyszeć dosyć powszechnie:
— Rzecz niesłychana! Przecież kolendry używa się jedynie do marynowania szynek — i to nie można nią przesadzać. Do czego podobne, ażeby przyprawę tak nieprzyjemną co do zapachu i smaku wkładać w pasztet gorący?
Zwolennicy pasztetu gorącego posuwali swe niezadowolenie do oburzenia i stąd to powstało pytanie: „Kto jest głównym winowajcą?“
Teraz więc zabrano się gorliwie do wykrycia sprawcy karygodnego czynu.
Pan rządca wziął sprawę w ręce, przesłuchał kolejno kuchcików, kucharza i pana Kacpra.
Właśnie wtedy pan Filip, podczas śledztwa dał folgę językowi, a gdy się uniósł zapałem mówcy, zeznał między innemi co następuje:
— Nikt tego nie wie i nie będzie wiedział, co bywało na pańskim stole z winy szafarza w majonezach, auszpikach, marynatach! Może liście jakiego senesu, albo jeszcze coś gorsze... Ale, Bogiem się świadczę, kucharskie słowo honoru daję, nie moja wina! Liść, panie rządco, jest do liścia podobny, a bobek — do bobka. Czyż ja mam czas każdą rzecz oglądać, obwąchiwać, językiem smakować? Od gotowania jestem, nie od szafowania!
Wyznanie to obudziło niejakie obawy: „Trudno żyć w ciągłej niepewności, myśleć przy łykaniu każdego kąska, że się w organizm wprowadza przyprawy wstrętne, a może i szkodliwe dla zdrowia.“
Szafarz nieprzytomny i kucharz lekkomyślny są to ludzie ogromnie niebezpieczni w domu.
Potem już każdy z uczestników stołu uważał sobie za obowiązek rzucić pogląd na sprawę z własnego punktu widzenia. Więc panna Aniela, nauczycielka domowa, ze skromnością osoby uczonej, zmuszonej rozrzucać perły swej wiedzy, twierdziła, że „szkodliwą może się okazać mieszanina nawet wcale nieszkodliwych przypraw“. Słuchacze jej poszukiwali w myśli nieszkodliwych przypraw, ażeby sobie wyobrazić stopień szkodliwości ich mieszaniny. Niektórzy zapewne wpadli na tory odkrycia i przybrali takie fizyognomie, jak gdyby doświadczali bardzo nieprzyjemnych wzruszeń... Może sobie kto i wyobraził mieszaninę: imbieru, lukrecyi, wanilii, cynamonu i wina burgundzkiego z przymieszką wody sodowej.
Koniec końców, pasztet kolendrowany stał się przyczyną, że kucharza i szafarza, jako urzędników niebezpiecznych, uwolniono od pełnienia ważnych obowiązków.
Pan Filip nie mógł pojąć, na jakiej zasadzie sprawiedliwość i w niego także ugodziła. Dopiero pan rządca uzmysłowił mu to według metody sokratycznej, pytając:
— Czy aptekarz jest odpowiedzialny, jeżeli lekarstwem otruje człowieka?
— Jest! Ma się rozumieć!
— A przecież aptekarz bierze zapasy ze składu materyałów aptecznych. Otóż, szafarnia jest to skład materyałów aptecznych, kuchnia — apteka.
— Prawda! — rzekł kucharz i zwiesił głowę.
Teraz dwaj przeciwnicy, przez los pogodzeni, podali sobie ręce, a szafarz zawołał:
— Dosyć już wypiłem waleryany, napijmy się gorzałki!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Adolf Dygasiński.