<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Mátyás
Tytuł Zaklęta w kaczkę
Pochodzenie Z za krakowskich rogatek
Redaktor Michał Arct
Wydawca Michał Arct
Data wyd. 1894
Druk Józef Jeżyński
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


1. Zaklęta w kaczkę.

OOżenił się jeden wdowiec, a miał po „niebożce” żonie dwoje dzieci, chłopca i dziewczynkę. Chłopiec miał 6 lat, i było mu na imię Jaś, a dziewczynka miała 4 lata, i było jej na imię Marysia. Jak się ożenił, tak ta macocha ciągle na te dzieci ujadała, że darmozjady, biła je i jeść im dać nie chciała. Ciągle ujadała, żeby „ich“ gdzie podzieć. Ojciec się tym bardzo trapił, ale się jej nie mógł oprzeć; tak raz se medytuje, że najlepiej będzie, jak ich wyprowadzi w las, to może się ktoś znajdzie, co ich weźmie. Jak se pomyślał, tak i zrobił. Tak jednego dnia powiada:
— Chodźcie ze mną, dzieci, do lasu; ja będę drzewo rąbać, a wy będziecie szczypki zbierać i pomożecie mi!
Wziął siekierę, piłę, pałkę sobie zrobił dużą umyślnie na to — i poszli. Zaprowadził ich kawał w las i tam im kazał usiąść na pniaku, dał im po kromeczce czarnego chleba z masłem i powiada im:
— Siądźcie tu sobie, ażeby wam się nie przykrzyło, macie tu chleb, jedzcie, a czekajcie tu na umie! Ja idę niedaleczko drzewo rąbać, a jak urąbię, to was zawołam, to se będziecie szczypki zbierać.
I poszedł. Za chwilę słyszą dzieci jak coś w lesie, kawałek od nich, „pucka:“ puch! puch! tak jak gdyby kto drzewo rąbał. One myślały, że to ojciec drzewo rąbie, i siedziały, aż ich zawoła. Czekają godzinę, dwie i więcej, to wciąż pucka, a ojca nie widać. Tak ta Marysia mówi do tego Jasia:
— Wiesz ty, Jasiu, co? ja się boję!
— Nie bój się! chodź! pódziemy szukać taty.
Wstali i idą; szli za głosem tego „puckania“ i przyszli pod to drzewo, gdzie się tak tłukło, patrzą się, a ta pałka, którą ojciec wziął z sobą, sama bije w drzewo, i nikogo niema.
— Rety Maryś! będzie trzeba w lesie spać, bo nas tata zostawił.
Marysia płakała, ale Jaś ją zaczął pocieszać:
— Nie bój się, Maryś, miesiączek świeci, widno, chodźmy dalej! Bozia jest z nami, nie stanie się nam nic.
I poszli. Szli całą noc lasem, i nic się im nie stało, nawet nie „utchli“ na kamieniu.
Nad ranem, jak się zaczęło trochę rozwidniać, wyszli z lasu na czyste pole.
— Wiesz co, Maryś! — mówi Jaś: — jeść mi się chce.
— Cóż ja ci dam, kiedy ja nic nie mam.
Idą dalej, księżyc jeszcze świecił, ubywało księżyca, i przyszli nad wodę, nad sadzawkę płytką.
— Wiesz co, Maryś! pić mi się chce — rzekł Jaś.
A ona mu na to mówi:
— Widzisz! widzisz! jest w wodzie barani rożek, to dostań i napij się nim wody!
Ona ujrzała w wodzie barani rożek, bo blask księżyca oświecał wodę tak, że widać było wszystko, co jest w wodzie. On dostał ten barani rożek, napił się nim wody i w tej chwili stał się barankiem, bo ten barani rożek był zaczarowany. A ona, widząc to, rozpłakała się, nie chciała iść z nim dalej, bo się go bała. A on jej mówi:
— Nie bój się, siostrzyczko! ja zawsze przy tobie będę, tak jak pierwej, i nic złego ci się nie stanie.
Więc się go już nie bała i poszli. Zaszli na łąkę, a na tej łące była okropna kopa siana. Byli bardzo znużeni, tak wyszli na tę kopę siana i położyli się i zasnęli. Śpią na tej kopie jeden dzień i jedną noc, obudzili się dopiero na drugi dzień, kiedy już słońce było wysoko. Jechał właśnie powozem jakiś pan bogaty, i pies jego wyskoczył z powozu i poleciał wprost ku tej kopie siana i zaczął okropnie ujadać. Tak tego pana to zastanowiło, że ten pies tak ujada, i kazał furmanowi zajrzeć, co tam jest. Furman poszedł, ale niedbale obejrzał tę kopę siana, wrócił się i mówi:
— E! nic niema... coby tam było!
Ale pies nic nie przestawał, tylko szczekał ciągle, więc pan sam poszedł i zajrzał i zobaczył dziewczynkę z barankiem. Wtym dziewczynka się obudziła i zobaczyła przed sobą pana, a ten pan się ją pyta, co ona tu robi i skąd jest. Tak powiedziała:
— Tatuś nas do lasa wywiódł, by nas zagubił, bo nas matusia bardzo bili.
Spodobała się panu ta dziewczynka i wziął ją z sobą do dworu i tego baranka wziął także. Polubił ją bardzo, bo była ładna, a przytym bardzo „pocieszna,“ mądra. Tak się chowała u niego we dworze. Jak dorosła, była bardzo ładna, i oświadczył jej ten pan, że się z nią będzie żenił. A ona mu na to powiada:
— Przecieżem biedna dziewczyna, boś mię, panie, na sianie znalazł; nie możesz to sobie, panie, poszukać lepszej żony?
Pan nie uważał na to, tylko jak powiedział, tak dopełnił i ożenił się z nią.
Ona miała pierwszego synka i leżała chora. A mieli kucharkę starą, która miała córkę w tym samym wieku co pani. Kucharka ta była czarownicą i koniecznie chciała, żeby ten pan się żenił z jej córką, i była zła, że się z inną ożenił, a nie z jej córką. Tak z zazdrości powbijała chorej szpilki do uszu tak, że ta zamieniła się zaraz w kaczkę i uciekła na staw, a swoją córkę położyła na łóżku na jej miejscu i zrobiła tak, że z twarzy była całkiem do tamtej podobna. Pan przyszedł, ta leży na łóżku, twarz ta sama, lecz z grymasów jej i z mowy zaraz poznał, że to nie jego żona, że się coś musiało stać, ale się nie mógł połapać naprędce, co się stało. Ale nic nie mówił. A ten baranek siedział przy kołysce i pilnował tego dziecka, a pierwej jak siostra była, to siedział przy siostrze wciąż.
W jeden dzień patrzy ten pan, a baranek bierze dziecko na rogi i niesie nad staw. Ale się temu nie dziwił, bo on nieraz brał tak dziecko na rogi i bawił się z nim. Tak ten baranek przychodzi nad staw i woła:
— Maryś! Maryś! chodź, bo dzieciątko płacze!
Tak ta kaczka wyszła z wody i zamieniła się w kobietę taką, jak pierwej była; dała ssać dziecku, a potym znowu poszła na staw i stała się kaczką. Baranek dziecko przyniósł nazad do dworu, jak gdyby nic, a gdy się go pan pytał, gdzie był, to powiedział, że poszedł popiastować dziecko pod topole, bo tam chłodek i świeże powietrze. Pan nic na to nie mówił; nie szedł się popieścić z tą w łóżku i nic prawie się do niej nie odzywał.
Czarownicy dziwno było, że on taki obojętny dla jej córki, ona se rachowała, że on się nie pozna i będzie dla tej też taki, jak dla tamtej. A ten baranek codzień z tym dzieckiem nad staw chodził, i ta matka codzień mu ssać dawała, aż wreszcie temu panu to wpadło w oko: co ten baran to dziecko ciągle nad staw wynosi? W tym musi coś być! Tak raz się zaczaił za drzewem niedaleko stawu i wypatrzył ich, jak ona temu dziecku ssać dawała, a potym się stała kaczką i pływała po stawie.
Medytuje se, coby tu zrobić. Ano kazał zabić woła i skórę z niego zdjąć; włożył tę skórę na siebie i niby się pasł nad stawem. Tak ten baranek znowu przyszedł z tym dzieckiem nad staw i woła:
— Maryś! chodź! bo dzieciątko płacze.
Ona wyszła i stała się kobietą, wzięła dziecko na rękę i chciała mu dać ssać, tak ten wtedy jak nie skoczy, tak ją chwycił i wydarł jej z uszu szpilki i przyprowadził do domu. Ona mu wtedy opowiedziała wszystko, że to ta kucharka jej tak zrobiła, że ją tak zaczarowała; a on kazał zaraz rozpalić piec piekarski i wrzucić obie z córką do niego i spalić. Taką im za to wymierzył karę, a oni żyli potym długo szczęśliwie z sobą i mieli dużo dzieci.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karol Mátyás.