Z za krakowskich rogatek/całość
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Z za krakowskich rogatek |
Pochodzenie | Wisła, 1894, z. 2, str. 237-268 |
Redaktor | Michał Arct |
Wydawca | Michał Arct |
Data wyd. | 1894 |
Druk | Józef Jeżyński |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
Ożenił się jeden wdowiec, a miał po „niebożce” żonie dwoje dzieci, chłopca i dziewczynkę. Chłopiec miał 6 lat, i było mu na imię Jaś, a dziewczynka miała 4 lata, i było jej na imię Marysia. Jak się ożenił, tak ta macocha ciągle na te dzieci ujadała, że darmozjady, biła je i jeść im dać nie chciała. Ciągle ujadała, żeby „ich“ gdzie podzieć. Ojciec się tym bardzo trapił, ale się jej nie mógł oprzeć; tak raz se medytuje, że najlepiej będzie, jak ich wyprowadzi w las, to może się ktoś znajdzie, co ich weźmie. Jak se pomyślał, tak i zrobił. Tak jednego dnia powiada:
— Chodźcie ze mną, dzieci, do lasu; ja będę drzewo rąbać, a wy będziecie szczypki zbierać i pomożecie mi!
Wziął siekierę, piłę, pałkę sobie zrobił dużą umyślnie na to — i poszli. Zaprowadził ich kawał w las i tam im kazał usiąść na pniaku, dał im po kromeczce czarnego chleba z masłem i powiada im:
— Siądźcie tu sobie, ażeby wam się nie przykrzyło, macie tu chleb, jedzcie, a czekajcie tu na umie! Ja idę niedaleczko drzewo rąbać, a jak urąbię, to was zawołam, to se będziecie szczypki zbierać.
I poszedł. Za chwilę słyszą dzieci jak coś w lesie, kawałek od nich, „pucka:“ puch! puch! tak jak gdyby kto drzewo rąbał. One myślały, że to ojciec drzewo rąbie, i siedziały, aż ich zawoła. Czekają godzinę, dwie i więcej, to wciąż pucka, a ojca nie widać. Tak ta Marysia mówi do tego Jasia:
— Wiesz ty, Jasiu, co? ja się boję!
— Nie bój się! chodź! pódziemy szukać taty.
Wstali i idą; szli za głosem tego „puckania“ i przyszli pod to drzewo, gdzie się tak tłukło, patrzą się, a ta pałka, którą ojciec wziął z sobą, sama bije w drzewo, i nikogo niema.
— Rety Maryś! będzie trzeba w lesie spać, bo nas tata zostawił.
Marysia płakała, ale Jaś ją zaczął pocieszać:
— Nie bój się, Maryś, miesiączek świeci, widno, chodźmy dalej! Bozia jest z nami, nie stanie się nam nic.
I poszli. Szli całą noc lasem, i nic się im nie stało, nawet nie „utchli“ na kamieniu.
Nad ranem, jak się zaczęło trochę rozwidniać, wyszli z lasu na czyste pole.
— Wiesz co, Maryś! — mówi Jaś: — jeść mi się chce.
— Cóż ja ci dam, kiedy ja nic nie mam.
Idą dalej, księżyc jeszcze świecił, ubywało księżyca, i przyszli nad wodę, nad sadzawkę płytką.
— Wiesz co, Maryś! pić mi się chce — rzekł Jaś.
A ona mu na to mówi:
— Widzisz! widzisz! jest w wodzie barani rożek, to dostań i napij się nim wody!
Ona ujrzała w wodzie barani rożek, bo blask księżyca oświecał wodę tak, że widać było wszystko, co jest w wodzie. On dostał ten barani rożek, napił się nim wody i w tej chwili stał się barankiem, bo ten barani rożek był zaczarowany. A ona, widząc to, rozpłakała się, nie chciała iść z nim dalej, bo się go bała. A on jej mówi:
— Nie bój się, siostrzyczko! ja zawsze przy tobie będę, tak jak pierwej, i nic złego ci się nie stanie.
Więc się go już nie bała i poszli. Zaszli na łąkę, a na tej łące była okropna kopa siana. Byli bardzo znużeni, tak wyszli na tę kopę siana i położyli się i zasnęli. Śpią na tej kopie jeden dzień i jedną noc, obudzili się dopiero na drugi dzień, kiedy już słońce było wysoko. Jechał właśnie powozem jakiś pan bogaty, i pies jego wyskoczył z powozu i poleciał wprost ku tej kopie siana i zaczął okropnie ujadać. Tak tego pana to zastanowiło, że ten pies tak ujada, i kazał furmanowi zajrzeć, co tam jest. Furman poszedł, ale niedbale obejrzał tę kopę siana, wrócił się i mówi:
— E! nic niema... coby tam było!
Ale pies nic nie przestawał, tylko szczekał ciągle, więc pan sam poszedł i zajrzał i zobaczył dziewczynkę z barankiem. Wtym dziewczynka się obudziła i zobaczyła przed sobą pana, a ten pan się ją pyta, co ona tu robi i skąd jest. Tak powiedziała:
— Tatuś nas do lasa wywiódł, by nas zagubił, bo nas matusia bardzo bili.
Spodobała się panu ta dziewczynka i wziął ją z sobą do dworu i tego baranka wziął także. Polubił ją bardzo, bo była ładna, a przytym bardzo „pocieszna,“ mądra. Tak się chowała u niego we dworze. Jak dorosła, była bardzo ładna, i oświadczył jej ten pan, że się z nią będzie żenił. A ona mu na to powiada:
— Przecieżem biedna dziewczyna, boś mię, panie, na sianie znalazł; nie możesz to sobie, panie, poszukać lepszej żony?
Pan nie uważał na to, tylko jak powiedział, tak dopełnił i ożenił się z nią.
Ona miała pierwszego synka i leżała chora. A mieli kucharkę starą, która miała córkę w tym samym wieku co pani. Kucharka ta była czarownicą i koniecznie chciała, żeby ten pan się żenił z jej córką, i była zła, że się z inną ożenił, a nie z jej córką. Tak z zazdrości powbijała chorej szpilki do uszu tak, że ta zamieniła się zaraz w kaczkę i uciekła na staw, a swoją córkę położyła na łóżku na jej miejscu i zrobiła tak, że z twarzy była całkiem do tamtej podobna. Pan przyszedł, ta leży na łóżku, twarz ta sama, lecz z grymasów jej i z mowy zaraz poznał, że to nie jego żona, że się coś musiało stać, ale się nie mógł połapać naprędce, co się stało. Ale nic nie mówił. A ten baranek siedział przy kołysce i pilnował tego dziecka, a pierwej jak siostra była, to siedział przy siostrze wciąż.
W jeden dzień patrzy ten pan, a baranek bierze dziecko na rogi i niesie nad staw. Ale się temu nie dziwił, bo on nieraz brał tak dziecko na rogi i bawił się z nim. Tak ten baranek przychodzi nad staw i woła:
— Maryś! Maryś! chodź, bo dzieciątko płacze!
Tak ta kaczka wyszła z wody i zamieniła się w kobietę taką, jak pierwej była; dała ssać dziecku, a potym znowu poszła na staw i stała się kaczką. Baranek dziecko przyniósł nazad do dworu, jak gdyby nic, a gdy się go pan pytał, gdzie był, to powiedział, że poszedł popiastować dziecko pod topole, bo tam chłodek i świeże powietrze. Pan nic na to nie mówił; nie szedł się popieścić z tą w łóżku i nic prawie się do niej nie odzywał.
Czarownicy dziwno było, że on taki obojętny dla jej córki, ona se rachowała, że on się nie pozna i będzie dla tej też taki, jak dla tamtej. A ten baranek codzień z tym dzieckiem nad staw chodził, i ta matka codzień mu ssać dawała, aż wreszcie temu panu to wpadło w oko: co ten baran to dziecko ciągle nad staw wynosi? W tym musi coś być! Tak raz się zaczaił za drzewem niedaleko stawu i wypatrzył ich, jak ona temu dziecku ssać dawała, a potym się stała kaczką i pływała po stawie.
Medytuje se, coby tu zrobić. Ano kazał zabić woła i skórę z niego zdjąć; włożył tę skórę na siebie i niby się pasł nad stawem. Tak ten baranek znowu przyszedł z tym dzieckiem nad staw i woła:
— Maryś! chodź! bo dzieciątko płacze.
Ona wyszła i stała się kobietą, wzięła dziecko na rękę i chciała mu dać ssać, tak ten wtedy jak nie skoczy, tak ją chwycił i wydarł jej z uszu szpilki i przyprowadził do domu. Ona mu wtedy opowiedziała wszystko, że to ta kucharka jej tak zrobiła, że ją tak zaczarowała; a on kazał zaraz rozpalić piec piekarski i wrzucić obie z córką do niego i spalić. Taką im za to wymierzył karę, a oni żyli potym długo szczęśliwie z sobą i mieli dużo dzieci.
Jeden chłop wdowiec miał córkę po „niebożce“ żonie i ożenił się z wdową, która miała także córkę. Ta macocha tej swojej pasierbicy robiła wielką krzywdę, żeby się jej prędzej pozbyć, ażeby „osiedliła“ majątek dla swojej jedynaczki. Medytowała tylko nad tym, jakby się jej pozbyć.
A był w tej wsi młyn, w którym w nocy djabli „mélli;“ djabli w nim mieli „osiedlenie” w nocy; ludzie w nocy nie mogli mleć, bo już jak ta godzina przyszła, to tam nikt wejść nie śmiał, boby mu głowę urwali.
Tak ta macocha wygnała raz w nocy tę pasierbicę do tego młyna, ażeby zmełła korzec pszenicy. Dziewczyna się nie sprzeciwiała macosze, zabrała się i poszła. Ano przychodzi do tego zaklętego młyna, postawiła worek i siadła sobie na nim. Dziewczyna się boi, przytula się do drugich worków, nie wie, co robić: czy uciekać, czy zostać? — a uciekać się bała, żeby jej co głowy nie urwało. Siedzi przy tym worku, przychodzi do niej pan w cylindrze, we fraku, w białych rękawiczkach, tylko mu ogon było widać z pod fraka. I mówi do niej:
— Maryś! chodź tańczyć!
A ona mu na to odpowiada:
— E! nie póde, bo nie mam spódnice!
Ona chciała, żeby jej przyniósł białą spódnicę. On się zabrał i poszedł, przyniósł jej spódnicę i mówi:
— Maryś! chodź tańczyć!
— E! nie póde, bo nie mam koszule.
On się zabrał i poszedł, przyniósł jej tę koszulę, pięknie wyszywaną i haftowaną. I mówi jej, żeby szła z nim tańczyć, ale ona nie chciała:
— E! nie póde, bo nie mam gorseta.
Przyniósł jej ten gorset, bardzo piękny, wyszywany:
— Maryś! chodź tańczyć!
— E! nie póde, bo nie mam fartucha.
Przyniósł jej fartuch:
— Maryś! chodź tańczyć!
— E! nie póde, bo nie mam trzewików.
Przyniósł jej trzewiki ładne, sznurowane po kolana i prosi jej, żeby szła tańczyć.
— E! nie póde... Jakże bede tańczyć? przyniosłeś mi trzewiki, a pończoch-eś mi nie przyniósł: jakże trzewiki obuję?
Przyniósł jej pończochy i chce, żeby szła tańczyć, to ona teraz znowu chce korali, potym kolczyków, potym znowu pierścionków... On jej to wszystko przyniósł i prosi jej, żeby szła tańczyć.
— E! nie póde... nie mam grzebienia, nie mam się czym uczesać.
Przyniósł jej grzebień; potym ona znowu chce, żeby jej przyniósł wstążki do warkocza. Djabeł przyniósł i wstążkę i myśli se: „To już koniec! teraz już pójdzie tańczyć.“ I prosi jej, a ona mu mówi:
— E! nie póde. Jakże póde, kiedym nie umyta?
— W czymże ci przyniosę tej wody kiedy nie mam garnka?
— Ano w tym! — i daje mu przetak.
On nosi tę wodę, nosi i nosi, co nabierze, to mu się wszystko wyleje, i nie może przynieść. Zezłościł się, cisnął tym przetakiem przed nią, i zawołał:
— Poczekaj ty, kanalijo! tylko przyjdziesz drugi raz do młyna...
Bo już czas było, już wyszła jego godzina, i musiał już iść, a ona obejrzała się, już miała pełny wór naładowany mąką, wzięła go na plecy i przyniosła do domu. W domu było zamknięte, wszyscy spali, ani nikt nie pomyślał, że ona nazad przyjdzie z tego młyna żywa. A onej się nic nie stało, bo była mądra; ona dlatego temu djabłu po jednemu se kazywała nosić, żeby temu djabłu czas zeszedł, żeby nie poszła z nim tańczyć, boby jej głowę urwał. Przychodzi do domu i puka.
— Kto tam? — pyta się macocha.
— Otwórzcie, matusiu! to ja, Maryna; przyszłam z mąką ze młyna.
Macocha otwarła, nierada z jej powrotu, że się jej nic nie stało, zapaliła świeczkę, przypatruje się jej: czy to Maryna żywa, czy to nie Maryna? Przypatruje się jeszcze bliżej, a Maryna ma gorset nowy, spódnicę jedwabną, fartuch wyszywany, korale jak orzechy, trzewiki po kolana na guziki zapinane, kolczyki, pierścionki... Aż się za głowę wzięła i pyta się tak:
— Maryś! ktoś ci to dał? gadaj że! we młynie ci dali?
— O je! matusiu! takie też to tam piękne rzeczy we szafach są! co człekowi na myśl przyjdzie, w to się ubrać może, a taki piękny pan przyszedł prosił mnie tańczyć, ale ja nie poszła, bo mi się nie podobał.
Macocha zadumała się, zazdrość jej było, i pomyślała sobie:
— Trzeba moją Jagusię posłać do młyna, niechta i ona tak się ustroi!
Na drugą noc wysyła Jagusię z korcem pszenicy, żeby szła mleć do młyna. Ano Jagusia, przykro jej to było iść w nocy, ale se pomyślała:
— Przecie i ja mogę mieć takie ubranie, jak i Maryna!
Przyszła do młyna i siadła sobie, siedzi i siedzi, boi się okropnie, nareszcie przychodzi do niej ten sam pan w cylindrze, we fraku i białych rękawiczkach. Djabeł myślał, że to Maryna, i przyszedł się zemścić.
— Aha Maryś! pójdziesz ze mną tańczyć?
A ona mu mówi:
— Kiedy nie mam spódnicy, koszuli, fartucha, trzewików, pończoch, gorseta, korali, kolczyków, pierścionków, wstążki do warkocza, kiedy nie mam się w czym umyć!
On poszedł i przyniósł jej wszystko naraz, co sobie kazała, i wodę w cebrzyku przyniósł, żeby się umyła. I mówi jej:
— Ale się prędko umyj! ubierz! bo ja nie mam czasu.
Ona się też ubrała prędko, umyła, uczesała i poszła z nim tańczyć. Jak się obrócił z nią trzy razy dokoła, tak sama nie wiedziała, czy to trzy razy, czy raz. Za czwartym razem urwał jej głowę i tę głowę wyrzucił za młyn i pół ciała oknem wystawił przez kratę, a pół zostawił we młynie.
Matka czeka i czeka, córki nie widać, nic nie mówiła, tylko wzdychała do samego rana. A wstyd ją było żalić się przed Maryną, żeby się z niej nie śmiała. A Maryna wiedziała, dlaczego macocha wzdycha, że pewno Jadze djabły głowę urwały. Macocha rychło świt wstała z ciekawością okropną, ubrała się prędko, wyszła przed młyn i znalazła głowę swej Jagi i zaczęła narzekać:
— O mój miły Boże! któż ci też to taką krzywdę zrobił? moje drogie dziecko!
Spogląda wyżej, a tu w oknie reszta Jagi jest. Nie śmiała do nikogo nic mówić, ani się żalić, ani płakać, boby się byli wszyscy z niej śmieli, że taka głupia, że wiedząc o tym młynie, posłała swoje dziecko „na stratę.“ Przyszła do chałupy i pokazuje Marynie głowę Jagi.
— Widzisz, Maryś! widzisz! co się to mojej Jagusi przytrafiło.
— Ano widzicie, matusiu, mogliście jej nie posyłać, bo stamtąd mogą tylko mądrzy ludzie wyjść.
Macocha teraz tak pokochała Marynę, bardziej jeszcze niż swoją „niebożkę” Jagę, bo już miała tylko ją jedną.
Czego to chytrość nie może! Żałowała później, że się złakomiła na taką głupią bagatelę i postradała ukochane dziecko.
Jeden chłop nazywał się Pyta i miał babę okropną pijaczkę, z którą sobie nie mógł w żaden sposób dać rady. Ano więc raz okropnie się ta baba spiła, tak się strasznie spiła, że nie wiedział, co z nią ma poradzić. Ano więc dosyć na tem, że obciął jej włosy do goluteńkiej pałki, wyprowadził ją pod las i tam ją położył.
I ona sobie spała bardzo paradnie. W nocy, jak się obudziła, jak się troszkę przetrzeźwiła, maca się po głowie: niema włosów! — i pyta się:
— Czy já Pyciná? czy já nie Pyciná? Pyciná já? E, nie! já nie Pyciná!
I biegnie prędko do swojej chałupy i staje za oknem, puka do szyby i woła:
— Pyta! jes twoja kobiéta?
A Pyta się odzywa:
— O! jest: dobrá, grzecná, śpi, nie pijácka...
— O! to já nie Pyciná...
Zabrała się i poszła tam, skąd przyszła. I siadła sobie i siedzi. Patrzy się, a tu idą złodzieje, i woła na nich:
— Koledzy! jak sie mácie?
A oni mówią:
— A dobrze.
— Weźciez mnie ze sobą!
A oni mówią:
— Ano to chodźcie! ale bedziemy musieli wám dużo wódki dać...
— Nie trápcie sie o to, bo já wám bede dobrze kraść.
— Chodźcie, chodźcie! a żywo! bo nie mamy czasu.
Pycina się zerwała, poszła z niemi. Wszędzie im było dobrze z nią, bo umiała dobrze kraść, ale jej musieli dużo wódki dawać.
Ano więc jednego razu posłali ją kraść do kómory. Oni czekali na polu, a ona była w kómorze i brała co się jej nawinęło pod rękę. Nareszcie bierze, bierze, i namacała chłopa, co spał w kómorze, i woła na złodziei:
— Koledzy! chcecie poletki? bo tu są, a tłuste! a wielkie!
— Dawáj! dawáj!
Chłop jak nie poczuje, że go coś pomacało, jak się nie zerwie, jak nie zacznie uciekać z kómory, ano tak Pycina nabrała, co się jej tylko żywnie podobało, zabrała się i wyszła.
Ci złodzieje, jak im już dużo nakradła, tak się im sprzykrzyła, bo się też bali, że jak się kiedy upije, to ich wyda. Znów jednego razu poszli kraść na plebanję, bo tam były tłuste wieprzki, a Pycinie dali orzechów i posadzili ją pod dzwonnicą przy kościele, a kościół był zaraz przy plebanji. Ano więc ona sobie siedzi, siedzi pod tą dzwonnicą i tłucze orzechy, nareszcie jeden orzech potoczył się jej na ziemię, a ona woła:
— Orzesku, pódze haw! Orzesku, pódze haw!
A tu idzie kościelny dzwonić na „Anioł Pański” rano, tylko jeszcze ciemno było, a ten kościelny nazywał się Orzechoski.
Jak usłyszał głos pod dzwonnicą, tak się okropnie przeląkł, bo myślał tak, że który z nieboszczyków woła na niego: „Orzesku, pódze haw!” Więc leci prędko do księdza na plebanję i mówi, że jakiś duch siedzi pod dzwonnicą i woła na niego:
— Orzesku, pódze haw!
Ano więc ksiądz był okropnie tłusty, tak, że nie mógł chodzić, więc się kazał nieść pod tę dzwonnicę; ubrał się w komeżkę, kościelny wziął kropidło i święconą wodę i niosą księdza ku dzwonnicy. Jak Pycina zobaczyła, że coś niosą, tak myślała, że jej koledzy niosą wieprzka, ano więc woła:
— Niesiecie go! dawájcie go tu!
Ksiądz się okropnie przeląkł, jak nie umiał chodzić, tak się prędko nauczył i uciekł.
Więc złodzieje spokojnie sobie powynosili przez ten czas wieprzki. Ale potem już złodzieje nie chcieli Pyciny, żeby z niemi chodziła, żeby ich nie wydała z temi wieprzkami, więc wypędzili ją.
Pycinie teraz okropnie bieda dokuczała, i poszła do służby do rzeźnika takiego, który bił drób: kury, gęsi, kaczki... Więc tam służyła u tego rzeźnika, ale ten rzeźnik nie mógł sobie z nią dać rady. Chciał ją wypędzić, nie chciała odejść, więc coby jej tu poradzić, coby jej tu na złość zrobić, żeby ona poszła. Ano więc dał jej tak dużo wódki, żeby się okropnie spiła. Ona się okropnie spiła, i on jej oblepił głowę stolarskim klejem, a na wierzch pierzem. Pycina się obudziła, maca się znów po głowie i pyta się:
— Czy já kaczka? czy já kura? czy já téż Pyciná?.. Przecie já téż nie kaczka, ani nie kura, tylko Pyciná.
Zabrała się i uciekła od tego rzeźnika. Uciekła od tego rzeźnika i przyszła do swojego męża i zaczęła go okropnie prosić, żeby ją przyjął, że już nie będzie wódki piła.
A on mówi tak:
— Widzis! widzis! nie pij wódki! widzis, jakie ci to pióra na głowie porosły, wszystko z gorzáłki.
Pyta ją zbił, potym jej nagrzał wody, umył jej głowę, zaprowadził ją do księdza, żeby się poprawiła. Potym Pycina dobra kobieta była i każdej babie pijaczce radziła, żeby wódki nie piła, bo jej pióra na głowie porosną.
Jedna matka miała syna głupiego, i ten syn już stary był, a jeszcze nie był w kościele: jakże miał być w kościele, kiedy był głupi? Ano tak ta matka kupiła mu portki i sukmanę i mówi mu tak:
— Bój sie Boga, Wojtek! a dy tyz idź ráz do kościoła, boś taki stary, aniś razu nie był w kościele, ani u spowiedzi. A chodzą tyz tam do kościoła piekne dzieuchy, tobyś ta mógł na którą rzucić okiem i ożenić sie chociáz ráz.
Ano Wojtek ubrał się w portki, w nową sukmanę, w nowe buty i w czapkę, na cztery różki robioną, z pawim piórkiem. Poszedł do stajni i wszystkim koniom, krowom, wołom, świniom powydłubywał oczy i wziął te oczy do worka i poszedł do kościoła. Która dziewucha mu się podobała, to cisnął na nią jednym okiem; a spodobała mu się jedna Maryna, bardzo się mu spodobała, i cisnął na nią oczy z całym workiem.
A to było w kościele na sumie.
I ta Maryna była też taka głupia, jak i on, i zaprosiła go, jak wyszli z kościoła, do siebie do domu. Zamiast go czym poczęstować, to mu dała na przywitanie igłę. Ano wziął tę igłę i schował do kieszeni.
Przyszedł do matki, a matka zaczęła krzyczeć na niego:
— A cóześ tyz ty niescęsny zrobił! dyś ty mi wszystkie zwierzątka poslepił! O ty pokrako[1] jedna! a dyć jak já złapie kija, to ci kości poprzetrącám, to ci wszystkie ziobra porachuje!
A on mówi tak:
— Dyćciez mi, matusiu, kazali ocami ciskać, já tyz ciskałem. Spodobała mi się Maryna i cisnąłem na nią wszyćkiemi ocami.
I dopiero mówi, że był u niej w domu. A matka się go pyta:
— Cóz ci ta dała?
— Igłe mi dała, matusiu.
— A gdzicz ją más?
— A do kiesenim włożył.
— O ty, głupi! a pocoześ tyz ty do kieseni igłe pcháł? Ni mógeś włozyć za kapelus?
— Ano to na drugi ráz tak zrobie.
Na drugi raz, jak poszedł do Maryny, dała mu kota, takiego małego kotka. Ano wziął temu kotu połamał nogi, ukręcił łeb i włożył za kapelusz.
Przychodzi do domu, matka się go pyta:
— Cóz ci ta dała?
— Cie, matusiu! kotka mi dała.
— Gdziez go más?
— Haj wisi na kołku za kapelusem.
Matka mówi tak:
— A cóześ tyz ty niescęsny zrobił! miáłeś ty sumienie tak połamać kociątko? móg(ł)eś wziąś — taki malućki był — i włozyć do kieseni.
— Ano to na drugi ráz tak, matusiu, zrobie.
Na drugi raz poszedł do Maryny, dostał pieska i włożył tego pieska do kieszeni. A miał lagę grubą i miał taki zwyczaj, jak szedł, bił się w sukmanę po boku tą lagą. Ano i zabił to psię w kieszeni.
Przychodzi do domu, a matka się go pyta:
— Gdzieześ ta był?
— U Maryny, matusiu.
— Cóześ ta dostáł?
— Pieska.
— Gdziez go más?
— A wisi ta w stajni w kieseni w sukmanie na kołku.
Ano matka idzie, wyciąga, a tu psię nieżywe.
— Oo! cóześ tyz ty zrobił? ni mógeś tyz ty uwiązać na postronku i wołać: pś! pś! pś!
— Ano to na drugi raz tak, matusiu, zrobie.
Ano poszedł do Maryny, dostał kawałek spyrki i uwiązał tę spyrkę na postronku i wołał: pś! pś! pś! Psy się pozlatywały i zjadły mu tę spyrkę. Ano, tak on przychodzi do domu, i matka się go pyta:
— Kaześ ta był?
— U Maryny, matusiu.
— Cóz ci dała?
— Spyrke.
— Dziez ją más?
— A toli, matusiu, niescęście mi sie z nią stało.
— A jakiez ci sie niescęście stało?
— Uwiązáłem na postronku i wołałem: pś! pś! pś! I psi sie zlecieli i zjedli mi ją.
— O ty, głupi! ni mógeś włozyć do worka i wziąś na plecy.
— Ano to na drugi ráz tak, matusiu, zrobie.
Poszedł do Maryny, dała mu cielę; on wziął to cielę chciał wpakować do worka, nie chciało mu się zmieścić. Ano tak wziął to cielę, połamał i wpakował do worka i przyniósł do domu. Przychodzi do domu, matka się go pyta:
— Gdzieześ ta był?
— U Maryny, matusiu.
— Cóz ci ta dała?
— Ciele mi dała.
— Gdziez go más?
— A jes ta w stajni we worku.
— O ty, głupi! ni mógeś przywieś(ć) na sznurze i uwiązać w stajni u złobu?
— E! to ta matusiu na drugi ráz tak zrobie.
Poszedł do Maryny, Maryna mówi tak:
— Juz kiela cás chodzis do mnie, juz ci ni mám co dać, juz ci dám same siebie.
On wziął gruby powróz i uwiązał jej na szyi i kij wziął i poganiał ją. A jak się mu opierała, nie chciała iść, to ją bił okropnie, tak, że nim ją przyprowadził do chałupy swojej, to miała ciało czarne jak czeluście. Przyprowadził ją i uwiązał u żłobu w stajni i dał jej siana. I mówi jej: — Jédz, Maryś!
Przychodzi do izby, matka się go pyta:
— Kaześ ta był?
A on mówi tak:
— U Maryny, matusiu.
— Cóz ci ta dała?
— Same siebie mi, matusiu, dała dzisiák.
— Gdzies ją más?
— Stoi ta w stajni u złobu, a tak sie psiokulacká opiérała, azem ją musiał kijem znąć; ledwo przysła do chałupy.
— A cóześ tyz ty zrobił! mógeś ją przyprowadzić do izby, tajak (tak jak) kobiétę. U złobuś ją uwiązał, jak ciele...
A on się odzywa tak:
— E! nigdy wám, matusiu, dogodzić ni moge... Kręcicie tak mną, jak świec[2] butem. Jak sie zabiere, tak póde, ka mie ocy poniesą.
I jak poszedł, tak więcej o Wojtku nie słyszeli.
Jedna matka miała syna, a ta matka była ciemna. Więc ten syn wszędzie ją oprowadzał, chodzili po prośbie, bo byli bardzo biedni. Tak raz szli przez las i usiedli sobie obydwoje z tą matką. Jak sobie usiedli, tak ta matka się „zdrzymła’’ i usnęła. A do tego chłopca przyszła jaszczurka i powiedziała mu tak:
— Chodź za mną! ja ci coś dam.
Ano on idzie za tą jaszczurką, a ta jaszczurka zaprowadziła go do strumyka. Więc w tym strumyku zobaczył czerwoną wstążeczkę, i ta jaszczurka mu powiedziała, żeby on wziął tę wstążeczkę na szyję, że będzie taki mocny, że go nikt zwyciężyć nie potrafi. „I przyprowadź tu swoją matkę, obmyj jej oczy, to przejrzy.“
Ano i on też tak zrobił, włożył tę wstążeczkę na szyję, poszedł, obudził matkę, zaprowadził ją do strumyka, obmył jej oczy, i ona zaraz przejrzała.
Ano więc idą, idą, bardzo daleko już uszli, tak, że ich już miała noc zajść, i słońce już zachodziło. Patrzą się: a tu jest okropny zamek w lesie. Więc weszli do tego zamku, przeszli jedną bramę, a druga była żelazna zamknięta. Więc pukają, otwarł im odźwierny, pyta się ich, czego oni potrzebują, a ta matka odpowiada, że oni potrzebują przytułku, że cały dzień nic nie jedli, że chcieliby się pożywić i przenocować.
Ten odźwierny kazał im iść na drugie piętro do pana, więc idą, idą długiem okropnie korytarzem, i na tym korytarzu były gęsto drzwi, a na każdych drzwiach było napisane, co w którym pokoju jest. Na pierwszych drzwiach było napisane: Są same strzelby, na drugich drzwiach: same rewolwery, na trzecich drzwiach: same puginały, na czwartych drzwiach: noże i brzytwy, na piątych drzwiach: siekiery i tasaki, na szóstych drzwiach: same pnie, na siódmych drzwiach: same trupy, na ósmych drzwiach: trupie główki... Ta matka nie chciała już dalej iść, jak doszli do tych ósmych drzwi; powiada:
— Już nie póde daléj, bo sie boje!
A on mówi tak:
— Nie bójcie sie, matusiu! chodźcie daléj! bo tam bedzie może co lepszego jeszcze.
Ano więc idą dalej, i wyszedł z jednego pokoju pan ładnie, bogato ubrany i pyta się:
— Czego wy chcecie tutaj, łazęgi?
Ukłonili się mu nizko i zaczęli go prosić o przytułek.
Ano więc on mówi:
— Dobrze! wy, kobieto, przydacie się, a chłopak wasz też się przyda, bo akurat jeden z naszych braci poległ.
Ano i zostawił ich, żywili się tam, dobrze im było. Tak ten chłopak wypatrzył raz, jak ta matka z tym hersztem romansowała (rozmawiała). Tak on: żeby tu jako tych zbói wytępić! Wyszukał, że z drugiego piętra były drzwi aż na sam dół do piwnicy.
Tak w nocy, jak powracali z łowów, — a on z niemi też chodził, bo choć był mały, ale miał okropną siłę, przez te wstążeczkę, co ją nosił na szyi, ale wtenczas nie poszedł z temi zbójami, wymówił się, że go głowa boli, i poszedł i otworzył tę dziurę, jak mieli wracać. Więc jak już widział przez okno do księżyca, że oni już idą, tak wyszedł na korytarz i zaczął okropnie krzyczeć: „Gwałtu!”
Jak oni usłyszeli krzyk, tak z całym pędem puścili się przez ten korytarz, a nie widzieli, że ta dziura jest otwarta, i wszyscy jeden za drugim powpadali. Ano i potym poszedł do matki, i mówi tak:
— Pamiętajcież, matusiu! żebyście po nic do piwnicy nie szli.
A matka przyobiecała, że nie pójdzie. Ale jej bardzo dziwno było: gdzie się podział ten pan, co codzień z nim rozmawiała?
Ano więc szła raz korytarzem i usłyszała głos z piwnicy:
— Kto żyje, niech mnie ratuje, bo umrę z głodu.
Więc poszła do piwnicy i zastała swego pana jeszcze przy życiu, oprócz wszystkich, którzy mieli poskręcane łby.
Ano wyprowadziła go z tej piwnicy, dała mu jeść i ukryła w osobnym takim pokoiku, żeby ten syn o nim nie wiedział. Tak uradzili się z tym hersztem, żeby tego syna jakim sposobem zgładzić ze świata, że go zgładzić ze świata bardzo trudno, bo jest taki mocny, że wszystkim radę da. Ano więc ta matka mówi tak:
— On ma taką czerwoną wstążeczkę na szyi; nie wiem, na co on ją ma? Żeby go to można uśpić, a zdjąć mu tę wstążeczkę ze szyi, toby wtenczas można zrobić z nim, co się komu podoba.
Ano więc wysłała go dzieś tam, bardzo daleko, piechotą, żeby się zmęczył. On obszedł wszędzie, gdzie mu kazała, ale się nic nie zmęczył. Przyszedł do domu, a matka koniecznie na niego nacierała, żeby się położył spać, że jest zmęczony. A on mówi:
— Ale! nie jestem zmęczony, jestem zdrowy, jeszcze pójdę do ogrodu robić.
Ano matka już się nie mogła mu sprzeciwić i puściła go do tego ogrodu:
— Kiedy już tak chcesz, to idź!
Ano przyszedł już z tego ogrodu po robocie, zmęczony, i położył się, nie dlatego, żeby usnąć, tylko żeby se odpocząć; tymczasem usnął. Więc ta matka przyszła pocichutku i zdjęła mu tę wstążeczkę i zawołała zbója, żeby mu oczy wydłubał. Ano zbój mówi tak:
— Ja mu wydłubię jedno, a ty mu wydłub drugie!
Tak ta matka zgodziła się na to, wydłubali mu oczy, położyli go na taczki i wywieźli nad morze na wysoką skałę. I tam go położyli, a ten zbój mu tak mówi:
— Zdechnij tu, psie, za krzywdę moich braci!
I zabrali się i poszli. Jak poszli, więc on leżał i okropnie jęczał. A wtym przejeżdżała jakaś bardzo majętna księżniczka z panną służącą w powozie i mówi tak:
— Słyszysz ty, Teodoro, jak tam coś jęczy na skale przeraźliwie? Boli mię to, boję się, prędko jedźmy! uciekajmy!
A ta panna służąca mówi tak:
— Nie bój się pani! można zobaczyć na skałę, co tam jest...
Ano więc ta księżniczka usłuchała i kazała lokajowi zajrzeć, co tam jest. Ano więc lokaj przychodzi i mówi do pani, że bardzo ładny chłopiec leży na skale i ma oczy wydłubane. Księżniczka kazała go sobie znieść. Znieśli jej i bardzo się jej spodobał. Więc ona mówi tak:
— Mam w domu krople żywe, to mu zaraz oczy wyrosną.
Ano więc wzięła tego chłopca do powozu i przyniosła do domu. Jak go zaczęła kurować, tak go wykurowała; dała go kształcić i zapowiedziała mu, żeby pamiętał, że go kształci nie dla kogo innego, tylko dla siebie. A on też z tego kontent był i cieszył się, że jak zostanie księciem, to się będzie mógł matce wynagrodzić za swoje oczy. Ano więc uczył się bardzo pilnie, księżniczka się bardzo cieszyła z tego; co on zechciał, wszystko mu dała, wszystko mu zrobiła. Więc jak już ukończył szkoły, wykształcił się, ożenił się z księżniczką, tak pojechał do tego zamku, gdzie matka jego była, ze służbą swoją.
Pojechał tam, akurat matkę zastał, jak siedziała na kanapie i rozmawiała z tym swoim panem. Ano więc tego zbója zabił, kazał wszystko, co było w zamku, powywozić, a matkę kazał obedrzeć do naga i na trzecim piętrze na ganku uwiązał ją na łańcuchu i postawił żelazną wannę i powiedział jej, żeby płakała przez 7 lat do tej wanny, póki pełna nie będzie, za jego oczy.
Ano i zabrał się i pojechał, a zamek zostawił pusty, tylko zostawił jednego starego chłopa, żeby podawał tej matce codziennie raz chleba i wody. I przyjechał do domu i opowiedział żonie, jaką pokutę matce zadał. A ta żona ciągle go molestowała, że zanadto ostro matkę ukarał, żeby ją puścił wcześniej niż przed siedmiu laty. A on mówi tak:
— Niech ci się o to, droga żoneczko, nie rozchodzi; chociaż ja jej sam wcześniej nie puszczę, to się sama urwie.
I tak się też stało. Matka nie chciała czekać siedem lat, bo się chciała zemścić na „swojem” synie, że ją tak srogo ukarał, i prosiła bardzo tego chłopa, naobiecywała mu stogi brogi, żeby ją puścił. Chłop ją puścił, ale później żałował, że go za to może czekać kara, poszedł do lasa i powiesił się. A baba z tego rada była, że jest wolna, i przyszła do syna prosić o przebaczenie, ale miała w sercu zemstę. Ano syn jej darował i ofiarował jej mieszkanie w oddalenia od siebie.
Ano więc, co sie nie robi! Raz tego syna nie było w domu, a żona jego po obiedzie spała na kanapie. Tak ta matka wzięła „siékiére,“ którą sobie dała dziś na jutro wybrusić, i przyszła niby to z odwiedzinami do synowej, ale jej służąca powiedziała, że pani śpi, że jej nie puści. A ona mówi:
— Ale co tam! przecież ja nie bede pani przeszkadzać w spaniu, puście mie! bo musze iść do niéj.
A tymczasem zapomniała się i wysunęła rękę z pod okrycia i pokazała wyostrzoną siekierę. A służąca krzykła:
— Gwałtu! zbój przyszedł, chce moją panią zamordować. A ja tobie dam! ty stara! tylko pan przyjedzie z polowania.
Wzięła starą w obroty i wyrwała jej siekierę z ręki, wrzuciła pod piec, a starą wypchnęła za drzwi, tak, że stara z okropnym krzykiem wyleciała, że ją synowa chciała zamordować. I wszyscy ludzie sądzili synową za najgorszą.
Przyjeżdża pan z polowania i zastaje swoją żonę bardzo chorą. I pyta się:
— Coście wy tu porobili? co się tu podziało?
A służąca opowiada, że: „Starsza pani przyszła ze siékiérą wyostrzoną w ręce i chciała koniecznie iść do pani, a że ja jéj nie pozwoliłam, wydarłam jéj siékiérę i wypchłam ją za drzwi: ta okropnego krzyku narobiła, że ją pani chciała zabić, i pani z tego chora jest, bo wszyscy ludzie gadają, że pani taka zła, że sie pani poważyła na matke siékiérę podnieść.“
Ano więc on prędko siadł na konia i pojechał do matki. Zastał matkę, jak się okropnie modliła; on wchodzi do izby i mówi tak:
— Oj! matko! matko! modlicie się pod figurą, a macie djabła za skórą.
Zaraz kazał tę matkę wziąć, związać jej ręce i zamknąć ją do takiej piwnicy ciemnej, gdzie życie skończyła zbójczyni stara; z czego się ludzie bardzo cieszyli, bo się przekonali, że nie synowa z piekła rodem, tajak matka mówiła, tylko matka zapora od piekła.
I tak żył później syn szczęśliwie, że mu nikt przeszkodą nie był.
Była jedna matka, która miała syna, a mąż jej pojechał gdzieś bardzo daleko; więc ona sprzeniewierzała się swemu mężowi i bała się, żeby jej syn nie wydał z tym. Więc koniecznie żeby tego syna zabić, i wynajdowała różne sposoby.
A ten syn miał takiego kucyka, malutkiego konika, zaczarowanego, któren z nim zawsze rozmawiał, jak najlepszy przyjaciel. Wychodzi ze szkoły, — do szkoły chodził ten syn, — patrzy się, a jego konik czeka na niego i mówi mu tak:
— Wiész co? nie spieszmy sie tak do domu, bo ci tam matka trucizne ryktuje, a jak przyjedziesz do domu, to nie jédz obiadu! powiédz, że cie głowa boli. Dej ten obiad psu!
A ten pies to był najulubieńszy ojców. On tak zrobił, jak przyjechał do domu; matka mówi mu:
— Ale jédz-że! przecież ci sie jeść chce, wygłodziłeś sie.
— Ale nie bede jadł, głowa mnie boli.
I woła na psa:
— Rozetka! zjédz za mnie!
I pies zjadł i w tej chwili w kawałki się popadał. Rozniesło go tak. A ta matka, jak zobaczyła tego psa, tak się okropnie przelękła. I myśli sobie:
— No! ale sie mi téż to wydarzyło.
Nareszcie myśli sobie:
— Jutro zato mi sie uda!
Więc na drugi dzień poszedł chłopiec jak zwykle do szkoły, a matka przygotowała mu kąpiel. Chłopiec wychodzi ze szkoły, patrzy się, a jego kucyk czeka na niego i mówi mu tak:
— Wiesz, co ci matka dzisiej zgotowała? Kąpiel. Jak przyjedziesz do domu, to ci matka bedzie okropnie podchlébiać i bedzie cie prosić, żebyś sie ukąpał, żeś brudny, że dzisiej sobota. Ty jéj nic nie mów! idź do szafy, weź to najstarsze ubranie twoje i wrzuć do téj wanny! bedziesz widział, co sie bedzie z niem działo.
Jak mu kucyk powiedział, tak on też zrobił. Przyszedł do domu, a matka okropnie zaczęła koło niego asystować, zaczęła mu podchlebiać:
— Mój syneczku kochany! chce, żebyś sie ukąpał, zgotowałam ci kąpiel, jużeś sie dawno nie kąpał, takiś brudny.
A on mówi tak:
— Dałaby mi mama spokój z kąpielą! febre mam, nie moge sie kąpać.
Poszedł do szafy i wziął to ubranie swoje najstarsze i wrzucił do wanny. To ubranie zaczęło się okropnie płomieniem palić. A matka zaczęła na niego krzyczeć: czego on ubranie niszczy? A on mówi tak:
— To lepiéj, żeby ja zniszczał, niżeli ubranie?!
A matka mówi tak:
— Przecież jakbyś ty wlazł do wanny, toby sie tak nie paliło, bo to już sukno takie: jak wode ciepłą zobaczy, to sie pali.
A on mówi tak:
— Bedziemy to widzieć, jak sie to bedzie sukno palić, jak ojciec przyjedzie.
Na drugi dzień, jak zwykle, poszedł do szkoły. Wychodzi ze szkoły, a kucyk czeka, i mówi mu tak:
— Wiesz! dzisiej ci matka zgotowała takie łóżko, jakbyś sie położył na niem, toby cie posiekało, jak na kotlety, tylko jak przyjdziesz do domu, to cie bedzie matka okropnie prosić, żebyś sie przespał, a ty weź kota i ciś na to łóżko!
Ano więc, ten jak przyszedł do domu, tak zrobił, jak mu ten kucyk powiedział. Przyszedł do domu, matka okropnie zaczena go prosić, żeby sie po obiedzie przespał.
— Ja sie mam uczyć, nie spać! niech sie kot za mnie prześpi!
Złapał i rzucił kota na łóżko. Kot chciał ucieknąć, ale mu łóżko nie dało, zaczeno go tak siekać, że kawałki aż na powałę leciały. A matka mówi tak:
— Poczekaj! tylko ojciec przyjedzie, wszystko oskarże, jak ty tu w domu wojujesz.
A on mówi tak:
— Któż więcéj wojuje? Przecież sam djabeł tego nie potrafi, co matka robi.
Matka się na to nic nie odezwała, ale swoją drogą miała Pietra (bała się).
Ano więc chłopiec poszedł do szkoły, a matka tymczasem „telegrafowała” po ojca, żeby ojciec prędko przyjechał. Więc ojciec przyjechał, nim chłopiec ze szkoły przyszedł. Nagadała przed ojcem niestworzonych rzeczy, że syn zamiast się kształcić w szkole, to się kształci na zbója, że psa zabił, kota posiekał, ubranie spalił; wszystko, co tylko mogła to powiedziała. A ojcu o nic tak bardzo nie chodziło, jak o Rozetkę. Tak kazał syna powiesić.
Chłopiec wychodzi ze szkoły, a kucyk leci okropnie prędko, a ojciec patrzy się, gdzie ten kucyk leci, i też pobiegł za tym kucykiem. Kucyk przybiegł przed swojego pana ulubionego i zaczął z okropnym żalem opowiadać, że się już rozstać muszą. I uczy go, jak ma robić, że jak go będą mieli wieszać: „to se siądź na mnie! a ja cie wyniese w powietrze jak najwyżéj, a ty wtenczas w powietrzu wywołasz wszystko przed całym narodem, co tylko wiész na matkę, a jak se co zapomnisz, to ja ci przypomne.“
Więc ten ojciec okropnie był rozzłoszczony na tego syna, a matka znów w domu okropnie się cieszyła, że się nie wydadzą jej zbrodnie. A ten syn miał złote włosy, a ojciec o tym nie wiedział, dlatego że nosił peruge na wierzchu. Więc jak go mieli wieszać, ten kucyk mu powiedział, żeby tę „peruge“ zdjął.
Co tylko go mieli już brać na hak, a kucyk wionął w powietrze, bardzo się dopiero wysoko zatrzymał, tak, żeby ten mógł mówić. Więc ten się odzywa:
— Ojcze! chodzi ci o psa, nie o własne dziecko?! Pojechałeś w świat, nie wiész, jaką żone masz; ale ja wiem, jakąś mi matke zostawił. Zostawiłeś mi taką matkę, która mnie życie odebrać chciała i ciebie oszukiwała. Pierwszy raz jak przyszedłem ze szkoły, zgotowała mi taki obiad, co gdybym zjadł, byłbym sie w kawałki popadał. W drugiem dniu zgotowała mi kąpiel: jak wrzuciłem moje stare ubranie do téj wody, to sie płomieniem zapaliło, a straszna zbójczyni powiedziała, że to sukno takie, jak sie wrzuci do ciepłej wody, to sie płomieniem pali. Na trzeci dzień zgotowała mi takie łoże, co jakem rzucił na niego kota, to go tak siekało, że kawałki pod sufit leciały. Ano i powiedziała mi straszna zbójczyni, że wszystko oskarży ojcu, co ja wyprawiam.
A koń się na to odzywa:
— Ja sam byłem świadkiem okrucieństwa twojej żony.
A ten ojciec się odzywa:
— Nie wiem, kogo mam słuchać. Przyjde do domu: żona mnie szalenie kocha, — a tu co innego o niéj słyszę!
A ten konik się odzywa:
— Dla twojéj żony z jéj miłością to szkoda téj szubienicy, tylko ośmiu par koni i rozedrzyć ją w kawałki!
Ano więc ten ojciec usłuchnął konika i kazał swoją żonę poszarpać, co gdy się dowiedzieli jej wielbiciele, to się do rozpuku śmieli, zamiast jej żałować. Powiedzieli, że dobrze babie tak. Ojciec chciał koniecznie wrócić swego syna do domu, ale on z dumą odpowiedział, że nie potrzebuje ojcowéj łaski. Przebrał się w sukmanę i wyjechał na wieś.
Tam nie mieszkał na wsi, tylko w lesie, i nosił niedźwiedzią skórę na sobie. A to go tak tego wszystkiego uczył ten konik. A w tej wsi był okropny dwór, gdzie były trzy córki. Jedna z nich była bardzo piękna i szukała równego do siebie, byle chłopa. A ten się dowiedział o tym i wkradł się tam do ogrodu, a potym się wkradł do izby ogrodnikowéj (ogrodnika) i wlazł pod piec. Ogrodnik tam kręcił się po izbie, nareszcie spojrzał sie pod piec:
— Jesce cie tyz tu licho przyniesło z lasa!
A on mówi tak:
— E! cicho bądź! bo ja nie z lasa.
Ogrodnik się okropnie przeląkł, mówi tak pocichu:
— Bój-ze sie Boga! cóześ ty jest?...
— Tak człowiek, jak i ty.
— Ano, to se ta siedź pod tym piecyskiem, tylko cicho bądź!
To było w sobotę, a ogrodnik robił trzy bukiety dla swoich panien. A ten się odzywa z pod pieca:
— Jeszcześ ty nie widział takich bukietów, jak ja umie robić.
— To wyléź z pod pieca i pomóż mi robić!
Niedźwiedź zaczął się smatłać (wiercieć) pod piecem, żeby se mógł dostać złotego włosa z głowy. A ten ogrodnik się pyta:
— Wkiedyz ta wylezies?
Ano ten wylazł. Jak zaczął robić ten bukiet, a ogrodnik dostrzegł, że on ma złotą niteczkę, i mówi tak:
— Dejze mi jedne taką!
— Ja sam rad, że mam jedne.
— A skądżeś ty te jedne wziął?
— A kupiłem. Wiész ty, co to kosztuje taka jedna niteczka?
— Niechby kosztowała, ile chciała, jabym se zaraz kupił.
A on mówi tak:
— Ehę! kupiłbym se? Jedno, że to jest nie dla ciebie, a po drugie: musiałbyś sam siebie sprzedać.
— E! już nie gádej, bo mie mierzis!
— A to dobrze! bo ja kontent z tego, że nie mówie.
I uwił śliczny bukiet, tak, żeby ogrodnikowi nie chodziło o czas, takby był z zazdrości zepsuł, a spartolił po swojemu. I zaniósł bukiety swojem paniom. Najmłodsza, ta najpiękniejsza, wybrała sobie najpiękniejszy. Zaczęła go oglądać bardzo starannie i spostrzegła złoty włos. Poszła do ogrodnika, pyta się go, skąd on wziął taką niteczkę.
— A já nie wiem, skąd sie ta zamytlała (wzięła).
Na drugi dzień w niedzielę panienki były w kościele wszystkie trzy. Patrzą się: a tu przychodzi pan bardzo piękny i złote włosy ma na głowie, po polsku ubrany... ale dwie siostry nie zwróciły na niego uwagi, tylko ta piękna, spojrzała na jego włosy, a potym na bukiet. I myśli sobie:
— Taką samą niteczkę mam w bukiecie, jak jego włosy. O! gdyby on o tym wiedział, pewnoby się do niej przyznał!
A on znów zwrócił na nią uwagę i pomyślał sobie:
— Gdybyś ty wiedziała, że to moim włosem wity ten bukiet, pewnobyś się albo zasmuciła, albo ucieszyła!
I tak przez cały przeciąg nabożeństwa patrzało jedno na drugie. Więc po nabożeństwie, on wyszedł wcześniej i przybiegł do swojej jaskini w lesie, rozebrał się, włożył swoją niedźwiedzią skórę, poszedł do ulubionego ogrodu, położył się pod najpiękniejszym klombem róż.
Leży sobie bardzo paradnie, a zapomniał se głowę dobrze owinąć, żeby mu włosów nie było widać. I tak sobie rozmarzony myślał o tej, co ją widział w kościele. I z zamyślenia nie widział, że ona tuż przy nim stoi, i odzywa się do niego:
— Coś ty jest za niedźwiédź? coś cały siercią porośnięty, a na głowie szmaty masz i złoto ci przegląda?
A nie wiedziała, co to jest: czy to włosy, czy to co? bo się bała bliżej przystąpić.
A on mówi tak:
— A niedźwiédź jestem, tylko taki, jakiego Pan Bóg nie stworzył.
A ona mu mówi tak:
— Czemu ty sie tak ubierasz po niedźwiedziemu?
— A czybym cie mógł inaczej, pani, widzieć?
— A cóż ty dla mnie przychodzisz tu do ogrodu wylegiwać sie?
— A dla kogóżby innego?
A ona się znowu na to tak odzywa:
— Cóż ci z tego przyjdzie, kiedyś ty niedźwiédź?
Tak sobie drwiła z niego. A on mówi tak:
— Gdyby pani chciała, mogę zrzucić skórę niedźwiedzią i pokazać, kto jestem.
A ona mówi tak:
— Nie zrucej! nie zrucej! boby cie mógł kto widzieć.
Więc przyszła do domu i zastała jednego z młodzieńców, który się oświadczył rodzicom o jej rękę. Ale ona wzgardziła niem, mówiąc, że wyjdzie za jednego z wieśniaków, który się jej bardzo podoba. A ona mówiła na tego niedźwiedzia, bo wiedziała, kto to jest ten niedźwiedź, i oni się późniéj widywali z sobą i umówili się, żeby on przyszedł oświadczyć rodzicom, że się chce z nią żenić.
I on przyszedł, ale go matka skrzyczała okropnie: co on sobie myśli, żeby jej córka za takiego chłopa szła! A tu córka się odzywa na to:
— Lepiéj ja wyjdę na chłopie, niżeli moje siostry na panach.
A matka jej mówi tak:
— A wyjdź sobie za niego! ale posagu żadnego nie dostaniesz.
— No to nie! to i tak żyć potrafie.
I tak rodzice, chociaż niekontenci, musieli ją wydać za tego, którego chciała; ale nie dostała żadnego posagu.
I tak, jak się ożenił z nią, pojechał z nią do ojca; i ojciec dał im dwa razy większy posag, niżeliby byli z domu zabrali od jej matki. Ale on swoją drogą zawsze się błąkał po lesie.
A te jej trzy siostry wyszły za mąż za panów bardzo mądrych(!). Więc raz na święta (Bożego Narodzenia) wybrali się na polowanie i polowali caluteńki boży dzień i nic nie upolowali. I spotkali się z tym swoim szwagrem (oni go znali dobrze i on ich także). Widzieli u niego, że on ma tyle zająców i sarny ma, że tyle nastrzylał, a oni nic nie mają. I mówi tak jeden do niego:
— Sprzedajcie mi, człowieku, (oni go mieli za chłopa) pare sztuk!
A on mówi tak:
— Nie tak sprzedám, ale dám, tylko sobie pán dej rozpáloną podkowę przybić na gębie!
Ten też dla honoru, żeby się nie powstydzić w domu, że nic nie przyniósł, kazał sobie odbić rozpaloną podkowę na gębie. On wziął, rozpalił podkowę w ogniu, chwycił w obcęgi i przybił mu. A ten nieznacznie, żeby go poznał, kto mu te podkowę odbijał, jakby się przebrał, skaleczył mu nogę niby to nieumyślnie. I zabrał się i poszedł.
Przychodzi znów ten drugi i mówi tak:
— Sprzedejcie mi, człowieku, pare sztuk! bo tak macie dużo.
— Nie tak sprzedám, ale dám, tylko pozwólcie wybić cwancygiera na nosie!
Ano ten dla honoru także, żeby próżno do domu ule wrócił, pozwolił sobie wybić cwancygiera na nosie.
Ano więc, potym przyszedł ten chłop do domu, do swego pałacu, zaczął się rozbierać i ubierać w co innego. Więc siadł se, jeszcze nie miał butów na nogach, tylko miał dopiero nogę owiniętą, co miał świeżo skaleczoną. Wtym dzwoni ktoś, otwiera lokaj, a tu wchodzi służąca i pyta się: czy jest pani? A on mówi tak: Jest!
— Nie mogłabym z panią mówić?
A to była służąca od jej rodziców z zaproszeniem na święta. A ta służąca słyszała, jak ci dwaj opowiadali sobie przygodę w lesie. Więc wchodzi, podaje list, i bardzo ją to zdziwiło, że on taką biedę udawał straszną, a tak pięknie u nich w salonie.
Ci podziękowali za zaproszenie i powiedzieli, że przyjdą. Ale nie poszli.
Przyszła służąca napowrót do domu i zaczęła opowiadać, że „oniby mogli zaprosić nasze państwo do siebie na święta, nie nasze ich, że tacy bogaci są.“ Matka się bardzo zdziwiła i jak się pierwej wyrzekała córki, tak się teraz sama pofatygowała do niej i zaczęła ją przepraszać, że ją tak nizko ceniła. I mówiła:
— Moja córko! dobrześ zrobiła, żeś za tego człowieka wyszła, bo też tamci zięciowie to są tacy do niczego: jeden sobie kazał odbić jakiemuś człowiekowi w lesie podkowę na gębie, a drugi cwancygiera na nosie.
Nareszcie pyta się tej córki:
— A gdzież mąż twój jest?
— A leży chory, to mu ktoś tam w lesie noge skaleczył.
— Ano widzisz! to to jego sprawki: tej podkówki i tego cwancygiera.
A ta córka mówi tak:
— Ano, jakich se mama zięciów obrała, takich se mama ma! jednego z podkową, drugiego z cwancygierem. Cóż więcej potrzeba?...
Był jeden kupiec bardzo bogaty, który handlował tylko materjami na stroje damskie. Miał trzy córki: dwie były jego żony, bo on się ożenił z wdową, a jedna była jego własna, najmłodsza.
Raz wyjeżdżał za morze, ażeby coś kupić nowego, modnego do swojego sklepu. I pyta się tak córek: najpierw najstarszéj: coby sobie życzyła, żeby jej kupił? A ta mu odpowiada, że życzy sobie sukni tkanej złotem. Powiedział, że jej przywiezie taką, jakiej sobie życzy. Potym pyta się młodszej: coby sobie życzyła, żeby jej kupił? A ta mu odpowiada, że sobie życzy najpiękniejszej i najmodniejszej materji na suknie. Powiedział, że jej przywiezie. Potym się pyta swojej najdroższej, najukochańszej córeczki: czegoby sobie życzyła? A ona odpowiada, że sobie życzy, żeby jej przywiózł taką różę, żeby zawsze pachła i nigdy nie zwędniała. Przyobiecał jej, że jej wszystko przywiezie, czego sobie tylko życzy.
I pożegnał swoją żonę i swoje drogie córki i puścił się w podróż. Bardzo szczęśliwie przejechał morze, nakupił wszystkiego, co miał kupić i obydwom córkom także pokupił, ale najmłodszej nie mógł kupić tego, czego sobie życzyła. Więc poszedł do złotnika i kazał zrobić piękną różę z samych djamentów. I pięknemi perfumami różanemi ją zaperfumował. 1 bardzo ucieszony powracał do domu.
Jak wsiadł na okręt, okręt ruszył, już na środku morza byli, wtym okropne bałwany uderzyły, burza się wzdęła, i okręt zatonął. Kupiec wszystko stracił, zaledwie tylko potrafił z życiem się uratować. Wypłynął na jakąś wyspę i tam oglądnął się na wszystkie strony, sam nie wiedział, gdzie się znajduje i gdzie się to wszystko podziało, co on pokupił. A najbardziej desperował o tę piękną różę, jaką miał przywieźć swojej drogiej córce. Wtym coś go natchło, żeby dalej szedł. I idzie sobie i tak duma: co on pocznie? z czym on do domu zajdzie? z czym? — z gołemi rękoma? Nareszcie patrzy się: a tu na takim pagórku jest ogród, mosiężnemi balaskami obalaskowany. Furtka od ogrodu była naoścież otwarta. Wszedł do ogrodu, zaczął się rozglądać, wszystko mu się tam bardzo podobało. I myśli se:
— Mój Boże! mój Boże! co tu tyle piękności jest, a ja taki zmoczony i głodny!
Nareszcie obejrzał się w lewą stronę i ujrzał piękny zamek, który także nie był zamknięty, tylko naoścież otwarty. Wszedł tam i wyszedł na pierwsze piętro; wszedł do jednego z pokojów; jak nie było nikogo w całym zamku, tak nie było i w pokoju nikogo. Nareszcie siadł sobie i tak se myśli: — Hm! taki zamek i pusty! podobny do mojego brzucha... Ja jestem taki głodny, że już może i z głodu tutaj umrę.
Wtym przychodzi do niego jakiś człowiek, którego całkiem nie widział, tylko słyszał mowę. I tak mówił do niego ten człowiek:
— Idź do drugiego pokoju! cóż tu będziesz siedział daremnie i dumał? Tam przynajmniej czego skosztujesz! Przyniosłem ci tam śniadanie, świeże ubranie, wodę do obmycia i twoje stracone rzeczy, jakieś sobie stracił w morzu.
A kupiec się na to odzywa tak:
— A czy różę piękną także?
A on mu odpowiada:
— A! to nic!
— A dlaczego nie?
— Bo taką piękną różę to możesz dostać i u nas w ogrodzie świeżą.
Ano więc ten się już nic nie sprzeciwiał, tylko poszedł do pokoju do drugiego. I tam zastał co miał obiecane. Umył się, ubrał się, śniadanie zjadł i myśli sobie:
— Alem se też to pojadł! Jaki Pan Bóg dobry! I jacy tu dobrzy ludzie są! Ale że ich widzieć nie można.... co to było?....
I wyszedł do ogrodu, żeby się przejść po dobrym śniadaniu. Idzie sobie ścieżką i ogląda wszystkie kwiaty, i nagle spostrzegł klomb pięknych róż, właśnie takich, jak sobie córka jego życzyła. Zbliżył się do tego klombu, wyciągnął rękę, ażeby urwać jedną różę dla swojej córki. Wtym chwyta go coś za ramiona okropnemi pazurami i woła na niego chrapliwym głosem:
— Tyś sadził, żebyś rwał?!
A on mówi tak:
— Zlituj się! bo mi potrzeba tej róży dla mojej córki!
To go puściło, i kupiec obejrzał się i ujrzał niestworzonego potwora, jakiego nikt na świecie nie widział i może widzieć nie będzie. I ten potwór mówi do niego tak:
— Ja ci dam i cały klomb róż, ale mi przywieź za rok tę swoją piękną córkę, którą tak nad życie kochasz.
A kupiec się na to odzywa:
— Ach, Boże mój kochany! czego ty wymagasz ode mnie, bym ci dziecko swoje na pożarcie przywiózł!
A ten potwór mówi tak:
— Gdybym miał być zwierzem żarłoczem, tobyś się i ty tutaj nie ostał!
A kupiec się na to odzywa:
— Więc na cóż ci potrzeba mojego dziecka?
— Na co mi potrzeba, to mi potrzeba, ty się o to nie pytaj! tylko bądź pewny, że jej tu krzywda żadna się dziać nie będzie! Za rok mi ją przywieziesz, rok będzie u mnie, a znów na rok poślę ją tobie.
Kupiec się na to zgodził i dostał śliczny bukiet od potwora z tych pięknych róż, jakich sobie jego córka życzyła (bo te róże były takie, co nigdy nie zwiędniały i zawsze pachły). Ucieszony tą zdobyczą, pożegnał potwora, który był dla niego bardzo czuły i nazywał go ojczulkiem, i powiedział mu, że za dwa lata będzie jego zięciem, i żądał od niego przyobiecania ręki córki i że nie wzgardzi nim jako zięciem. Więc kupiec mu przyobiecał, żeby tylko załagodzić strasznego potwora.
Potwór, ucieszony tym, że ten nie wzgardził nim, kazał mu siąść na siebie i przeniósł go z jego klajnikantami (towary) przez morze. I tak tupał, jak gdyby po bitym tretuarze swojemi pazurami, bo u niego nie było morze, tylko sucho, tylko był kamień gładki, a dla ludzi było okropne morze. Tak, że kupiec nie mógł się wstrzymać od śmiechu i pyta się potwora:
— A którędyż ty jedziesz?
— A cysarskim gościńcem!
Ano i przewiózł kupca na drugą stronę. Kupiec zesiadł z niego, a potwór woła:
— Pocałujże mię! przecież będę twoim zięciem!
Ano kapcowi było okropnie nieprzyjemnie taką paskude całować, ale go pocałował, i na oko był ten pocałunek bardzo czuły. Pożegnał potwora i przyjechał do domu. Wszystkim córkom rozdał prezenty, tylko swojej żonie zapomniał przywieźć sznur grubych pereł, jaką jej chciał zrobić niespodziankę. I zapomniał sobie!
I tak minął miesiąc jeden i drugi, a on smutny i smutny, i nic go rozweselić nie może. Już się zbliżał rok, on jeszcze smutniejszy.
Zbliża się raz do niego ta najmłodsza córka i pyta się:
— Mój tatuńciu! cóż ci to brakuje, żeś taki smutny, łzami ci oczy zachodzą, tak cię nic nie cieszy, jakby mnie na świecie nie było!
A on jej odpowiada:
— I cóż mię ma weselić? ty ode mnie pojedziesz, kto wie, co się z tobą stanie? może i zginiesz?... może już nie wrócisz więcej do mnie? A wtenczas cóż i po mnie na świecie będzie?
A ona ojcu odpowiada:
— Ale nie martw się, tatuś! Przecież mnie tam dobrze będzie — mówi, — przecież na stracenie nie pojadę!
A ojciec się jej pyta:
— A skądże ty wiesz, że na stracenie nie pojedziesz?
— Mój tatusiu! kto dla kogo stworzony, to dla tego umrze.
Ojciec się obruszył na nią:
— Więc ty chcesz dla tego szkaradnego potwora umrzeć!
A ona mówi:
— A tak! Nie macie się o co, ojcze, gniewać, boście przecie przyrzekli, że go przyjmiecie za zięcia!
Ojciec se przypomniał to przyrzeczenie i uściskał córkę bardzo czule. Kazał jej spakować rzeczy i wysłał ją temu okropnemu potworowi. Jechała bardzo smutna; przyjechała tam, nikogo nie widziała, ani nie słyszała niczyjej mowy, nawet nie słyszała ptaków śpiewania (bo tam było wszystko zaklęte, nawet ptaki). Weszła do tego pałacu, wszystkie pokoje były pootwierane, i wszystko było tak urządzone, jak ona lubiła, i co jej tylko na myśl przyszło, tam zastała. I myśli sobie:
— Czy to ja u ojca tak miałam? Siostry były zazdrosne, matka była zła, wszystko mi wydarły, jeszcze mię i zbiły. O Boże! Boże! jak tu będzie dobrze!
Tak się rozsiadła odrazu w najpiękniejszym salonie, który był umeblowany podług jej gustu i w którym się znajdowały wszelkie zabawki dla niej: lalki, kwiaty... co tylko jej na myśl przyszło. Nabawiła się już do sytości i myśli sobie:
— Zabawek mi dali, a jeść mi nie dali!
W tej chwili przyniesła niewidoma osoba przewyborny obiad, taki, że nawet w domu nigdy takiego nie miała. Pojadła sobie, położyła się na kanapie po obiedzie, śpi. Otwarła po cichutku oczy i spojrzała, ale nikogo nie ujrzała. I mówi:
— A to ty przyszedłeś! Dobrze, że mi się nie pokazujesz, bobym ci się przelękła.
Zaczęła rozmawiać z tym potworem, którego nie widziała przed sobą, a słyszała jego głos i czuła dotykanie się jego łapy do swojej ręki. Rozmawiali bardzo nieśmiało, ona się okropnie bała, on starał się ją oswoić i mówił jej:
— Nie bój się mnie: Chociaż jestem taki straszny, ale przecież słyszysz moją mowę! mówię do ciebie spokojnie, łagodnie i nic ci się tutaj przy mnie złego nie stanie.
Onéj się już sprzykrzyło z nim rozmawiać dlatego, że go nie widziała i mówi mu:
— Idź już ode mnie, bo mi się już przykrzy z tobą mówić, ja się muszę trochę lalkami pobawić; nie jestem przyzwyczajona tak poważnie rozmawiać.
On na jej żądanie, ucałował jej rękę i odszedł. Ona pobawiła się trochę lalkami, pograła sobie na fortepjanie i wyszła do ogrodu na spacer. Chodzi sobie po ogrodzie, ogląda kwiaty, zrywa, bukiety sobie robi i myśli sobie:
— Wszystkie róże mam, ale gdzie tu jest ten klomb z te-mi różami, co mi ojciec bukiet z nich przywiózł?
I tak chodzi po ogrodzie i szuka, i znalazła. Zbliżyła się, rwie sobie róże, nareszcie spostrzega o kilka kroków od siebie coś okropnego, czarnego. Przypatrzyła się bliżej, okropnie się przelękła, tak, że aż zemdlała.
A to był ten potwór.
Leżała długo, bo potwór także z tęsknoty był omdlały, i nie wiedział, że ta, do której on tak tęsknił, także z przestrachu zemdlała. Więc po niejakiej chwili przyszła do siebie, przetarła sobie oczy, zbliżyła się do potwora pocichutku i pomacała go, przypatrzyła się mu lepiej, że ma oczy zamknięte i że nic nie wie, że ona go maca. Siadła sobie przy nim, zaczęła go głaskać i z jej rozpusty, z jej dziecinności dmuchła mu do ucha. Potwór ruszył się trochę, ona się odsunęła, bo się go bała, ale napowrót wróciła do swojej rozpusty, dmuchła mu drugi raz. Potwór leniwie obejrzał się na nią, ta się go przelękła i krzykła:
— Ojoj! co za paskudne oczy!
On się rozśmiał i zobaczyła znów jego straszne kielce:
— Ach! co za paskudne zęby!
Ale już nie uciekała od niego, tylko się mu lepiej przypatrzyła, że nie był taki paskudny, za jakiego go miała. I mówi mu:
— Cóż ty, biedaku, tutaj tak leżysz? takiś mokry, mrówki po tobie łażą, a ty tak leżysz i leżysz, jak gdyby ci kto kazał...
— Dej spokój! już niedługo będę tak leżał, tylko ty bądź lepsza dla mnie! Bo ty mię wypędzasz od siebie i pozwolisz, żeby mię mrówki kąsały.
I tak codzień z sobą rozmawiali; przyzwyczaiła się do niego i już się go nie bała. Przepędziła tam cały rok w tym zamku, że nawet nie pomyślała o rodzicach, o niczym, tak jej słodko spływał czas przy tym szkaradnym potworze.
Już tam była rok i sześć niedziel, tak on jej mówi: czyby nie pojechała do ojca? A ona mówi tak, żeby pojechała, ale się jej nie chce jechać.
A on mówi tak:
— Ale jedź! ojcu się tam przykrzy bez ciebie, wkiedy będziesz chciała, to se wrócisz tutaj.
— Ano dobrze, to pojadę!
Więc on dał jej dzwoneczek i czerwone jabłko i powiedział jej tak, że jak to jabłko będzie półblade, to on będzie chorował; a jak będzie całe blade, to już nie będzie żył; żeby wtenczas zadzwoniła tym dzwoneczkiem: „W tej chwili bedziesz przy mnie!“ Więc ona pożegnała się z nim i on przywołał jakichś ludzi, których ona nie widziała, i kazał ją przenieść do ojca.
Jak ją przynieśli do ojca, ojciec bardzo się ucieszył z jej przybycia i mówi tak do niej:
— Cóż ci to tam źle było, żeś przyszła?
A ona mówi tak:
— Nie! wiedziałam, że się ojcu przykrzy beze mnie, więc przyszłam; a jeżeli ojciec chce, to mogę iść i zaraz napowrót.
Ojcu się bardzo przykro zrobiło, że ona tak powiedziała, powiedział i przysiągł się jej, żeby się jej nie wiem jak chciało tam napowrót wracać, żeby na głowie stawała, to jej nie puści. Ona się rozśmiała z tego i pomyślała sobie, że na nic ojcowe gadanie: „Przecież mam dzwoneczek, to mogę zaraz powrócić, jak tylko zadzwonię!”
Schowała jabłuszko do komody i dzwoneczek i zapomniała sobie zaglądać chociaż raz w kilka czas na jabłuszko; a jabłuszko to trochę blade, to bledsze było, to bledsze, to bledsze, aż całkiem zbladło.
Tak raz matka się okropnie na nią zgniewała i powiedziała:
— Bodajżeś się wyniesła napowrót!
Tak onej się przykro zrobiło, i przypomniała sobie zaraz o jabłuszku. Zagląda do komody: a tu jabłuszko całkiem blade! Zadzwoniła dzwoneczkiem i w tej chwili się znalazła w swoim ulubionym pałacu, do którego tak tęskniła.
Nasamprzód, jak tam przybyła, poszła szukać potwora. Szukała go wszędzie po całym pałacu, po całym ogrodzie i znalazła go pod krzakiem malin: przykryty był słomą. Odchyla słomę, a on leży wyciągnięty, zęby wyscyrzone i już trochę cuchniał. Jak się rzuciła na niego, zaczęła płakać, łzami go oblewać, całować, tak skrzysiła zdechłego już zwierza. On wyciągnął do niej łapę i zaczął jej wymawiać:
— Widzisz! jak to pamiętasz o mnie! Wtenczas-eś wróciła, jak ci już tam dobrze nadokuczali, nagryźli cię.
A ona go zaczęła przepraszać, żeby się nie gniewał na nią, że sobie zapomniała o nim. Więc on jej mówi tak;
— Idź do zamku, a za pół godziny tutaj przyjdź!
Więc ona ucałowała go i poszła. Przyszła do zamku: tam zastała służbę w liberjach postrojoną, którzy jej okropnie dziękowali za to, że ich wybawiła, oprowadzali ją po całym pałacu, pokazywali jej wszystko, wszystko, co tylko było, najpiękniej umeblowane salony, i wszystko, co jej tylko mogła ślina na język przynieść do jej zachcenia, to wszyściusieńko tam było. Za pół godziny poszła do tego potwora i zastała już nie potwora, tylko pięknie ubranego jakiegoś królewicza, który stał z garsztką wojska. Jak ona nadeszła, tak jej pięknie zaczęła muzyka grać i zaczęli jej wszyscy także dziękować, że ich wybawiła. Także się i chłopi ze wsi schodzili i dziękowali jej, bo także byli zaklęci: cała wieś z zamkiem była zaklęta. Bo tego królewicza przeklął jakiś drugi książę, jego i całą jego wieś. Ten królewicz zaczął jej także dziękować, kazał zaraz założyć okręt na morzu i wsiadł z nią i cała banda muzykantów. Jak jechali, muzyka im grała, jechali do rodziców i cieszyli się, że sie złączą obydwoje. A on taki był piękny, że się mu napatrzyć nie mogła. I mówiła mu:
— Jakiś ty był paskudny, śmierdzący pierwej!
A on jej mówi:
— Ale teraz jestem pachnący!
Jak przyjechali do rodziców, ojciec się bardzo ucieszył, że córka jego zostanie królową, a siostry jej, żeby były mogły, toby ją były w łyżce wody utopiły z zazdrości. Ona uważała na to, ale se nic z tego nie robiła, bo wiedziała, że jak im tylko ojciec wesele sprawi, to zaraz pojedzie.
I ojciec im wesele sprawił, bardzo się wszyscy ładnie bawili, cieszyli się, wienszowali jéj. Po weselu wyjechali do swojego zamku i żyli z sobą długo szczęśliwie, żyli, żyli, żyli, aż pomarli i pognili.