Zaręczyny Jana Bełzkiego (Weyssenhoff, 1920)/Dnia 10-go kwietnia

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Zaręczyny Jana Bełzkiego
Rozdział Dnia 10-go kwietnia
Pochodzenie Nowele
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1920
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Dnia 10-go kwietnia.

Gdy przyjdzie lato, te noce będą krótsze. Kładę się jaknajpóźniej, wstaję jaknajwcześniej, aby uniknąć samotnej ciszy. Zasnę — to sny mnie dręczą.
Nie straszy mnie nawet zmora mojej zbrodni: cień Alfreda ukazuje mi się często piękny, przebaczający. Ale Celinę widzę raz, gniewną, to znów skarżącą się na mnie przed jakimiś przyjaciółkami, to znów uśmiechniętą... Widzę ją prawie zawsze w balowej sukni. Musi przecież nosić żałobę.
Śniło mi się dzisiaj, że Krotoski mówił: »Chciała odpisać na twój list, ale nie miała swego papieru z cyfrą...« Więc ja się gorszyłem, a on znowu: »Cóż chcesz — wszystkie kobiety są takie...«
Nie wierzę w prorocze znaczenie snów, ale sny — to ciekawe zwierciadła, które odbijają poczucia nie ujęte na jawie w określone zarysy, rozproszone w gwarze dnia, ginące często w tej migotliwej rzece barw, która się nazywa życiem. Sen rozkłada skomplikowane wrażenie całego dnia na pojedyńcze czynniki i, zapewne z powodu odmiennego działania mózgu, przesadza jedno źdźbło wrażenia (może to, które zapadło w mózg ostatnie przed zaśnięciem) do rozmiarów wielkiego, przejmującego obrazu. To też pamiątka snu może trwać i działać na obudzony już umysł, jak jasno widzenie, albo gorące uczucie.
Czy przesada snu wpływa dzisiaj na to, co myślę o Celinie? Wydaje mi się, że ona całą moją straszną tragedyę przeżyła dość łatwo, ze współczuciem tkliwem, tak, jak się czyta powieść znajomego autora. Jednak to tylko posądzenie. Ja się strzedz winienem posądzeń, jak psów wściekłych.
Gdybym tu miał Krotoskiego, kogoś do podzielenia się duszą! Ale broń Boże natrętów napół znajomych, przed którymi mękę swą wewnętrzną trzeba tłumaczyć bólem głowy, ażeby coś odpowiedzieć na ich grzeczność nieznośną.
W tym Wiedniu, dawniej lubionym, nie mogę sobie znaleźć miejsca, ani zajęcia. Przez jakiś wstręt, czy żałobę, nie chodzę do teatrów, ani do galeryi, ani nawet do znajomych restauracyi. A znów niepokój wypędza mnie z mieszkania, utrzymuje przez cały dzień na nogach i gna przez ulice, najczęściej w kierunku dworca kolei Północnej. Tu mi najlepiej w odurzającym czadzie węgla i rozgrzanych smar. Zawiszę zresztą lubiłem wielkie dworce kolei żelaznych. Choćbym się znalazł po raz pierwszy na takim dworcu zdaje mi się, że już tu żyłem długo: ta sama fizyognomia, ten sam ruch, ten sam zapach szczególniej, przenoszą mnie odrazu w specyalne kolejowe usposobienie. Przy tych scenach szablonowo wielkich, sztucznie potężnych, przy tych ogromnych organicznych funkcyach naszej cywilizacyi, czuję się bardziej, niż gdzie indziej, wplątany w fizyczne życie świata. Niknę w tłumie, staję się biletem i numerem, ale mam też swój udział władzy przeniesienia się dokąd zechcę; wszystko się wydaje bliskiem, sąsiedniem; żadne też spotkanie nie dziwi.
I jeżeli mam wyznać, dlaczego właściwie tłukę się po tych dworcach i kolejach, — ciągnie mnie do nich tęsknota i niewyrozumowana, dziecinna nadzieja spotkania... Celiny.
Gdy to piszę, wydaję się sam sobie waryatem. A jednak tak jest. Przeglądam z bijącem sercem okna wagonów, staję, jak odźwierny, przy drzwiach, któremi tłum się sypie, i lada zgrabna figurka, albo biała woalka, zobaczona w niepewnem świetle, czy w oddaleniu — chwyta mi oczy i aż z a serce ściska. Wiem przecie, że Celina nie może tu przyjechać. Gdyby jednak przyjechała, jakby to był wielki cud Bożego i jej miłosierdzia!
Ale ja nawet na moje listy nie mam odpowiedzi. Żyję w malignie, z myślą tak natężoną w jednym kierunku że mi aż w skroniach szumi, a przed oczyma znajome widoki stają mętne, nie moje. Nawet blask słońca wydaje mi się mniej jasnym. Nie jest to wcale frazes.
Rozumiem teraz, co znaczy ludowe nasze przekleństwo: niedoczekanie twoje!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.