Nowele (Weyssenhoff, 1920)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Nowele
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1920
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
JÓZEF WEYSSENHOFF


NOWELE
POD PIORUNAMI — DWA SUMIENIA
ZNAJ PANA — WYROKI — ZARĘCZYNY
JANA BEŁZKIEGO — PANI
TEODORA — ZA BŁĘKITAMI
NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA
WARSZAWA — LUBLIN — ŁÓDŹ — POZNAŃ
KRAKÓW —— G. GEBETHNER I SPÓŁKA
WSZELKIE PRAWA PRZEDRUKU I PRZEKŁADU ZASTRZEŻONE.
□ □ DRUK W. L. ANCZYCA I SPÓŁKI W KRAKOWIE. □ □
POD PIORUNAMI
Ksiądz Wikliński zdążył przed nocą powrócić z miasta do swej wesołej plebanii, pił herbatę i opowiadał Martinowej o wyprawie:

— Kasztankę przyprowadziłem napowrót, bo na całym jarmarku nie było takiej rysistej szkapy. Dobrać do pary ani podobieństwa — sprzedać szkoda. Zato bryczkę zamieniłem kapitalnie.
— Jedno z drugiem tyle, że ksiądz proboszcz dopłacił? — A jakżebyście chcieli, Marcinowo, żeby mi kto za rozkołataną bryczkę dał nową i jeszcze co dodał?
— Nie mówię — tylko, że stara była pakowniejsza i na wiosnę trzydzieści rubli za naprawę kosztowała. Kasztanka także, na owsie trzymana przez cały rok, oprócz dwóch cugowych, to ile kosztuje? jak jegomość myśli?
— Dalibyście pokój, Marcinowo. Proboszcz musi dbać o zewnętrzną okazałość, jako urzędnik Boży. — — A te sucharki już czuć szafą — zobaczcie...
Marcinowa, jędrna i czysta kobieta czterdziestoletnia, zaczerwieniła się po uszy. Wzięła ze stołu koszyk z pieczywem, zbliżyła go do technicznie zaostrzonego nosa i rzekła:
— Szafą nie może być czuć, bo szafa czysta, jak szkło; ale tem pudełkiem od pani Drozdowskiej, co to przyszło z bielizną kościelną. Jegomość kazał schować, że niby drzewiane i zamczyste, a to ci pachnie jakiemś piżmem i perfonuje, gdzie tylko położyć.
— Postawcie pudełko na szafie — uśmiechnął się proboszcz.
— A no, można...
Marcinowa wyszła z pokoju, ażeby natychmiast przeprowadzić to ulepszenie w gospodarstwie, urządzonem już tak wzorowo, że fałszywy zapach raził w niem, jak chybienie jednej nuty w zespole koncertu.
A ksiądz pił pachnącą herbatę i zgodne z nią wonie parnej nocy letniej, wchodzące przez okna otwarte. Plebania stała na górze, okna saloniku wyzierały w wyższe warstwy powietrzne, w dziedzinę lotu ptaka, teraz pustą i tajemniczą. Noc oddychała przez sen krótkim, gorączkowym poświstem.
Gospodyni powróciła w usposobieniu mściwem za to, że ją przekonano o maleńkiej usterce w jej mistrzostwie. Ale pozory zachowała dobroduszne.
— A w plebanii, kiedy ksiądz proboszcz bawił na jarmarku, mieliśmy gości. Żandarmy przyjechały.
— Znowu?! — skrzywił się ksiądz, jakby muchę połknął z herbatą. — Czegóż chcieli?
— A bo ja wiem!... powiadali, że w tych dniach powrócą.
Spostrzegłszy jednak, że nowina podziałała na proboszcza przygnębiająco, aż odłożył smacznie napoczęty skrzydlik wędliny, Marcinowa zapomniała odrazu o swej zemście osobistej i jęła uspokajać:
— Proszę jegomości, ludzie, jak inni na służbie. Kręcą się tylko, żeby pokazać, że coś robią. Dałam im herbaty — to dziękowali, jak zwyczajni podróżni.
— Pytali o co, czy jak?
— Mówili tylko, że do mętryk kościelnych mają interes.
— Metryki mam w zupełnym porządku; żadnych tam nielegalności... — pomyślał ksiądz przez chwilę, rozpogodził twarz i dojadł skrzydlika wędliny.
Marcinowa patrzyła już z niepodzielną lubością na swego różowo ukarmionego proboszcza, ale, myśląc o zaperfumowanych sucharkach, tłumaczyła się:
— W tym roku, proszę jegomości, każda rzecz mocniejszy z siebie zapach wydaje. Ciągłe upały, ciągłe burze. I teraz nadchodzi.
— Ej, gadacie... — skrzywił się znowu ksiądz — dzień był pogodny, kiedy powracałem, a teraz i wietrzyk się obudził.
— Niechno jegomość wyjrzy, jaka tam chmura leci od zachodu.
Proboszcz zbliżył się śpiesznie do okna i spojrzał Rozległa ciemność gęstniała ku zachodowi, kłębiła się stamtąd dymna, ścigająca ostatnie gwiazdy na niebie. I złowrogi śmiech błyskawicy rozproszył wszelką wątpliwość.
Ksiądz cofnął się nerwowo i przeżegnał się.
— Zamykać okna, zamykać! — zawołał głosem złamanym, nieprzystojnym silnemu, trzydziestokilkoletniemu mężczyźnie.
— Zrobi się, zrobi; jeszcze daleko... — odrzekła Marcinowa bez najmniejszego wzruszenia.
I, zamknąwszy dwa okna w salonie, wyszła, aby dojrzeć innych otworów domu.
Ksiądz, chodząc niespokojnie, zezował ku oknom, — a nuż przejdzie bokiem — ale ciche strachy błyskawic ściskały go za serce coraz częściej, a grzmot począł iść zdaleka ciągły, jak dudnienie setnych wozów po brukach, przerywane niepokojącym łomotem.
Szła burza piorunowa. Z odnawianych co chwila błyskawic czynił się dzień siny, i w tej zorzy trwożnej widać było daleko w kraj, bo dom stał na wzgórzu wyższem jeszcze, niż kościelne, nad urwiskiem wąwozu. Wąwóz rozszerzał się w ulicę wiejską, osypaną po obu stokach ciemnemu chałami, niby stadem skulonych zwierząt, które, spełzając z gór do dna wąwozu, przywarowały na różnych wysokościach. Okolica była górzysta, pograniczna z Galicyą.
Plebania gotowała się, jak do odparcia oblężenia. Marcinowa powróciła, niosąc już przy kluczach główne narzędzie obrony, dzwoneczek loretański — i czysty jego głosik, zażegnujący burzę, mieszał się do fałszywego pobrzęku żelastwa. Gospodyni, krzątając się tak, zdawała się zajętą czemś ważnem, mądrem i niechybnem, czemś także wyraźnie wesołem.
Poskoczyła ku oknu:
— Niechno jegomość patrzy, jak te chałupy ślepkami do nas świerkają, kiedy się błyśnie! A lipy przy kościele to niby śrybne! Już to nasza wieś najcudniej wygląda w nocy podczas burzy — jak luminacya!
Ksiądz proboszcz był wręcz przeciwnego zdania:
— Nie gadałaby głupstw Marcinowa! Burza jest zawsze gniewem Bożym. — — A drzwi główne zamknięte? i od podwórza? niema przeciągu w sieni?
— Zamknięte wszystko, proszę jegomości, nawet bram a od obejścia. Żeby i do chorego prosili, niktby do nas przystępu nie znalazł, jeszcze w tym łoskocie. — — O, znowu...
Ksiądz wzdrygał się przy każdym błysku i grzmocie, a nie chcąc ciągle się żegnać, kreślił ręką, zatkniętą za sutannę, małe krzyżyki na wysokości serca. Marcinowa patrzyła na niego dobrotliwie, z odcieniem ironii. Ksiądz Wikliński poszukał jakiegoś antidotum na swój fizyczny wstręt do burzy, którego się wstydził, lecz nie mógł opanować.
Spróbował gniewać się:
— Bo też zbudowali tę plebanię jakby na pastwę ognia niebieskiego! Żeby choć dach blaszany, żeby piorunochron! Ale to gont — i najwyższa góra!
— Ej, księże proboszczu dobrodzieju, Pan Bóg strzeże już lat kilka, nie spuści i dzisiaj kary na nas — bo i za co?
Zęby szczerzyła Marcinowa, wziąwszy się pod boki, jakby chciała wypomnieć księdzu niedowiarstwo, czy zbytek cnoty.
— No, no, nie wtrącać się do wyroków Bożych...
Tymczasem deszcz, głaszczący dotąd pluskiem ostrzegawczym zakropione szyby, zaczął się wzmagać i siec, napełniał coraz głośniej przerwy między porykami gromu i przesłaniał błyskawiczne zjawy szkłem płynnem, mętno-sinem, zapłakanem rozpacznie. Aż sam, jak grzmot, deszcz lunął n a dachy i na odpryskującą igłami kałuż ziemię. Piorunowe łono chmur przypełzło do zenitu, biło jednocześnie hukiem i błyskiem, wisiało nad samym domem.
— Niech Martinowa... niech Martinowa idzie do siebie — ja się... pomodlę.
Ksiądz ukląkł przed łóżkiem w sypialnym pokoju i zaczął głośno odmawiać modlitwę, której prawie nie łowił uchem poprzez huk burzy, nie rozumiał. Widział przed sobą na ścianie kobierczyk z tygrysem, na nim krucyfiks — i myśli ścigały mu się sprzeczne po głowie:
— Bóg mą ucieczką i mocą. — — Gdyby mnie śmierć zaskoczyła tutaj, tak wcześnie! leżałbym pod tym tygrysem. — — Albo ogień, spalenie — — palenie ciał! — — Boże, bądź miłościw! — — Ale dlaczego ja się tak strasznie boję?...
Trzask nagły, zdawało się dotykalny, rzucił go pólpostacią na łóżko. Krzyknął: Boże! — i czekał przez chwilę, aż mu przyszła świadomość, że nic go nie boli, że tygrys wisi na ścianie i pokój w żadnem miejscu nie poniósł szwanku.
Drugie uderzenie piorunu! — — Kiedyż to ustanie?! Gdzieby uciec, aby nie widzieć, nie słyszeć? — — Biedny ksiądz chwycił poduszkę, nakrył nią głowę, wcisnął w nią uszy, radby był wleźć cały pod ten wstydliwy, babski piorunochron.
Długo tak klęczał skulony i nakryty, miarkując, czy burza się oddala... — — Oddalała się istotnie, nie było już tych uderzeń obuchem w głowę, których poczuł parę nawet przez puchy, niby pękanie olbrzymich purchawek. Wychylił głowę. Grzmot gospodarował jeszcze hucznie po niebie, ale już dalej — ulewa tylko nie sfolgowała.
Ale od kilku chwil słychać było hałas inny, ludzki i bliski — łomotanie do drzwi wchodowych.
Ksiądz zerwał się na nogi.
— Naturalnie! dom się pali, a ja tu, jak głupi... No, dom parterowy.
Podążył do sieni i zastał tam Marcinową parlamentującą z kimś przez drzwi zamknięte.
— Co się dzieje?
— A to jakieś desperaty, proszę jegomości, na taką pogodę...
— Nie pali się? — Co się ma palić? Ludzie jakieś podróżne...
Ksiądz Wikliński sam przemówił przez drzwi, groźnie:
— Czego tu chcecie?
Głosy z za drzwi, męski i kobiecy, zmieszane:
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus — krześcijany-katoliki, dopraszamy się łaski — niech nas piorun spali, jeżeli idziemy ze złą myślą.
Ksiądz porozumiał się jeszcze oczyma z Marcinową. Niema rady — otworzyć trzeba.
I otworzył.
Nie weszli zaraz, kłaniali się jeszcze za progiem, pod ulewą, młody chłop i dziewczyna uśmiechnięta, oboje tak przemokli, że woda ociekała z nich, jak z posągów, stojących wśród fontanny.
— Ruszcie się przecie, wejdźcie! — zawołał szorstko proboszcz i zamknął starannie drzwi, gdy ta para topielców weszła do sieni, zalewając podłogę.
— Czego wam trzeba? do chorego?
— Ej nie, proszę księdza proboszcza — odpowiedział chłop — nasza sprawa osobliwa.
— Jakżeście tu weszli, kiedy brama od obejścia zamknięta?
— Od wąwozu wleźli my pod górę, a potem bez płot.
— Dziewczyna także?
— Podsadziłem — zaśmiał się chłop, i dziewczyna zachichotała, kryjąc oczy odwróconą dłonią.
— No, idźcie się trochę osuszyć do kuchni.
Marcinowa nabrała sympatyi do młodych, widząc ich dobre twarze i rosłe postacie, piękne w tej nagości, ledwie osłoniętej i obmytej całą ulewą niebios.
— Jeżeli ksiądz proboszcz pozwoli, to ja dam chłopu do przebrania się trochę tego przyodziewku, co to po drwalu zostało. A już z dziewczyną sobie poradzę.
— Dajcie, Marcinowo.
Podróżni suszyli się i przebierali w kuchni, a ksiądz znowu chodził po salonie, stwierdzając z radością stopniowe oddalanie się burzy, która nie wyrządziła żadnych widocznych spustoszeń. Błyskawice, teraz już weselsze, ukazywały za oknami wieś na swojem miejscu i kościół między lipami, i nawet nigdzie łuny nie było na widnokręgu.
— Dobroczynna ulewa — myślał proboszcz, głęboko wzdychając od ulgi. — Wstyd tak się bać rozhukanego żywiołu, wstyd tem bardziej księdzu, który na śmierć zawsze być powinien gotów... Ale świat jest piękny, i ksiądz jest człowiekiem przywiązanym do ziemi. Tyle jeszcze duchownych i świeckich projektów ma się przed sobą.
Zapomniał prawie o swych nocnych gościach, gdy się zjawili, pięknie przebrani w sukmanę drwala i w kieckę Marcinowej. Młodzi byli, dorodni i uroczyści, jakby szli na gody. Trzymali się za ręce.
— Tęgi z was parobek — uśmiechnął się ksiądz. — Jak się nazywacie?
— Hryć Lewczuk, dopraszam się łaski.
— A dziewucha?
— Paraska Kuncewiczówna.
— To wy może... — zaczął ksiądz i odstąpił krok w tył, jak od zapowietrzonych, rozwarł usta i oglądał bacznie podróżnych, choć już po odmianach ubioru nie mógł zmiarkować, skąd pochodzą, bo suknie nosili nie swoje.
Lewczuk zrozumiał, pokłonił się w pas, zarówno jak i towarzyszka. Stanął potem prosto, odetchnął i dobitnie, poważnym głosem uczynił wyznanie:
— A tak już katolicy jesteśmy uniackiego obrządku.
— I przychodzicie do mnie, łacińskiego proboszcza? po co?
— My w postanowieniu będący Lewczuk z Kuncewiczówną, szli do Galicyi ślub brać od swojego księdza. Tylko, że przewodnika, za którym my szli, żandarmy przy granicy ułapiły, to my uciekli tu do wsi, do znajomych. Ci nam powiedali, jako ksiądz tu dobry, według zakonu Bożego. To my na noc się niby do domu wybrali, a swoje postanowienie przed znajomymi zataili. I kiedy Pan Bóg zesłał burzę wszystko kryjącą, my tu przyszli do nóg się pokłonić ojcu duchownemu, żeby nas ślubem świętym połączył, jako polska wiara jedna jest.
Ksiądz zbladł, jak chusta, i odezwał się cicho, jakby się bał podsłuchania czyjegoś w tej samotni i podczas burzy:
— Wiecie wy, coby mnie za to spotkało, gdybym wam dał ślub? Sybir, ni mniej ni więcej.
— Wiemy, proszę łaski księdza proboszcza. I nam także. A jako noc jest, że psa na dwór nie wypędzi, to nikto o tem wiedzieć nie potrafi.
Ksiądz Wikliński wypraszał się:
— Bójcie się Boga, ludzie! Szukajcie unickiego kapłana. Ja tu przecie swoim owieczkom potrzebny.
— Do Galicyi teraz już trudno, tutaj popy po cerkwiach nie nasze. A my owce Boże też jesteśmy — i nam pilno.
Ksiądz krzywił się, cmokał, chodził po pokoju. Młoda zaś para stała, jak posąg podwójny mocnej i niewzruszonej woli.
— Jakżeż chcecie? tutaj?... nawet świadka niema.
— To i przez świadka. Żeby tylko duchowna ręka nas związała.
Ksiądz stanął, popatrzył długo w twarze młodych, po żołniersku przed nim wyprostowanych. Potem oczy zasłonił ręką, poszedł wolno do swej sypialni i drzwi zamknął za sobą.
Hryć i Paraska pozostali sami, spojrzeli po sobie i rozmówili się taką tylko wymianą słów:
— A szczo, da on?
— Każe, da.
Stali na swych miejscach, milcząc i nie patrząc już nawet na siebie. Spotykali się tylko w marzeniu wspólnem. Stanęła im przed oczyma cerkiew ich stara, dzisiaj »przemieniona«, i odnaleźli w pamięci głos dawnego unickiego księdza, dzisiaj Bóg wie gdzie wywiezionego, i śpiewy dyaków niegdyś słyszane, buchające chórem weselnych dyszkantów, ogarniętych zadumą basów. I widzieli się w swych strojach ruskich, ojcowskich, jak przystało dzieciom gospodarskim.
A tutaj pokój cudzy i nieskończona burza zagląda w okna widmowemi ślepiami błyskawic.
Tylko nie zdawali sobie sprawy, że więksi są dzisiaj, niż mogliby być za szczęśliwych czasów swobody, że serca mają zahartowane w prześladowaniu i w stateczności, godniejsze, niż kiedykolwiek, sakramentu.
Otworzyły się drzwi do sypialni. Tam, na stole, nakrytym białym obrusem, stał krucyfiks między dwiema świecami. Ksiądz Wikliński w komży i w stule wzywał ręką nowożeńców, aby przeszli do przystrojonego na obrządek pokoju.
Hryć i Paraska ucieszyli się, że choć tyle zachodu i ozdoby było przy ich biednym ślubie, otoczonym grozą zakazów i żywiołów.
Przez parę tygodni po tej nocnej przygodzie ksiądz Wikliński żył w nieustannej trwodze oczekiwania. Była to dziwna trwoga fizyczna, połączona z zadowoleniem sumienia, które aprobowało spełniony niebezpieczny obowiązek — niepokój i spokój zarazem, stan duszy wyjątkowy, wojenny.
Młody proboszcz, choć nie zaniedbujący obowiązków duchownych, miał dużo przyzwyczajeń świeckich. Znajomi cenili go także jako człowieka i towarzysza, skąd okazye wizyt i zebrań, to na obiadek, to na partyę winta. Ksiądz lubił też konie, ogrodnictwo, pasiekę, lubił nawet polowanie w towarzystwie, i to »cum clangore« Zagospodarował się także kapitalnie w swej plebanii i ogrodzie, dbał o nie bardzo, chociaż położone były za blisko do nieba ze względu na burze i pioruny. W domu i w okolicy czuł się swojsko, kochał swą parafię nietylko jako ideę misyi apostolskiej, lecz jako. małą ojczyznę, pełną miłych ludzi, szacownych wygód i przyjemnych widoków.
Związek swój z całym tym światkiem naraził owej nocy na niebezpieczeństwo. Gdyby się wykryło, mógł być usunięty stąd przynajmniej do innej parafii, albo i dużo dalej.
W przewidywaniu takiej możliwości modyfikował niektóre swe projekty. Poco mu dobierać parę do kasztanki, poco i nowa bryczka, skoro to wszystko mogło uledz konfiskacie lub przymusowej sprzedaży? Młodzi Lewczukowie nie zadenuncyują go z pewnością, Marcinowa poskromi także, przez przywiązanie do księdza, swą gadatliwość; innych świadków, ani dokumentów niema... ale licho nie śpi.
Jakoż w kilka dni po owej burzy nocnej powrócili do plebanii żandarmi.
Ksiądz Wikliński czuł do żandarmów ten sam fizyczny wstręt, co do burzy, nawet gdy nie poczuwał się do żadnego wykroczenia przeciw istniejącym przepisom; tym razem jednak przyjął żandarmów odważniej, chociaż miał powody obawiania się ich poszukiwań.
Gdy minęli, jak tam ta burza, gdy upłynęło znowu parę dni spokojnych, ksiądz Wikliński utwierdził sobie w pamięci spostrzeżenie, że burza trafia rzadko piorunem, a żandarmi nie zawsze wszystko wiedzą. Inny zaś, buntowniczy człowiek, który się budził w księdzu, mówił górniej:
— Raz kozie śmierć, raz i proboszczowi męczeństwo.
Potrzebował zaś ksiądz Wikliński punktu oparcia dla swej filozofii i wzmocnienia nerwów, gdyż prześladowanie Unii było tego roku okrutne, a lato wyjątkowo burzliwe.
Zapaliły się tymi dniami, o milę stąd, stodoły dworskie od piorunu; widziano w sąsiedniej parafii, jak piorun, okrążywszy ognistą wstęgą wieżę kościelną, strzelił w chałupę znanego złodzieja, figurując cudownie kierunek gniewu Bożego. Ale naszą wieś Bóg dotąd oszczędził. Tylko ulewy położyły ostatnie zboża nie zżęte — nic im nie będzie, bo już dojrzały i lada parę dni pogody, dadzą się wziąć na sierpy — tylko droga wiejska między wzgórzami zmieniła trochę kierunek od ustawicznego rwania burzliwych potoków, które podmyły i węgieł chaty sołtysa, a stary jawor, co rósł tuż przy wąwozie, runął od wzgórza do wzgórza i leży ponad drogą zielonym mostem. Nawet go sprzątać nie warto, aż w zimie — tak pięknie leży.
W miesiąc po opisanym ślubie znowu burza w nocy przeciągała nad plebanią, ale razy piorunowe były jakieś słabsze, a przynajmniej tak się zdawało księdzu Wiklińskiemu. Z brewiarzem w ręku siedział na krześle, zmuszając się całą siłą woli do myślenia o sprawach nieziemskich. Jednak dużo waty włożył do uszu.
Tak samo burza wysłała naprzód swe grzmiące forpoczty, rozhukane po pagórkach, i swe jaskrawe race, rozświecające kraj, nad którym zawisnąć miała piorunową grozą. Tak samo wkrótce kapela jej tryumfalna urosła w zgiełk i płacz ulewy, i główna siła z gromową artyleryą przeciągnęła tuż nad drżącym dachem plebanii.
I znowu pośród największej trwogi rozległo się natarczywe pukanie do drzwi wchodowych.
Ksiądz odrazu poszedł spiesznie do sieni.
— Kto tam?!
— Niech będzie pochwalony... krześcijany-katoliki...
— A! tego już za wiele! — zawołał proboszcz.
I otworzył.
Także para młodych, inna: Harasim Lewczuk i Natałka Konieczna. Ci wybrali się już praktyczniej; nieśli bowiem zamczystą skrzynkę z paradnemi sukniami, przeznaczonemi do przebrania się na uroczystość ślubu, na którą liczyli pewnikiem.
— Co to?! co wam strzeliło do głowy przychodzić z tem do mnie po nocy?
— A bo po dniu wolno? — rozdziawił się Harasim.
— Ani w dzień, ani w nocy. Kto wam powiedział, że ja tu śluby daję na plebanii?
— Tak mnie... tak nas poniesło tutaj... niby z tego przeczucia... dopraszamy się łaski księdza proboszcza — jąkał się chłop, zezując na boki.
— A nie kłamać mi przed samym sakramentem! — gromił ksiądz dalej — kto wam powiedział?
Harasim i Natałka upadli do nóg proboszcza, zlewając podłogę strumieniem wody, niby potokiem łez.
— Rodzony, Hryćko, pod przysięgą na zbawienie duszy wydał nam księdza proboszcza...
— No, tak i gadać odrazu... ruszajcie się przebrać...

∗             ∗

Aż do późnej jesieni tego roku ksiądz Wikliński połączył ślubami małżeńskimi ośmnaście par. Wszystkie przychodziły nocą burzliwą lub najciemniejszą, przed nowiem. Pewnej nocy przyszły razem trzy pary. Ksiądz ich sfukał, zawarował sobie, żeby to było po raz ostatni, ale ponieważ już cała szóstka weszła do plebanii, dał trzy śluby, a potem nowożeńców wypuszczał kolejno parami, w różne strony, szepcząc za nimi:
— Roście i rozmnażajcie się...
Sam zaś gotował się już w drogę, będąc przekonany, że prędzej czy później jego działalność zostanie odkryta i ukarana. Miał tego lata u siebie kilka razy żandarmów i raz naczelnika straży ziemskiej, którzy wszelako nie oskarżali go dotąd, zjawiali się tylko jakoś zawsze po nowej recydywie księdza w »zbrodnię« już nałogową.
Ksiądz był już gotów na wszystko. Żegnał się z latem, zapewne ostatniem w tym domu, w tym sadzie; żegnał się ze złotymi kobiercami jesieni, które były tutaj wspaniałe, bogato cieniowane przez wybujałość gruntu i rozłożystość widoków. Żegnał i ludzi: sąsiadów z chat i dworów, wielu przyjaciół pomiędzy nimi, i gospodarną Marcinową, i właściciela folwarku przy wsi, człowieka przyjaznego. A także w swem pożegnalnem rozrzewnieniu odnajdywał wielką część tęsknoty za temi param i młodych, które pobłogosławił na życie uczciwe i utwierdził w nadziei, że Bóg nie zupełnie je opuścił. Ci wspólnicy nocnych spisków mogli się stać wprawdzie przyczyną więzienia i wygnania, jak byli już źródłem niepokoju i smutnych przeczuć. Ale stali się przytem dla proboszcza ściślejszem kółkiem wiernych, połączonem przez groźną tajemnicę, gminą wybraną, znaczoną krwawym krzyżem na męczeństwo.
Zdaje się, że nikt we wsi nie wiedział o nocnych gościach u księdza Wiklińskiego. Tylko, że przybladł nieco i spoważniał, że rzadko teraz przyjmował zaproszenia na obiady i karty, że uśmiech jego, jak i dawniej przyjazny ludziom, nabrał od niedawna odwnętrznego promieniowania duszy, przepełnionej ciszą i miłością; zaczęto pogwarzać w chatach o świętości księdza, która mu przychodzi ze statkiem lat dojrzalszych, a we dworach, że praktykuje na prałata, może kiedyś i na biskupa. Rósł widocznie w poszanowaniu ludzi; z wesołego współobywatela w sutannie stawał się wysokim urzędnikiem spraw Bożych, podżegaczem sumień, nosicielem pociechy i przykładu — księdzem.
Gdy nadeszła zima, zabrakło burzy i nocnych wędrówek po śluby do plebanii. Może też ksiądz Wikliński pożenił już wszystkie pary, które wybierały się do stanu małżeńskiego w okolicy? Parafia była obrządku łacińskiego, leżała tylko po drodze unitom, przekradającym się po chrzty i śluby do Galicyi.
Zima jest mniej piękną porą roku także w dziedzinie ducha; ziębną w niej zapały, kurczy się bujność zamiarów. Trwają jednak ziarna i tęsknią do wiosennego odżycia. I o naszym proboszczu można powiedzieć to samo, Gdy się oddalały coraz bardziej wspomnienia lata, obawy burzy i prześladowań za pobożne występki, razem z uspokojeniem i pewne uśpienie ogarniało duszę księdza. Zmalało mu jego bohaterstwo, zwłaszcza, że z nikim o niem nie rozmawiał, chyba z Marcinową, niechętnie, bo ta istota poziomego lotu nie przywiązywała do nocnych wypadków ubiegłego lata nadzwyczajnej wagi; wciągała je do szeregu praktyk domowych prawie normalnych, do sekretów gospodarskich. Po, prostu — w lecie, gdy potrzeba, daje się nocami śluby, w jesieni suszy się grzyby, na zimę inne są znowu zajęcia.
Zabiegliwość gospodyni o zapasy, o przyszłość i ulepszenia miejscowe zarażała też nieznacznie umysł księdza pewnością, że nic się nie zmieni na rok przyszły, że życie popłynie podobnie, z lekkiemi odmianami, na tem samem wygodnem miejscu. I proboszcz powracał w zimie do tradycyjnych zajęć, zabiegów i stosunków towarzyskich.

∗             ∗

Wiosna była znowu, maj i usilna robota w ogrodzie. Ksiądz Wikliński lubił dłubać w ziemi od rana, w dni pogodne. I dzisiaj, w podkasanym kitlu płóciennym, okładał mchem truskawki, rozwijające już wesołe liście na tłustej grzędzie, truskawki, sprowadzane aż z Francyi przez uprzejmość pani Drozdowskiej, penitentki. Grzęda dochodziła do furtki w płocie, otwartej na łączkę, gdzie wyrzucano odpadki ogrodowe do kompostu.
W furtce błysnęła nagle postać kobieca, zakutana w chustę, pomimo ciepłej pogody; ukazała się na chwilę, położyła na ziemi kosz okryty i znikła. Ksiądz porzucił robotę i pobiegł do furtki, aby wyjrzeć poza ogród; kobieta uciekała przez łąkę z całych sił, potem zatrzymała się o jakich sto kroków, zwróciła głowę i ręką do ziemi ukłoniła się błagalnie. Oczy tylko młode błysły z pod chusty, kobiety ksiądz nie poznał. Oddalała się już spokojniej, szara plamka nieznaczna na wielkiej haftowanej m ajem szacie ziemi.
Ksiądz zbliżył się do porzuconego koszyka, w którym pod zgrzebną płachtą ruszało się jakieś stworzenie. Przykląkł, odsłonił — dziecko!
— To już przechodzi wszelką zuchwałość! — zawołał głośno ksiądz, zrywając się na nogi. — Będą mi tu dzieci podrzucali!
Trudna rada — trzeba było wzięć tymczasem. Przyklęki znowu. Dziecko bardzo drobne, jeszcze cale barwy bladego koralu, poziewało pociesznie, wyłamując rączyny, a nóżkami wierzgało energicznie w płachtę. Przykryte zaś było kawałkiem płótna i sporę kartę papieru z widocznym, grubo nakreślonym napisem.
Ksiądz przeczytał:
»Syn Hryćka i Paraski Lewczuków doprasza się łaski chrztu świętego. Imienia prosi ojcowego. Położyć na tem miejscu po zachodzie. Matka przyjdzie«.
— To co innego — mruknął ksiądz, znacznie udobruchany.
Nakrył kosz płachtą i jakby ogrodowiznę zabierał do domu, zaniósł kosz do kuchni, do Marcinowej.
Gospodyni przeszła przez wszystkie stopnie podziwu, oburzenia i wzruszenia, których doznał przed chwilę proboszcz, lecz gdy się nareszcie dowiedziała całej treści wypadku, zamyśliła się, licząc na palcach.
— A to, proszę jegomości, dziesiąty miesiąc idzie od naszego pierwszego ślubu — to nasze! Uśmiechała się przytem jakoś zbyt poufale, aż ksiądz chciał się nasrożyć, ale zaraz i sam się zaśmiał serdecznie, machnął ręką:
— Możemy ich mieć i więcej! Od tego chrztu ksiądz Wikliński znowu podniecił w sobie niespokojną iskrę służby Bożej, gdyż zmiarkował, że nowy jej sezon już się rozpoczął.
Ale pod koniec maja wypadały imieniny właściciela folwarku, doroczna okazya zjazdu sąsiedzkiego, którego proboszcz nie mógł opuścić bez ubliżenia siwemu kolatorowi i przyjacielowi.
Jakoż na kolacyę przybył do dworu. Gości było dużo, panów i pań, a między niemi i uprzejma ofiarodawczyni truskawek. Kolacyę podano bardzo sutą, w wysokim stylu kulinarnym.
Ksiądz Wikliński zauważył, że takiego kapłona nadzianego kasztanami jadł tylko raz uprzednio, w hotelu Europejskim w Warszawie, na bankiecie z powodu zjazdu kolegów gimnazyalnych. Co zaś do win, to, gdyby tylko półkieliszkiem wypić każdy toast wzniesiony, jużby wypadła bez mała butelka na osobę. Potem kawa, likiery francuskie...
Wreszcie zebrały się trzy stoliki grubego, imieninowego winta. Brały w grze udział i panie, a przy stole, razem z proboszczem usiadł solenizant i uprzejma pani Drozdowska. Noc nadzwyczaj ciepła pozwalała na otworzenie okien i zapach bzu rozrzedzał dymy cygar, a w rozpalonych mózgach biesiadników młodo było i ochoczo.
Wtem grzmot się odezwał, z wonią bzu przychodzący pierwszy młody grzmot. Ksiądz drgnął i złożył karty.
— Ha, ha! — rozśmiał się gospodarz domu — kochany proboszcz! Mężczyzna odważniejszy od nas, już to się wie, ale burzy się boi, jak dzieciak. No, obejrzyj ksiądz karty. Masz tam koronkę przynajmniej i parę asów?
Ksiądz miał rzeczywiście w ręku koronkę do szóstki, ale rozegrał nieuważnie i stracił ze dwie lewy, narażając na uszczerbek i damę, swą partnerkę.
Zagrzmiało znowu, deszcz zaczął się już ogłaszać po bliskich drzewach, wiatr zakołysał promieniami świec. Niecierpliwa burza nadciągała.
Ksiądz Wikliński powstał od stołu, zafrasowany, lecz stanowczy.
— Najmocniej szanownych państwa przepraszam... przypomniałem sobie... mam w domu pilną robotę i mszę wczesną... Już po jedenastej...
— Ale cóż znowu! robra trzeba skończyć! Ileż to razy... A przytem deszcz już leje. Choćby deszcz przeczekać.
— Podczas burzy wolę być u siebie...
— I nam tu grozi burza! obecność księdza proboszcza pokrzepiłaby nas — odezwała się żartobliwie pani Drozdowska.
— Darują państwo, muszę koniecznie do domu — wypraszał się proboszcz, godząc się już i na reputacyę tchórza.
Gospodarz spojrzał w uparte oczy księdza, i naraz ochłódł w swych gościnnych namowach.
— Kiedy nie można inaczej — pocałował serdecznie proboszcza — puśćcie go. On wie co robi.
Po chwili ksiądz Wikliński, otulony płaszczem, oślepiony błyskawicami i ulewą, darł się pod górę, do plebanii. On wie, kogo burza tam przynosi. Nawet gdyby nikt się dzisiaj tam nie zjawił, on będzie w pogotowiu, na swym wysokim posterunku przemytnika dusz — pod piorunami.


DWA SUMIENIA
Jest godzina przy schyłku letniego dnia na wsi polskiej, kiedy ogrody kwitnące, przewiane tchnieniem dojrzałych pól, pachną boleśnie. Za dużo pierwiastków rozkoszy w tych głaskaniach ciepłego powietrza, w tych głosach ludzi i zwierząt, które drżą szczęściem weselnem, napiętem a nieukojonem, w tej melodyi, malowanej zielenią, i w blaskach tęsknych, stopionych niby w melodyę. Tylko turkawki, ogłaszające swe spotkanie na najwyższej topoli, w niebie pobladłem od rozkoszy, wydają się zupełnie szczęśliwem.

Takby to wyraziła, gdyby spisywała swoje wrażenia, pani Elżbieta Humańska, wyciągnięta wspaniale na niskim tapczanie w swym sypialnym pokoju, wpatrzona w otwarte na ogród okno.
Dopiero co tu przyszła; jeszcze krew nie odbiegła od jej twarzy misternie rzeźbionej i plamiła policzki dwiema różami roztopionemi w gładkiej bieli; jeszcze pierś falowała krnąbrnie pod obciągniętą lekką bluzką, a nóżka nadzwyczaj drobna niepokoiła się w buciku. Tylko ciemne oczy uciekły w ogród, do owych turkawek na topoli i rozmarzyły się już trochę, tonąc w wysokiem niebie.
Naraz ktoś zapukał do sypialni.
— Kto tam? Antoni? — zapytała pani Elżbieta, nie zmieniając pozycyi.
— Tak jest, proszę jaśnie pani — odpowiedział, wsuwając się ostrożnie szpakowaty, wysoki służący starej daty, ale we fraku nowego kroju, nieskazitelnym — panowie kazali mi zameldować, że się nudzą bez pani.
— Niech im Antoni powie, że oni właśnie mnie nudzą — odpaliła żywo pani Elżbieta — i dlategom odeszła.
Rzuciła się całą leżącą postacią jeszcze bardziej w kierunku do okna, okazując swą pogardę Antoniemu, ale tak powabną, że się stary ociągał z odejściem. Po chwili rzekła znowu, zwracając głowę i oczy, groźnie wyiskrzone, jednak nie straszne:
— Niech im Antoni tak powie... albo, żem poszła zakrzątać się około wieczerzy dla nich. Tak trzeba powiedzieć: poszła pani zakrzątać się...
Głośno się rozśmiala, było to bowiem, wysoce nieprawdopodobne. Każdy wiedział, że pani Elżbieta nie jest praktyczną gospodynią, a jeżeli dwór cały zachowuje porządek i okazałość, to tylko dzięki umiejętnym rządom Antoniego i szafarki.
Antoni wysłuchał z rozrzewnionym uśmiechem, kochał się bowiem w swej młodej pani, jak inni domownicy i przyjezdni — i odszedł.
Niepraktyczność pani Elżbiety była tą materyą status, o której rozprawiano stale w jej kołach rodzinnych, albowiem z urodzenia, z powołania, z wyroku Opatrzności, pani Elżbieta miała być właśnie praktyczna. Rodzina jej, Cudno wscy, złożona z przyrodnich dwóch braci starszych, z takiejże siostry, niefortunnie zamężnej, i z licznego szeregu opiekuńczych ciotek, nie posiadała nic prawie, oprócz historycznych pretensyi oraz wybitnego apetytu do honorów i — trzeba wyznać — do pieniędzy. Przed dwudziestu mniej więcej laty zesłał im Stwórca pokrzepienie w postaci Elżuni. Takie maleństwo rodzaju żeńskiego, śliczne od urodzenia, wydaje się platonicziną tylko pociechą; jednak w umiejętnych ręku stać się miało klejnotem i posagiem całego rodu Cudnowskich. Rosło pięknie, dostało się, po śmierci rodziców, pod opiekę bliższych i dalszych krewnych; dojrzało zaledwie, gdy już gorączkowo rozgrzana wyobraźnia Cudnowskich swatała je bajecznym królewiczom.
Ale królewicze rzadcy są w naszych czasach i także przezorni: szukają realnych posagów. Innego gatunku potentaci, królowie żelaza, kawy, bawełny — nie często też się trafiają, a mieszkają zwykle daleko, gdzieś w Ameryce. Zachodziła wreszcie pilność sprawy, gdyż Cudnowscy sami chcieli jeszcze pokwitnąć za życia i własną wydać woń na tej ziemi, nie zaś dopiero kiedyś, w rozkwicie przyszłych pokoleń. I z tych wszystkich podniosłych aspiracyi wyłonił się wreszcie projekt wydania 17-letniej Elżuni za Mieczysława Humańskiego, milionera, potomka rodziny... coraz większej.
Mieczysław był jeszcze młody, choć już dziedzicem włości, akcyi i fabryk, zostawionych mu przez ojca, protoplastę rodziny Humańskich, poległego niedawno w boju za złoto i dywidendę. Mieczysław był do ludzi podobny, skąd legenda, że jest synem nie starego Humańskiego, który pięknością nie grzeszył, lecz jakiegoś księcia, Po księciu też może odziedziczył gust do koni wyścigowych i do towarzystwa wielkich panów, a ci go także lubią i nazywają po imieniu, czasem nawet bez osobnej za to dopłaty. Ale znowu gust Mieczka, zwanego poufnie »Humanistą«, do interesów i do giełdy zdaje się potwierdzać jego prawowite pochodzenie od ojca. Jednem słowem, Mieczysław Humański wskazany był ze wszech miar na męża Elżuni Cudnowskiej.
Dwa lata temu ślub ich odbył się z należytą, ogłoszoną przez wszystkie pisma, paradą.
Były wprawdzie wieści, że Elżunia chciała uciec od opiekuńczej ciotki, prowadzącej ją do ślubu; że przed ołtarzem jeszcze odpowiedziała księdzu »nie« na zapytanie, czy ma szczerą i nieprzymuszoną wolę... Panny bywają tak niemądre, nawet gdy są sierotami! Jednak ślub się odbył i powinowactwo z Humańskimi stało się pomnożeniem rozkwitu Cudnowskich.
Tylko że pani Elżbieta nie była n a wysokości swego powołania. Rodzina jej zaatakowała energicznie kasę kochanego Mieczka, jednak bez zadowolenia do syta i bez wszelkiej pomocy osobistej ze strony Elżuni.
A i sam Mieczek był nie rad z tego, że, posiadając tak piękną żonę, nie mógł z niej wyciągnąć należytej korzyści... Pokazując ją, przynęcić każdego było wprawdzie łatwo, ale ta przynęta miała bardzo ograniczony skutek, dużo mniejszy, niżby się można spodziewać. Przeprowadzić przez panią Elżbietę jakiś interes na »turfie« lub w sferach urzędowych, skaptować przez nią jakąś potrzebną figurę — było prawie niepodobieństwem. Okazywała przekorny, dziki nawet upór, gdy tylko dostrzegła, że ma służyć za celową przynętę. Pan Humański zaś miał wiele interesów i słusznie spodziewał się od żony pomocy w trudnych okolicznościach życiowych.
Miała zaś inne jeszcze wady, doprowadzające rodzinę do rozpaczy. Nie czuła dla pieniędzy tego religijnego uszanowania, które cechuje ludzi porządnych i wysokiego urodzenia. Wydawała pieniądze, których mąż jej nie skąpił, na dziwactwa: na »głupie książki«, na artystyczne graty. Jeszczeby to znieść można, gdyż przedmioty zostające zachowują choć częściową swą wartość likwidacyjną, mogą być znowu przetopione na złoto — ale Elza miała jeszcze jeden zwyczaj — ten już nie do wybaczenia — rozdawała pieniądze bez kontroli różnym obieżyświatom, żebrakom, chłopom, a także ludziom, którzy jej się spowiadali ze swych zamiarów pracy i poprawy życia. Paru już takich poratowanych przez panią Elżbietę penitentów wyszło na zawodowych złodziei.
Jednem słowem, małżeństwo zawarte zostało między obiema rodzinami, a tej spółce ideowo-ekonomicznej przeciwstawiała swe dziwaczne humory pani Elżbieta, wyrodna siostra i nieużyta małżonka.
Zaszła i dzisiaj taka kolizyia:
Jakże?! Czy nie wolno ludziom z najlepszego towarzystwa używać swych przyrodzonych stosunków i wpływów do przeprowadzenia swych interesów? Czy nie wolno z tego źródła ciągnąć korzyści?!
Trzeba rzecz wytłumaczyć:
Pewna firma krajowa, Izydor Rodzyn et C-o, chce umieścić swój piec gazowy w znacznej ilości na kolejach rosyjskich. Zależy to od tajnego radcy X w Petersburgu, którego zna dobrze Mieczek Humański, a jeszcze lepiej hrabia Witold, przybyły właśnie na wieś do Humańskich w tym celu. Tegoż tajnego radcę poiznała niedawno i pani Elżbieta w Warszawie na paradnym obiedzie; nie stary jeszcze, z szybką przeszłością i obiecującą przyszłością dygnitarz niedwuznacznie okazywał swe uwielbienie dla pięknej polskiej damy i oświadczył, że wszystko uczyni, o co go ta poprosi. Otóż właśnie zdarza się sposobność: Mieczek i hrabia Witold pojadą z panią Elżbietą do Petersburga i przeprowadzą u tajnego radcy sprawę pieca gazowego, za co obaj otrzymają od firmy »Izydor Rodzyn et C-o« umówione »honoraryum«, nie licząc pożytku dla ojczyzny. Rzecz obyć się nie może bez udziału pani Elżbiety, gdyż dygnitarz dał już do zrozumienia, że swe pozwolenie pragnie złożyć w jej piękne rączki. Ale Elza ani słyszeć nie chciała o swym udziale w tej sprawie, a gdy jej — może przypadkiem? — powiedziano, że złotnik Fabergé wyrabia cudowne klejnoty, zapłoniona i gniewna uciekła do swego pokoju. Coby jej szkodziło poznać Petersburg, kilku zajmujących ludzi, wreszcie klejnoty w sklepie Fabergé?... Nieużyta, zmarnowana piękność!...
Leży na swej kanapie, oczyma nienawidzi i kocha. Nienawidzi, gdy spojrzy na drzwi, od których spodziewać się może nowej styczności z wyższem towarzystwem; kocha, gdy wzrokiem utonie w ogrodzie, w jego cieniach, coraz dłuższych i świeższych, w przezroczach nieba, coraz dalej błękit otwierających. Patrzy w piękność, w harmonię, w spokój świata nieludzkiego: wzdryga się jeszcze od zimnych dotknięć złotych myśli ludzkich.
Znowu zapukano. Antoni oznajmił niechętnie, że chłop jakiś pragnie się widzieć z dziedziczką. Włościan nie odsyłano nigdy ode drzwi domu, gdy się meldowali do pani.
— To dobrze! — zawołała, żywo powstając z kanapy — niech tutaj przyjdzie!
Antoni zaoponował z uszanowaniem, lecz stanowczo:
— Jakiś nieznajomy... mówi, że chce się n a osobności z panią zobaczyć. Ja mu, że nie można, że są goście, ale on nie ustępuje... Nie może jaśnie pani z tym chamem sam na sam pozostać.
— A bo co się stanie?
— Stać się — nic nie stanie... tylko — temu chłopu patrzy ze łba, jak zbójcy. Lepiej by go pani w mojej obecności przyjęła. Jużbym ja w potrzebie umiał uspokoić.
Zachowując popraw ną postawę, Antoni zaciśnioną pięścią zaznaczył dyskretnie mimikę skręcenia karku.
— Niech Antoni go tutaj przyprowadzi, a sam pójdzie sobie... Dobrze? Ten człowiek ma mi coś do powiedzenia... czuję to. Niech Antoni sobie pójdzie, mój Antoni...
Wyciągnęła do niego przebierającą palcami rękę, którą stary sługa ucałował z rozrzewnieniem, i wnet się oddalił.
Wkrótce dało się słyszeć przez pokoje niezwykle ciężkie stąpanie, i we drzwiach stanął chłop, rzeczywiście straszny. Mruknął chrześcijańskie pozdrowienie, ukłonił się w pas, wyprostował się i stał, milcząc, siwe oczy wlepiwszy w dywan, pod stopy pani Elżbiety.
Wielki, jak sosna, barczysty i suchy, nosił malowniczą, ciemną sukmanę bez kołnierza, obszytą błękitną tasiemką, włos miał spuszczony na czoło, postrzyżony modą zza Buga; snadź pochodził z Rusinów. Choć nie starą, twarz miał znękaną, wzrok dziki i niespokojny. Ruszał strzyżonym wąsem i policzkami, jakby żuł wyrazy ciężkie do wypowiedzenia, a ręce puścił po sobie, jak dwa długie, wiszące konary. Skazaniec, idący na śmierć, inaczejby nie wyglądał.
Ponieważ milczał, pierwsza odezwała się do niego pani Elżbieta głosem, ziębnącym od wzruszenia:
— Skąd to jesteście?
— Ha, z lasu...
Po ciężkiem westchnieniu, jakby wiatr był poszumiał przez sosny, znowu zamilkł.
— Jak się nazywacie?
— Jan Kłoda.
Te objaśnienia nie wpłynęły wcale na rozwianie grozy, która weszła do pokoju razem z tym ogromnym chłopem leśnym, patrzącym obłędnie. Pani Elżbieta, stojąc opodal, wpatrywała się w postać przykutą do ściany, tragiczną. Jednej tylko nabrała pewności, że człowiek ten nie ma wrogich zamysłów, lecz cierpi. Ale nie odnajdywała swej śpiewnej i ośmielającej wymowy. Milczeli znowu oboje, aż chłop zrozumiał, że on się tu musi z czemś pierwszy odezwać. Spróbował:
— Z lasu pochodzim, jasna dziedziczko...
Pani Elżbieta pomyślała, że zapewne zbójca. Ale, że tu przychodzi jawnie i kornie, może prosić będzie o ukrycie przed pościgiem? Trzeba było nadrabiać wyobraźnią, bo już kilka minut upłynęło, a chłop ledwie wystękał, jak się nazywa — i że z lasu idzie.
— I uciekliście z lasu? przed kim?
— Uciekłem?! — zadziwił się olbrzym i pierwszy raz podniósł śmielej oczy na panią Elżbietę, usta nieco otworzył, błysnął białymi zębami, a twarz mu złagodniała bardzo od widoku tej jasności pani.
Zaczął mówić płynniej:
— Uciekłem?... ja nie z lasu, ja do lasu uciekał, gdy we mnie ten głos mówić poczynał. Ja nikomu tego przez trzy roki nie powiedziałem, ale jasnej dziedziczce przychodzę pokłonić się i powiedzieć, bo ludzie mówią, że święta...
Pani Elżbieta pomyślała teraz, że Jan Kłoda może mieć pomieszanie zmysłów.
— Ja mam głos tu... — przemówił znowu chłop z gorącem przekonaniem, bijąc się w pierś, która zagadała potężnie.
— Jaki głos? — spytała cicho Elza.
Kłoda oczy odwrócił i splótł ręce wyciągnięte, wyłam ując sobie kościste palce. Odbiegł od poprzedniej treści, począł krążyć obrazowo po manowcach.
— Bo to w lesie, jak w lesie, jasna dziedziczko. Szumi głos Boży wysoko, a po ziemi licho się ściele i szepce, a częściej licho trafi do człowieka, nisko idącego. Ale człowiek wie, jakiego słuchać gadania, bo ma swój głos tu...
Znowu uderzył się w pierś, a pani Elżbieta, choć przypuszczała, że Kłoda musi mieć pstro w głowie, pozbyła obawy i słuchała z rosnącem zajęciem.
— Las dobrze znacie?
— A no, jako gajowy.
— To gajowym jesteście u nas?
— Byłem aż do tamtego roku, kiedy to się stało.
— Co się stało? Kłoda spojrzeniem uciekał na boki, a łamał wciąż ręce. Pand Elżbieta zauważyła, że stał się niespokojniejszym i pot mu wystąpił na czoło.
— Ja to jasnej dziedziczce powiem, bo widzę, że, jak mówili, niby święta. W lesie wiele się dzieje, o czem i; nikt nie wie, a gajowy wiedzieć powinien, bo jego psia taka powinność. W nocy las czujny, a stanąwszy przy jeziorze na Koniecznem, to po wodzie słyszysz, co się i o milę dzieje. To i mnie wiedzieć było, gdzie się coś złego dziać mogło i donieść...
Pani Elżbieta zaczęła już niecierpliwie oczekiwać jasnego sensu tych opowiadań. Uśmiechnęła się dobrotliwie:
— Mówcie otwarcie; mnie możecie wszystko powiedzieć.
— Ja to wiem. Ja chłop biedny i grosza nie zebrałem na służbie... Dawniej to ja do spowiedzi chodził, dzieci do Galicyi chrzcić woził, a to siła kosztuje, bo swój ksiądz teraz rzadki i daleki. Ale trzeci już rok w kościele nie byłem i synów dwóch w pogaństwie chowam... chociaż te ruble mam i noszę cięgiem przy sobie...
Drżącemi rękoma wydobył z zanadrza zatłuszczoną sakiewkę i z niej pomięte papierki.
— Więc.... przywłaszczyliście sobie jakieś pieniądze?
— Niby, że ja ukradł? Nie... sami dali.
— Mówcie wyraźniej, mój bracie. Więc może sprzedaliście drzewo dworskie?
— Nie to!
— Więc cóż nareszcie? Zabiliście kogo?
— Gorzej, jasna pani, gorzej.
Elza ugodziła całą silą swego zaiskrzonego spojrzenia w twarz chłopa i rękę wyciągnęła nakazujące:
— Mówcie!
A Kłoda podniósł oczy olśnione, pobladł, jak chusta, i zrozumiał, że przyszła chwila wyznania.
— Ja... ja w sądzie przysiągłem krzywo... oni mnie dali za to dziesięć rubli.
— Mówcie! — powtórzyła Elza gwałtowniej, postępując ku Kłodzie.
— Ja widziałem... Chrobotały w nocy piły na Koniecznem, ja podbiegłem... oni mnie także widzieli i wedle tego przyszli do mnie później, kiedy sprawa poszła na sąd. Oni mi dali dziesięć rubli, żeby ja świadczył za nimi... Ja bardzo biedny byłem, żona chorowała... jam wziął... i krzywoprzysiągł.
Elza patrzyła wciąż silnie w oczy chłopa, a biło od niej takie gorące współczucie, że na twarz winowajcy spłynęła ulga. Nie odwracał już oczu, spowiadał się z głębi serca:
— Ale tych rubli ja nie dotknął... są te same... weź, jasna pani ode mnie... Trzy roki biedę ja cierpiał, dzieci nie chrzcił, żonie doktora nie sprowadził... rubli tych nie tknął. Księdzu oddać w spowiedzi?... A gdzie jego dzisiaj szukać swojego?... przed nowym popem ja się nie ukorzę. To ja do lasu uciekał dopraszać się głosu, czy wolno brać chociażby na chrzest w Galicy! te ruble za krzywą przysięgę? Nie wolno! Dopiero tego roku na wiosnę głos mi powiedział: idź do pani ze dwora, bo ona święta jest, jej oddaj, u niej poproś zmiłowania. Ja tu mało dziesięć razy kołował przez sad, wedle kuchni... i śmiałości nie miałem. Aż dzisiaj głos mnie kazał: idź dzisiaj. Weź jasna pani ode mnie te ruble, ulżyj duszy...
Podawał po raz trzeci Elzie pomięte w garści papierki. Ona postąpiła ku niemu blisko, wzięła mu z rąk krwawe ruble i odrzuciła precz od siebie.
Wtedy Kłoda rymnął jej do nóg, a objąwszy kolana, jęczał:
— Królowo moja święta! czy mnie Bóg przebaczy? Ona zaś ujęła w drobne dłonie głowę klęczącego przed nią olbrzyma i, zaledwie przychylona, ucałowała kudły jego woniejące lasem i lica, zroszone potem męki i łzami pokuty. Mówiła, całując:
— Wielka wasza... wina, grzech... ciężki. Ale żeście głosu waszego słuchali, Bóg wam odpuści, bracie...
Chłop klęczał z załamanemi dłońmi i z przymkniętemi powiekami, jak pogrążony w modlitwie. Od wizyi, która zstępowała ku niemu dotykalnie, spływał widocznie spokój na twarz jego i skronie; — klęczał w pobożnem zapamiętaniu. Aż gdy podniósł oczy na cudowny obraz, w oczach pani zobaczył swe rozgrzeszenie i wymówił uroczyście:
— To ja wyzwolon...
Schylił się do kolan Elzy i objął je długim, łkającym uściskiem.
Powstał potem, ogromny, olśniony łaską, która n a niego spłynęła i pokłoniwszy się w pas ponownie, wyszedł uwolniony z więzów swego ciężkiego sumienia.
Pani Elżbieta stała długo na miejscu, z twarzą rozpaloną, z rozbłyśniętemi oczyma. Rojenia jej, błądząc od pałacu ku lasom i powracając znowu do pałacu, zgęściły się w głośno wymówione słowa:
— Są jeszcze dusze w leśnych ludziach...
Wieczorem była tak rozmarzona i przekorna, że ani mąż, ani hrabia Witold nie powrócili do namowy na współdziałanie w sprawie pieca gazowego. Rozpoczynali gawędę o różnych rzeczach, ale spotykali się ze zniechęcającą obojętnością parni Elzy, i ze zdaniem jej, uporczywie powtarzanem, niestosownem do wszystkiego, co się mieściło w głowach dobrego towarzystwa:
— Są dusze w leśnych ludziach...
Niezrozumiane zdanie zbudziło ciekawość i wywołało zapewne śledztwo. M usiał ktoś ze służby podpatrzeć scenę z Janem Kłodą, gdyż rozeszła się po okolicy wieść, że P an i Elżbieta całuje się z chłopami.


ZNAJ PANA
I.

Przed słynnym zakładem fryzyerskim, ziwanym »Instytutem piękności« na placu Vendome zatrzymał się powóz klubowy z tą precyzyą i powagą, która cechuje woźniców paryskich. Mężczyzna w średnim wieku, z podniesionym kołnierzem od płaszcza i nasuniętym na oczy kapeluszem, wysiadł, szybko przebiegł przez chodnik, niby spiskowiec, i z impetem pchnął lustrzane drzwi sklepowe.
W innem mieście ta postać zwróciłaby uwagę przechodniów, ile że godzina była poranna i dzień majowy — nikt więc nie nosił płaszcza ani ukrywał twarzy. Ale Paryżanki nie gapi się po chodnikach; szybki przechodzień jednym ukośnym rzutem oka ocenił, że okutany jegomość jest podróżnym świeżo przybyłym, zdążającym do Institut de Beauté w celu udoskonalenia swej zewnętrznej postaci. — Z typu — cudzoziemiec. Brazylijczyk? nie — zapewne Słowianin, może Polak?
Inne wrażenie wywarł wewnątrz magazynu nowoprzybyły, gdy rzucił królewskim ruchem płaszcz z ramion i, silnie rozkrzewiony w czuprynie, na twarzy niegolony, szedł, zacierając dłonie, w głąb zakładu, odbijającego po stokroć jego postać w lustrach, pachnącego wszystkiemi woniami Paryża. Przed tem zjawiskiem fryzyer Paul załamał rozpaczliwie ręce i zawołał:
— Ah, monsieur le comte, quelle sale tête vous avez là!
Pan hrabia Teodor Odwaga-Konopacki rozchmurzył oblicze, parsknął nawet krótkim śmiechem, odpowiadając na wykrzyknik fryzyera i, ze swobodą niewczorajszego tu bywalca, usadowił się przed lustrem.
— Peniuar dla pana hrabiego! — komenderował Paul — z naszych wielkich batystowych! woda gorąca! żelazka do wąsów typu »Impeccable«!
Gość zajmował sobą tem więcej miejsca w przestrzeni i w estymie członków »Instytutu piękności«, że godzina była wczesna i zakład jeszcze prawie pusty. Mydlono.zawzięcie dwie tylko zadarte w górę fizyognomie; jednemu Chińczykowi postrzygano warkocz.
Fryzyer Paul zabierał się do hrabiego z energią artysty, mającego przed sobą ogromne zadanie, z zamachem rzeźbiarza, który czuje, że nieokrzesana bryła pod jego ręką przekształci się wkrótce w arcydzieło.
— Brzytwa najprzód! —
W mig zamydlony, obrany z barbarzyńskich porostów lekkim polotem stali, okazał Konopacki czerstwą swą cerę podolskiego ziemianina, uśmiechniętą radośnie do życia.
— Ależ pan hrabia chyba tydzień już nie golił brody?!
— Jadę bez odpoczynku z Kijowa do Paryża. U mnie tak! Skoro tylko uwolnię się na wiosnę od obowiązków, zaraz tu jestem.
— Pani hrabina i familia nie zawitali do nas tym razem?
— Nie; sam jestem — odrzekł Konopacki lakonicznie, lecz oczy i usta trysnęły niepohamowaną radością.
— Tego właśnie panu potrzeba: maleńkiej paryskiej kąpieli.
— Oh! mam tu także interesy...
Fryzyer skłonił głowę z wyrazem najgłębszego przekonania.
— Piękną mamy wiosnę — — czy u panów równie piękna pogoda?
— Gdzież tam! w przeszłym tygodniu śnieg jeszcze padał! Podły klimat!
— Pan hrabia zechce nie obruszać się tak wyraziście na swą ojczyznę, gdyż mógłbym zaciąć brzytwą...
Padła potem bujna podolska grzywa pod artystycznemi cięciami nożyc.
— A powiedz-no, panie Paul, — bywają u was zawsze dawni znajomi, co?
— Mamy najlepszą klientelę: wczoraj jeszcze był tu książę Orleański, książę Braganza. Bywa u nas stale nawet pan baron Rothschild. Prezydenta Rzeczypospolitej dlatego tylko nie obsługujemy, że jesteśmy rojalistami.
Słowa artysty-fryzyera dogadzały Konopackiemu, jak kadzidło zwrócone do jego własnej osoby. W atmosferze głośnych nazwisk i wyszukanych woni czuł się współobywatelem szerokiego świata rozkoszy.
— Wielu też rodaków pańskich zaszczyca nas swymi względami...
Skrzywił się pan hrabia: nie przyjechał tu szukać rodaków, właśnie od nich uciekł. Ale przyszło mu pomiarkowanie, że do Instytutu piękności trafiają przeważnie ludzie pierwszego wyboru, których znać jest chlubnie dla eufonii albo pożytecznie dla ułatwień w zabawie. Więc zapytał:
— Książę Lubomirski bywa u was?
— Nie, panie hrabio.
— Hrabia Potocki?
— I ten nie ale był tu niedawno pan Ciecierowicz i zapytywał o pana.
— Pan Ciecierowicz? — nie znam.
Konopacki mówił tak przez dyplomacyę: Ciecierowicz był jego sąsiadem z Podola.
— Pan hrabia zechce zapewne być na dzisiejszych wyścigach w Auteuil? — — Naturalnie. — Mógłbym służyć cennemi informacyami co do koni...
— Haha! — rozśmiał się Konopacki — zawsze tam pan spekulujesz z żokiejami?
— Dla dobra moich znakomitych klientów — odrzekł Paul z namaszczeniem.
Zanim głowa pana hrabiego doszła do pożądanych efektów, fryzyer zaproponował zastosowanie »jedynego w świecie« środka na porost, połysk i wieczną trwałość włosów, środka wyrabianego tu właśnie, na miejscu, równającego się eliksirowi młodości. Przez kilkanaście minut pan hrabia, pochylony nad marmurową umywalnią, targany za spienioną czuprynę, był chaotyczną bryłą, z której miał się wyłonić człowiek prawdziwie dobrze ułożony.
Odetchnął na fotelu, gdy fryzyer przystąpił do układania włosów i wąsów. Rzeźwy i podniecony przeglądał program wyścigów, notując na nim fachowe powiadomienia i horoskopy Paula.
— Jeżeli Joe Moor dosiędzie »Condorcet’a« w wyścigu z przeszkodami, nie można wątpić, że Condorcet przyjdzie pierwszy »z rękami w kieszeniach«. — — Ale to nie interes. — — W czwartym biegu jest jedna wyborna klacz włoska, nikomu nieznana. Tę wziąć »placée«, a można zrobić ładny obrót... i t. d.
— Włosy dobrze, panie Paul — ale wąsy nie tak zupełnie »dernier cri« — nie jesteśmy już młodzi...
— Ależ pan hrabia jest w pełnym rozkwicie! Któż będzie modę obnosił po Paryżu, jeżeli nie pan?!
Rzeczywiście głowa Konopackiego, odrestaurowana w Instytucie piękności, godna była obnoszenia po wielkich bulwarach, — trzeba ją było tylko jeszcze ubrać w najnowszy cylinder »z ośmiu błyskami«, który Konopacki pośpieszył nabyć w pobliżu Opery, u Hampden-Park’a.
Odesławszy płaszcz do hotelu, poszedł piechotą bulwarem ku kościołowi Magdaleny. Błogo mu było na sercu. Przez ulicę, spiętrzoną tak przyjemnie i wspaniale, wiała... parizina. Czy to jest woń, czy magnetyczny prąd, czy może rad działający w paryskiem powietrzu? Nie dociekał Konopacki pierwiastków tego działania, czuł je tylko i poddawał mu się z namiętną lubością. Czuł się młodym pomimo dawno minionej lat czterdziestki, miał dziecinne niemal ciekawości dla rzeczy już dobrze znanych; żywił dla świetnego Paryża uczucia patryotyczne. Cieszył go kwitnący pozór magazynów na tych samych, tyle już razy oglądanych miejscach; upajał dźwięk mowy, tak wesoło i szybko przenoszącej energiczne między ludźmi porozumienia; kołysał nieustanny szmer powozów płynących równo, przyciszone mruczenia samochodów, przeważnie elektrycznych i bezwonnych. I te nawet barbarzyńskie gdzie indziej pudła nabrały już tutaj jakiejś ateńskości w harmonii wymiarów, w barwie, w elegancyi ruchu.
Ponieważ zawcześnie było do klubu na śniadanie, przysiadł na krześle przed kawiarnią i popijając dla tradycyi jakiś trunek »aperitif« — przeglądał płynącą ulicę, jak teatroman na setnem przedstawieniu ulubionego widowiska.
— Niema jak Paryżanki! — każda, ale to każda warta, aby za nią popędzić... ten nerw w noszeniu głowy i kibici! ta drobna, śpiżowa noga!... A przecie to dopiero druga, trzecia klasa, krzątająca się pieszo lub we fiakrach, o tej przedpołudniowej godzinie. — — Pierwszą klasę ujrzy w Lasku i na wyścigach. —
Jak korowód ogromnego baletu wywołał Konopacki z wyobraźni nieprzeliczone szeregi błysków oczu, uśmiechów, jedwabnych szmerów i przejmujących woni — te wszystkie, które widział i podziwiał w alei akacyowej, w Operze, w poufniejszych okolicznościach — — te kilka, które znał bliżej różnymi czasy...
Paryż, zwiedzany zawsze z pełnemi złota kieszeniami i w towarzystwie uprzejmych sybarytów, wydawał się Konopackiemu jednym rajskim ogrodem, urządzonym dla szczęścia ludzi wesołych i niezależnych. Bez Paryża świat byłby tylko zlepkiem funkcyi życiowych potrzebnych, lecz nużących, z chwilami zbyt smutnych odpoczynków. Jedyny Paryż daje wrażenie, że człowiek stworzony jest dla rozkoszy, a nawet umie stworzyć rozkosz.
Dość naturalnym zwrotem myśli doszedł Konopacki do obliczenia swej kasy podróżnej. Była tym razem skromniejsza, niż lat ubiegłych; nieurodzaj buraków nadwerężył budżet. Na miesięczny pobyt w Paryżu, odpowiedni do stanu i urodzenia, na pierwszorzędny hotel, restauracyę, teatr i t. d. — wystarczało. Ale na wydatki nadzwyczajne, na te »extra«, w których mieścił się cały rój upajających zagadek, nie pozostawało więcej, jak 5 tysięcy franków. Paryża za to nie kupi jednak przy sprzyjającej gwiaździe... Co tu gadać! jedna tylko gwiazda mogła kosztować więcej... A pan Teodor czuł w tym roku wilczy apetyt na wakacye paryskie. Są zresztą sposoby pomnożenia gotówki: jakaś partyjka w klubie... nawet dzisiaj, na wyścigach, jeżeli Paul ma trafne powiadomienia — a miewał wyborne — ta włoska klacz mało znana może przynieść ładną sumkę z totalizatora. Nigdzie tak nie płacą za niespodzianie wygrywające konie, jak w Paryżu; bywały przykłady tysiąca franków za dziesięć!
Z miodem, niecierpliwem naprężeniem oczekiwał Konopacki godziny dwunastej, przepisanej obowiązkowo na śniadanie dla Paryżanina, tem bardziej dla nad-Paryżan przyjezdnych.
— Jaki tu ład w rozkładzie dnia, tak przecie pełnego zajęć! Prawdziwa etyka hygieniczna!
Pięć minut przed dwunastą Konopacki wyszedł z kawiarni; tyle czasu było potrzeba na dojście do niedalekiego klubu, gdzie oczekiwały nowe wzruszenia towarzyskie, miłości własnej i kulinarne.


II.

O trzeciej po południu hrabia Teodor Odwaga-Komopacki czuł się dosłownie wzniesionym do szczytu swych marzeń: siedział bowiem na szczycie ogromnego gmachu na kołach, zaprzężonego w cztery konie. Markiz d’Anjorrant zaprosił go do swego mail-coach’u na jedno z wielce pożądanych w nim miejsc, które okazało się próżnem w ostatniej chwili z powodu zasłabnięcia młodszego syna Khediv’a, uprzednio zaproszonego. Powoził sam markiz, obok niego siedziała piękna lady Cosway, której boa z piór długo puszczone powiewało na siedzące za nią towarzystwo jakąś wonią wielotonową. Konopacki umieszczony był na ławce najbliższej kozła i mógł naocznie lubować się doskonałością zaprzęgu, mistrzostwem d’Anjorrant’a, prowadzącego swą czwórkę ognistych dereszów na wolnych cuglach, niby skomplikowany mechanizm ujęty w karby i sprawnie poruszany przez motor elektryczny, uroczystością tej sportowej parady w chwili najszczytniejszej, zaprzęg sunął bowiem przez słynną »aleję Akacyową« Bulońskiego lasku.
— Mam i ja deresze u siebie w Melasówce — myślał pan Teodor — dobre szkapy, ale przyzwyczajone do zaprzęgu w poręcz i łatwo zrywające w galop — — Gdyby je ogolić, skurtyzować, zfasować i nauczyć takiego »steppowanta«. — — Nigdy takie nie będą! — Jak te dobrane miarą, składem i maścią — wszystkie cztery łby czarne! Nie do wiary! Taka czwórka, i to w Paryżu, warta... ile?...
Zawołany koniarz oceniał przez chwilę zaprzęg markiza, bez zazdrości, owszem z entuzyazmem do tego dzieła sztuki, w którego wystawie sam brał udział z dzwoniącym przez serce rozkosznym dreszczem.
Tuzin osób na mail-coach’u pogrążony był w uroczystem milczeniu doniosłych obrzędów, momentów historycznych. Deresze rzeźbiły kłusa wyrzutem nóg nieprawdopodobnym, tanecznym, dzwoniąc takt po ubitej, jak posadzka, alei; indywidualność głów męskich przyćmiewały, jak gasidła, lustrzano połyskujące cylindry. Jeden tylko markiz powożący pozwolił sobie na przykrycie głowy miękkim, szerokobrzegim kapeluszem tikowym, wiedząc, jak doniosłe wywoła przez ten odważny wybryk komentarze w świecie sportowym. Barwiły grupę trzy kapelusze damskie, nieopisanych kształtów i rozmiarów i dwa czerwone rajtroki lokajów, stojących przy tylnych stopniach z długiemi mosiężnemi w ręku trąbami, nakształt archanielskich. Z wypiętrzonego siedliska spoglądało wysokie państwo na nikłe w porównaniu powozy, na mieszczańskie samochody i gminnie fiakry, które rzeką o ścigającej się fali lały się przez szosę.
Gdyby kto obserwował Konopackiego podczas tej wyniosłej jazdy, dostrzegłby pod cylindrem ten zachwyt mistyczny, którego wzorów szukaćby chyba na twarzach średniowiecznych illuminatów. Siedział tak wysoko z prawego brzegu, że muskały go czasem po wierzchołku postaci kwitnące kiście przydrożnych akacyi, autentycznych paryskich akacyi z »alei Akacyowej«. Wawrzyny tak lubo nie łechcą.
Przejechał pan prezydent Rzeczypospolitej — jedyny powóz, któremu d’Anjorrant, choć rojalista, pozwolił się wyminąć, zaznaczając swój respekt dla porządku społecznego wymownem skłonieniem bata. Błysło kilka cylindrów we wzajemnych ukłonach. Mail-coache znajdował swą drogę cudem wykrętności w zwartym prawie potoku, coraz to mijał jakieś persony niepowszednie, królów bez zajęcia, potentatów zysku, panujące kokoty. Spotykał też ciągle zwykłego Paryżanima, który darzył zrazu pogardliwym uśmiechem rozbijających tłum przedstawicieli systemu złota i pięści.
— Oh les sales bêtes!
A potem jednak zapatrywał się długo zaostrzonem spojrzeniem na te wydrwione splendory, bez których nie pojmował wcale możliwości istnienia.
— Eh, faut qu’ils vivent les rastaquoères...
Okrążono jezioro Bulońskiego lasku, jechano dalej coraz swobodniej. Gdy dojeżdżał mail-coache do pola wyścigowego, zagrzmiały z niego rozdzierająco ku zebranym tłumom wrażone w twarze lokajów trąby archanielskie.
Na wyścigach, przy wielkich trybunach było tak rojno, że Konopacki, po opuszczeniu swej kompanii, błąkał się w lesiie cylindrów, w ogrodzie ukwieconych i upierzonych kapeluszy kobiet. Zapomniał nawet o pierwszym biegu, co do którego miał tajemne informacye Paula i ujrzał konie już dochodzące do celownika. Wygrał jednak koń wskazany przez Paula. —
— Do licha! Ile też za niego płacą w totalizatorze?
Po przeciśnięciu się do rozległych, jak stojący pasażerski pociąg bez kół, gmachów totalizatora, stwierdził, że — za wygrywającego płacono 11 do 1-go w zakładzie prostym o pole, 4 zaś do 1-go w zakładzie »placé«.
— I tak wziąłbym go tylko »placé« — pocieszał się Konopacki.
I gotował się na bieg klasyczny z faworytem Condorcet’em, następnie zaś na przewidywaną niespodziankę, którą sprawi swem zwycięstwem owa klacz włoska. Klacz nazywała się Fornarina — naturalnie!
— Jak się masz, Teodorze?! przecież żeś się wyguzdrał ze swej Melasówki do prawdziwego życia! Kipi tu życie — co?
Spotkanie było opatrznościowe. Pan Stefan Gorycz, Polak zamieszkały stale w Paryżu, przyjaciel nieboszczyka Zygmunta Podfilipskiego, obracał się w najsilniejszym wirze kosmopolitycznego ruchu. Przez niego trafić było można do źródeł wszystkich niemal powiadomień o należytem Użyciu czasu w Paryżu.
Nie był sam dzisiaj; trzymał się blisko z figurą męską, której strój jaskrawy, dziko błyszczące pod krzaczastemi brwiami oczy, tłuste wargi i zacięcie człowieka podchmielonego, dawały odgadnąć nie biegłemu nawet znawcy Paryża, że człowiek ten przyjechał tu, aby kupić całą rozkosz, jaka się da i jaką rozumiał.
— Baron Katapultos — hrabia Odwaga-Konopacki — przedstawiał Gorycz, nie czekając, aż który poprosi, gdyż od minuty obaj panowie nie odrywali od siebie oczu wzajemnie.
Katapultos wyciągnął muskularną prawicę i wstrząsnął silnie dłoń Konopackiego, trochę nieufną.
— Hrabia zechce pewno należeć do naszego obiadku dzisiaj... hein? — rzekł zamaszysty jegomość obcesowo, zapytawszy uprzednio Goryczą o radę poufałem mrugnięciem czarnych oczu.
— Radzę przyjąć, Teodorze — dodał Gorycz poważnie — nigdzie w Paryżu lepiej się nie zabawisz.
— Bardzo dziękuję.... zaszczycony jestem... nie wiem tylko, czy się zdołam oddzielić od mojej kompanii. Przyjechałem z d’Anjorrant’em.
Nazwisko markiza podziałało nietylbo na wrażliwego południowca lecz i na Goryczą. Obaj skłonili głowy aprobacyjnie. Katapultos nalegał tem bardziej:
— Może pan nawet się spóźnić; mamy program na cały wieczór.
— Baron zakupił całą noc dzisiejszą — zobaczysz! — dodał Gorycz.
Katapultos zaśmiał się rozgłośnie, widocznie połechtany. Fala publiczności rozdzieliła rozmawiających; do mety dochodził wielobarwny kłębek kilku koni, nad każdym wisiał żokiej niby na czworakach. Śmigało to w pocie i rozpaczy ostatecznego wysiłku, pośród wichru okrzyków.
Po stwierdzeniu przez sędziów i wobec braku protestu, wywieszono imię zwycięzcy.
— Roland II! znowu typ Paul’a! — syknął Konopacki. — Ja tu gadam i baraszkuję, a omijam sposobność zrobienia majątku...
Gorycz, tym razem bez Katapultosa, odnalazł Konopackiego.
— Jaką to małpę oprowadzasz po Paryżu, Stefanie? — zapytał pan Teodor.
— Grek, czy Rumun — coś w tym rodzaju. Znam go zaledwie od kilku dni.
— Mówisz mu przecie »ty«?
— I z tobą będzie na »ty« Teodorze, jeżeli przyjdziesz na jego obiad.
— Dziękuję za łaskę.
— To się jednak nagradza wielu przyjemnościami. Będą z nami najpiękniejsze kobiety Paryża i paru mężczyzn z twojego mail-coache’u.
— Cóż to więc za potentat? Miliarder?
— Nie zupełnie. Ale przyjechał tu, aby w przeciągu miesiąca zjeść jeżeli nie cały majątek, to trzy ćwierci.
— Tak rzuca pieniędzmi? Mało to mnie rozczula, a nawet jest ambarasujące: trudno mu oddać jego grzeczności.
— Nikt nie oddaje. To my robimy mu łaskę, przyjmując jego zaproszenia. Nie chodzi nam przecie o głupie sto franków, które on z a każdego dziś wieczór zapłaci. Ale gdyby swe złoto poprostu rzucał między kelnerów i kokoty, wyglądałby na dojną krowę. Tak zaś mu się zdaje, że jest wielkim panem.
— Więc zajmujący jest z powodu swego... otoczenia? — wtrącił Konopacki, nieco zachwiany.
— Jako typ, mój Teodorze! jako typ specyalnie paryski. Bydlę zagraniczne, gdy się chce napić rozkoszy, ściąga zawsze do Paryża, nigdzie indziej. Ten jest poprostu nieprzelicytowany! — Widzisz go tam z dwiema kobietami? — Jedna jest Emilienne de Treilles, pierwszej marki, jego przyjaciółka od chwili wejścia na bruk paryski. Druga — towarzyszka pierwszej, przywiędła trochę Liana, oplatająca się około modnej róży. Z temi dwiema włóczy się naprzykład po ulicy de la Paix i kupuje, co której trafia do smaku w wystawach sklepowych. To jest, ściśle mówiąc, drugiej daje tylko »nagrody pocieszenia«. Tak, z dobrego serca!
— Tęgi jednak bursz! — zaiwołał Konopacki bez namysłu.
— A dzisiaj co zrobił! Zauważył, że Emiliena ma samochód nie najnowszego modelu, więc jej podarował inny, za 40.000 franków. Żeby jednak nie płakała Liana, która nie posiada samochodu, odkupił od Emilieny jej stary za 10.000 i darował Lianie.
— I długo tak wytrzyma, myślisz? — spytał Teodor mocno zainteresowany.
— Ha, ocenimy go według tego, kiedy się zmęczy. — Czyż to nie zabawne? powiedz, Teodorze.
— Istotnie.
Zbliżał się wielki wyścig, do którego stanął Condorcet pod Joe Moor’em. Konopacki, nie radząc się nawet Gorycza, postawił 300 franków na Condorcet’a w totalizatorze. Jakoż od samego startu było widoczne, że ten spiżowy ogier skarogniady igra sobie z przeciwnikami. Nie przyśpieszając tempa, szedł na przeszkody i przesadzał je bez wysiłku, sprężystą falą swego rzeźbionego ciała. Mijał potem współzawodników, jak chciał, w biegu płaskim i przed ostatnią wielką przeszkodą szedł już sam jeden na czele. Jeździec chciał widocznie olśnić publiczność z trybun, bo pchnął konia w galop jeszcze dłuższy, pochłaniający przestrzeń, więc przeszkodę złożoną z wału między dwoma rowami, ogromną, przesadził Condorcet o pół metra za wysoko, aż zawisnął na mgnienie w powietrzu, lekki i silny, radujący oczy, jak zjawa konnego posągu. Rozziew podziwu towarzyszył zwycięzcy do mety. Inne konie szły za nim o trzydzieści do stu długości. Jeden wyłamał we środku toru i dochodził zdystansowany.
Konopacki odbierał wkrótce z totalizatora swą wygraną bez wielkiego zadowolenia, gdyż płacono tylko 2 do l-go. Natknął się na Katapultosa, który trzymał w garści bilety bankowe co najmniej na kilka tysięcy franków.
— Oczywiście — pomyślał pan Teodor — postawiło bydlę na Condqrcet’a mnóstwo pieniędzy i obniżyło »kotę«.
Egzotyczny baron ucieszył się na widok Konopackiego:
— Eh bien, Odvagá, zgarniasz pan także?
Konopacki zawstydził się drobności swej stawki i skomponował:
— Ach, nie — prosiła mnie jedna dama, żebym za nią odebrał.
— O, te damy wszędzie! Kosztują, ale smakują. — Więc do wieczora, nieprawdaż?
— Do wieczora — odrzekł Konopacki na wszelki wypadek.
Niecierpliwa fala tłumu rozdzieliła rozmawiających; cisnęła się do totalizatora, aby porobić zakłady na wyścig, w którym biegało kilkanaście koni, a w ich liczbie i owa Fornarina, wskazana przez Paul’a. Konopacki, chcąc powetować sobie opuszczone biegi, postawił na Fornariinę w ostatniej chwili cały tysiąc franków. Ponieważ mało kto trzymał za tą klaczą, wypłata, w razie wygranej, mogła być bardzo znaczna, co najmniej kilkanaście tysięcy. Pan Teodor poczuł pot gracza i szukał miejsca, z którego mógłby obserwować przebieg wyścigu; przypomniał sobie, że goście d’Anjorrant’a zaproszeni byli do trybuny członków Jockey-club’u. Wszedł więc na trybunę.
Oglądany zdaleka przez lornetkę, szwadron koni wyruszający od startu z błyszczącą nad nim różnobarwną liberyą żokiejów wydawał się jakąś drobną zabawką, lub dekoracyą pola, oblężonego przez tłum czarny, podkreślonego nikłemi liniami dróg, budek i sygnałów wytycznych. Sunęło to pociesznie, mijając się plamami i przesadzało przeszkody z pozorną łatwością. Jednak Konopacki, który znał dobrze konną jazdę i niejednokrotnie znalazł się przy przeszkodzie jako expert, oceniał zdaleka wysiłek tych rozciągań się w biegu i skupień do skoku to niebepieczeństwo zawarte w szybkości, w rozegraniu nerwów, w sąsiedztwie tylu ciał rozpędzonych. Chrząkał z zadowolenia, lub krzywił się, dając stopnie w swej nieomylności sportsmena, jeźdźcom i koniom. Wiedział, że to nie żarty, lecz bieg do zysku i sławy, czasem do kalectwa i śmierci. Zdał sobie więc dokładnie sprawę, dlaczego przy trzeciej przeszkodzie koń zepchnięty w bok przez jednocześnie z nim skaczącego, skoczył krzywo, zwalił się i kurczowo wierzgał w górę czterema przewróconemi nogami. Wstał potem, ale jeździec leżał na ziemi nieruchomy, jak jaskrawa szmata pstrząca murawę. — Wstał jednak i jeździec, podtrzymywany przez ludzi, którzy rzucili mu się na pomoc, ale już konia swego nie dosiadł.
Wypadek odwrócił na chwilę uwagę pana Teodora od wyścigu, i przypomniał mu zeszłoroczny fatalny casus w Melasówce, gdy Hryć Denisiuk, ujeżdżając do skoku ogiera, zabił się, przesadzając dół cembrowany na kukurudzę. — Powrócił oczyma do rzeczywistości, gdy już konie przechodziły po raz pierwszy przed trybunami, z wesołym grzmotem. Fornarina szła między pierwszymi, łatwo i spokojnie; siedzący na niej żokiej miał liberyę pomarańczową z czarnymi rękawami.
Oddaliły się znowu jaskrawe baloniki żokiejskich kurtek, powiewając nad ścigłemi ciałami koni i znowu wszystko — razem zmniejszone, zwarte w jedną ławę, płynęło po torze, podwyższając się na przeszkodach ząbkowaną falą, jak rój owadów solidarny, szybki i przyziemny, któryby tylko w koniecznej potrzebie używał skrzydeł.
Po wielkiej przeszkodzie irlandzkiej na pochyłości toru jeden barwny owad pozostał na ziemi. Wypatrywano ciekawie z trybuny, kto — taki? Pierwszy zawołał głośno Konopacki:
— Sacrebleu! Fornarina!
Sprawiło to małe wrażenie na trybunie klubowej, zwłaszcza, że jeździec powstał odrazu zwinnie, nie stracił czapki, chwycił i dosiadł konia, popędził za innymi. Ale odległość od spieszącej coraz bardziej czeredy była już nie do odrobienia. Fornarina przyjdzie nie zdystansowana, lecz w ostatnim, wysilonym biegu płaskim nie może już pierwsza przyjść do mety. To było jasne.
— A pan postawił na Włoszkę? — zagadnął ktoś Konopackiego, przyglądając się jego twarzy, której nerwowe skurcze zaledwie nie zmąciły szlachetnej elegancyi.
— Asekurowałem się na nią dodatkowo — odmruknął pan Teodor, choć rzeczywiście trzymał jedynie za Fornariną i to grubszą sumę.
Dojście więc koni do celownika w rozpaczliwym cwale, udręczonych i spienionych, było już dla Konopackiego widowiskiem obojętnem.
Ktoś tam wygrał...
W następnych dwóch wyścigach zakładał się Konopacki w dalszym ciągu lecz trochę ostrożniej za »typami« Paul’a. Ale magia genialnego fryzyera miała swe granice: jeden faworyt został pobity, drugi zdobył tylko drugie miejsce. Pan Teodor, obliczywszy kasę, stwierdził, że przegrał dzisiaj równo tysiąc franków. Nie klęska, lecz plama przyćmiewająca jasność dnia. — Jednak dzień kończył się wspaniale, jak się zaczął. Powrót ma mail-coach’u w zaperfumowanym chłódku wieczoru przez lasek Buloński — wielki Paryż rozwinięty do pełnego rozkwitu w swej imponująco mądrej lekkomyślności — nawet przebieranie się we frak, zastosowany wytworna świeżością do odnowionej głowy pana Teodora wszystko składało seryę balsamów nagradzającą drobne niepowodzenia. Gdy światła ulic zelektryzowały pyszne miasto, niby iskry bijące od oczu i brylantów kobiety świeżo na bal przebranej, Konopacki poczuł to bujne i zupełne zadowolenie z życia, za którem tęsknił napróżno na łonie rodziny w Melasówce i w innych miejscach świata. W najwyższej gamie humoru, całą mocą zachowanej młodości wypijał też do późnej nocy ucztę zgotowaną dla »elity« przez Katapultosa.


III.

Tyle było wrażeń jednego dnia, że Konopacki, budząc się nazajutrz w hotelu o godzinie 11 rano, doznał wrażenia, że już dawno i bez przerwy mieszka w Paryżu. Zapach tego pokoju hotelowego był mu znany od wielu lat; nie uprzytomniał sobie w przebudzeniu, czy to wczoraj zdarzyła się manifestacya z powodu przymierza francusko-rosyjskiego, czy uczta Katapultosa? — Po jednej i drugiej pozostał lekki niepokój w sercu i niesmak w ustach. — Nie — jednak wczoraj była to tylko biba.
Przez uchylone drzwi balkonowe wtargnął ogromny gwar miasta i ten powiew, pełen pariziny, rozszerzający pierś i widnokręgi pożądań, ale zarazem niby dzwoneczek w lewem uchu, plątało się jakieś ostrzeżenie o niedoskonałości rozkoszy ziemskiej, o granicach wielmożności polskiego pana na potężnem targowisku Paryża. Aby opędzić się tym brzękom sumienia, czy objawom moralnej zgagi, dobrze jest zażyć kąpieli. Łazienka przy pokoju, cała z mlecznych kafli, luster i wielorakich przyrządów do podniesienia animuszu, sama starczyć mogła na zapełnienie poranka estetyczną rozkoszą — ale dzień od początku miał już tendencyę do pójścia krzywo i na przekorę. Ledwie pan Teodor, obleczony w jedwabny rezedowy garnitur poranny, rozpoczął przy herbacie i angielskich konfiturach czytanie »Petit Joumal«, gdy mu oznajmił służący, że zjawił się w hotelu pan Marchołt i prosi o przyjęcie w ważnej sprawie.
— Do dybła! Brzetysław Marchołt! emigrant! prezes! — Że też nie można choć ze trzy dni być incognito w Paryżu! Istny Berdyczów! — zżymał się cicho pan Teodor, chodząc po pokoju i mnąc w ręku podlany mu przez służącego bilet wizytowy.
— No, cóż robić? prosić tego pana — polecił wreszcie Konopacki służącemu.
Rzucił okiem na siebie i dookoła, przeglądając, czy niema na widoku czegoś zbyt rażąco przeciwnego postaci Marchołta, starca nieznośnie poważnego. Zanim tu dojdzie, można to i owo ułożyć. Zrzucił szybko swój garnitur rezedowy, włożył bylejak ubranie podróżne; usiadł przy biurku i rozsypał na niem papiery. Szukał jakiejś książki dla ozdoby stołu, ale że miał tylko wagonowy romans pornograficzny, otworzył znalezioną szczęśliwie pod ręką księgę adresową Bottin’a i zatopił się w niej, jako człowiek zaaferowany. Do tego wnętrza pobieżnie obleczonego w powagę weszła wkrótce uroczysta, siwa, czarno ubrana skamieniałość, przejmująca dreszczem lodowatego obowiązku.
— Miło mi hrabiego powitać znowu w Paryżu — rzekł starzec imponująco — przykro tylko, że moje zjawienie z konieczności połączone jest z obrazem piły — une scie...
— Owszem... bardzo mi przyjemnie. Niechże pan prezes siada. Może herbaty? — Dziękuję. Za pół godziny podążę do naszej »kuchni bratniej«, gdzie się stołuję już lat czterdzieści pięć.
— Czterdzieści pięć? no proszę! — i zawsze dobrze jeść dają?
— Tanio. Byle przeżyć i dotrwać.
— Sądząc po panu, żywią tam... nieźle.
Frazes był nieudatny: Marchołt wyglądał jak mumia w kir spowita, zasuszona w ascetycznej abnegacyi. Machnął ręką i powrócił do przedmiotu swych odwiedzin:
— Uprzedziłem więc, że moja postać związana jest z obrazem piły...
Konopacki czuł to najlepiej, lecz przez wrodzoną uprzejmość poddawał się grzecznie pod zęby owej piły.
— Hrabia był łaskaw niejednokrotnie zasilić nasz fundusz publiczny, to też zaliczyliśmy go w tym roku do protektorów.
— Zaszczycacie mnie panowie... ale właśnie w tym roku najlepsze moje chęci muszą być ograniczone z powodu niedoborów... Nieurodzaj buraków...
— Klęski moralne jeszcze są dotkliwsze — odparł nieubłagany Marchołt. — Przychodzę zaś właśnie z prośbą o radę wobec grożącej klęski moralnej: Zachodzi nagła potrzeba sumy dość znacznej, 4.000 franków, dla sprawy pierwszej doniosłości. Nie spodziewam się bynajmniej sumy tej otrzymać w całości od hrabiego, możeby jednak pańskie wpływy i stosunki zdołały pobudzić zacnych ludzi do złożenia tej sumy?
— Ach nie! — zawołał odruchowo pan Teodor — co chcecie, tylko mi nie każcie żebrać!
— Misya zaiste nieprzyjemna — odrzekł pan Brzetysław, ilustrując słowa swe postacią — ale biedaków już wyżej opodatkować nie możemy, możni zaś, z małym wyjątkiem, są nieprzystępni i twardzi.
Pan Teodor nic nie odrzekł, tylko rozłożeniem i zwarciem rąk chciał wyrazić: czegóż więc chcecie odemnie, z przeproszeniem? dam wam co mogę — do innych zaś udajcie się sami; niema o czem dłużej mówić. — Lecz nieuchronna postać Marchołta sterczała tak wytrwałe na krześle, tak tragicznie spoglądały tlejące uporem płomienie z ciemnych oczodołów, że Konopacki nie znalazł nic lepszego nad zapytanie:
— Jakaż to więc sprawa tej doniosłości?
— A właśnie — raczy pan wysłuchać. Trzecie już pokolenie nasze mieszka tu w Paryżu. Zaznaliśmy gościnności prawdziwie braterskiej, nie przeszkadzano nam zagnieździć się, pracować, nawet rozwijać działalność w naszym duchu. Ale w nas samych tkwię zarazki rozkładu: najmłodsze pokolenie roztapia się we wrzącej fali przyjaznego, lecz obcego życia. Francuziejemy, panie hrabio.
— Cóż w tem strasznego? — spytał dobrodusznie pan Teodor?
— Straszne jest to — odrzekł Marchołt — że możemy już nie okazać się gotowymi do współdziałania z rodakami w kraju, gdy konstelacye nadejdą pomyślne.
— Nie nadejdą, panie Brzetysławie. To są m rzonki.
Emigrant utkwił w Konopackiego pełne jowiszowej grozy spojrzenie:
— Pan chyba żartuje?!
Konopacki, dla świętego spokoju, kapitulował:
— Pragnąłbym, jak pan, aby nadeszły takie okoliczności. Ale do czego pan zmierza?
— Do wychowania w duchu narodowym najmłodszej pod każdym względem warstwy tutejszych Polaków, młodzieży robotniczej, proletaryatu. W szkole w Batignolles niema dla nich miejsca. Nauczaniem zajmuje się grono wykształconej naszej młodzieży, ale idzie to jeszcze bardzo kulawo z powodu braku środków. Gdybyśmy zdobyli te 4.000 franków, moglibyśmy rozpocząć wykłady regularne.
— Aha... — zamyślił się Konopacki.
I obliczywszy w duchu, że z jego stanowiska i cenzusu wypadnie dać na ten cel od dwustu do trzystu franków, szukał wykrętu od dalszego zajmowania się tą sprawą.
— Macie i bogatych Polaków w Paryżu. Udajcie się do nich sami — to skuteczniejsze, niż zbieranie z pomocą ludzi, którzy nie znają dokładnie waszej organizacyi, są tutaj przejazdem, bardzo zajęci interesami...
— Jest kilku, którzy dają i już na ten cel dali. Ale są i tacy, którzy nigdy na żaden polski cel nic nie dali.
— A hrabia Granowski?
— Nigdy nic. Liczymy właśnie na hrabiego Konopackiego, że nam wyjedna pomoc tego nieużytego bogacza.
Konopacki przełknął ślinę; misya m iała dwie strony: nieprzyjemną i pochlebną. Granowskiego znał, musiał go odwiedzić w ciągu pobytu w Paryżu; nie szło się zaś do niego z tą lekką myślą i z propozycyą wesołej kolacyi, jak do towarzyszy birbantów; trzeba było przybrać jakiś poważniejszy charakter. Sprawa wykładów dla polskiego prodetaryatu wcale nieźle może ten charakter upozorować. Naogół ostatnia propozycyą Marchołta trafiła do przekonania Konopackiemu. Odezwał się dość ochoczo:
— No dobrze, spróbuję opodatkować Granowskiego — ale nie innych, panie prezesie.
— Gdyby tylko tego jednego w stosunku do majątku i zaległości w obowiązkach obywatelskich — odparł Marchołt z pewną goryczą.
— Spróbuję — powtórzył Konopacki — chociaż za skutek nie ręczę. Znam go oddawna, nawet krewny mojej żony... ale, mówiąc między nami, panie Brzetysławie, argumenty mało na niego działają; to człowiek niezbyt mądry...
— Lepiej go pan zna ode mnie; ja nie mam do niego przystępu. Więc za samą chęć zacną i obietnicę składam hrabiemu dzięki.
— Nie mówmy hop! zanim przeskoczymy. Może pan ze mną zechciałby zjeść śniadanie? — zaproponował Konopacki, uniesiony nagłą sympatyą dla Marchołta i jego niezaprzeczonej zacności.
Ale Katon odmówił; nie jest już towarzyszem do biesiady, dożywa wieku swego w charakterze »piły«; dba o ten charakter. Więc po wymianie grzeczności dwaj niepodobni do siebie rodacy rozeszli się przyjaźnie.
Pan Teodor zanurzył się w zaprawną perfumami kąpiel i w rozmyślaniu nad planem dnia, który z powodu odwiedzin Marchołta uległ jednak modyfikacyom. Sam zje śniadanie u Paillard’a — nie zaś w Lasku Bulońskim, dokąd się umówił, w oparach wczorajszej kolacyi, z Emilienną i jeszcze jedną śliczną Bertą — (tej trochę szkoda!) — zatelefonuje do Granowskiego z zapytaniem, kiedy może go odwiedzić, spełni swą misyę, jak się uda, no... i wieczór będzie miał wolny. Na wieczór jest poprostu tysiąc i jeden projektów.



IV.

Paryż zawiera w sobie tyle rozmaitych odmian ludzi i zastosowanych do ich gustów i potrzeb urządzeń, że gdyby z zamkniętemi oczami przenosić się z miejsca na miejsce, miał, oby się wrażenie podróży nie po jednem mieście, lecz po wystawie całej cywilizacyi europejskiej.
Konopacki stąpał za prowadzącym go kamerdynerem po żwirowanej drodze między kwietnikami pałacowego ogródka. Proste, zalecające się tylko proporcyami i elegancyą skąpych ozdób mury w stylu włoskim otaczały ten ogród napełniony dystyngowaną wonią kwiatów. Było tu cicho tak, że skrzypienie żwiru pod stopami dawało odgłos od ścian uroczystych i nieprzywykłych do szmerów. Niby Rzym, niby Nizza — a to tylko zakątek wycięty w samem sercu Paryża, kosztem milionów, dla osamotnienia w zadumie jednego z władców złota, któremu los przekorny kazał urodzić się Polakiem.
Dostęp do hrabiego Granowskiego był nietylko zasadniczo trudny, ale i tak skomplikowany w ceremoniale, że onieśmielał zarówno złodzieja, jak znajomego. Po meandrach ogrodu następowały labirynty pokojów, strzeżonych przez służbę lodowato-zimną i baczną. Czy tam, gdzie się nareszcie ma dojść, zabłysną skarby Aladyna? czy mieszka jakiś nieufny względem poddanych panujący? czy jakiś arcykapłan? tybetański Dalaj-Lama? — Mogło to zaciekawiać lub przejmować nowicyusza, ale pan Teodor, dawny znajomy i nie lękliwego animuszu, pogwizdywał, idąc swobodnie.
— Cóż u dyabła? Nie pierwszy lepszy, lecz Konopacki idzie do Granowskiego, — poto te wszystkie ceregiele? Mógłby wyjść na moje spotkanie do ogrodu, skoro mi oznaczył godzinę przyjęcia — i porozmawialibyśmy na świeżem powietrzu.
Nareszcie w jakimś pokoju, zaciemnionym przez zasłony okienne, doszedł pan Teodor do oglądania gospodarza domu. Nie zmienił się od przeszłego roku; ten sam podstarzały, z sarmackim wąsem jegomość, wybitnie polskiej powierzchowności, w ruchach jednak i w mowie honorowy obywatel królestwa milionów, czyli człowiek niezależny od obowiązków nacyoinalistycznych. Powitał Konopackiego po francusku:
— Charmé de vous voir, cher Odvagá.
— Comment allez-vous, cher...
Pan Teodor chciał powiedzieć: »Alexandre«, znał bowiem Granowskiego oddawna. Ale zachłysnął się z powodu powitania, które tak dalece było francuskie, że Granowski wołał go przydomkiem »Odwaga«, jak to czynili rodowici Francuzi przez nieświadomość, lub dlatego, że z biletu wizytowego wybierali dźwięk najłatwiejszy do wymówienia.
Podano herbatę z ogromnym aparatem porcelan i sreber, które jednak nie zawierały nic więcej, oprócz elementarnych pierwiastków chińskiego napoju. I płynęła rozmowa nie pozbawiona wzajemnych podjazdów dyplomatycznych: Konopacki czyhał na chwilę dogodną do zaatakowania w wiadomej sprawie, Granowski starał się przeniknąć, czy gość przyszedł z grzeczności tylko, czy dla interesu. Ale mówiono bez przerwy o rzeczach skądinąd ważnych, o stanie kraju (Granowski miał tam jeszcze parę niesprzedanych posiadłości i to niedaleko od Melasówki), o powołaniu i obowiązkach ludzi pierwszorzędnych.
Mówił Granowski:
— Stosunki w kraju południowo-zachodnim, chwilowo zachwiane przez tumulty 1905 roku, zaczynają wracać do równowagi. Tak mi od was piszą. Pan jedzie stamtąd, musi najlepiej wiedzieć?...
Porozumiewano się w języku francuskim, w którym generalne »vous« uwalnia od zaznaczenia większej lub mniejszej serdeczności stosunku między rozmawiającymi. Jednak pan Teodor, w gruncie tkliwego serca, czuł nieprzyjemny chłód w słowach Granowskiego... kuzyna żony. Ale, jako szlachcic równy wojewodzie, był butny; więc wobec wyniosłego tonu pana hrabiego nastawił też dziewięć pałek swej korony, jak tyleż rogów. Zagadnięty o »stosunki w kraju połudmiowo-zachodnim«, odpowiedział z fantazyą:
— No tak... ceny produktów rolnych dobre, lepsze nawet, niż przed rewolucyą. Pod względem ekonomicznym mamy się nieźle.
Granowski wycelował na Konopackiego swe oczy szlachetnie rybie. Chodziło mu o zgadnięcie, czy Konopacki potakuje, czy wyraża krytykę.
— Nie mamy tam właściwie innych interesów, jak ekonomiczne. Polityka?... Tam, w kraju zupełnie już rosyjskim, polityką t. zw. naszą zajmują się tylko ludzie lekkomyślni, którzy nie umieją patrzeć w przyszłość. — Przy każdym zresztą kursie polityki trzeba mieć pieniądze...
— Zapewne — odezwał się odruchowo — Konopacki, choć nie podzielał całego zdania Gronowskiego. Ten zaś, podniecony aprobacyą, dowodził rzecz — do gruntu:
— Dobrze i to, że są wysokie ceny zboża, ale to nietrwałe, może — się zmienić. Chodzi o zapewnienie dochodów, — o porządek ogólno-państwowy, gwarantujący przynajmniej własność!
Oczy hrabiego przy wymawianiu wyrazu »własność« zapałały czemś w rodzaju fanatyzmu. Szukał odbicia w oczach gościa, który jednak nie brał rzeczy tak zasadniczo, and tragicznie, będąc zdania, że świat sam wie, dokąd idzie, a żyć na świecie zawsze jest przyjemnie, nawet podczas rewolucyi socyalnych. Granowski, nie znajdując w Konopackim godnego konfidenta, spróbował choćby wyciągnąć z niego potrzebne powiadomienia:
— Czy nie słychać już tam o zbrodniczych podszeptach socyalistów co do ziemi?... o wywłaszczeniu?
— O niczem podobnem! reakcya w pełni: gubernator, żandarm — i spokój.
— Może to gdzieindziej nie na miejscu — odrzekł z ożywieniem Granowski — ale tam jedyny sposób normalnego rozwoju. Rozumiem zupełnie dążenia patryotów, którzy chcą przedewszystkiem wzmocnić państwo.
— Ależ nasze sprawy!... — zawołał — oszołomiony Konopacki.
Granowski załagodził:
— Naturalnie, jesteśmy Polakami.
— No, właśnie! — potwierdził żywo pan Teodor, jakby chciał dodać »do kroćset dyabłów!«
— Polakami, dbającymi o swą religię, tradycyę i... no i uczucia. Jest to kwestya uczucia.
Pan Teodor patrzył, patrzył na rozprawiającego polityka — i miał wrażenie, że mu jego postać ucieka gdzieś w dal, gdzie go ani rozumowaniem, ani odczuciem nie dogoni. I Granowski spostrzegł, że zbyt szerokie dla Konopackiego roztoczył kręgi myśli.
Rozmowa sfolgowała nieco ze swej ciężkiej zasadniczości.
— Na długo do Paryża, kochany przyjacielu? — Na krócej, niż zwykle. Duże miałem niedobory w tym roku.
Granowski zamyślił się nad tem, czy Konopacki nie przyszedł przypadkiem pożyczyć pieniędzy? — Zdał sobie szybko sprawę, że gdyby tak było, tranzakcya, acz nieprzyjemna, nie jest ryzykowna, gdyż Konopacki oddałby z pewnością. Już miał się zdobyć na propozycyę drobnej usługi pieniężnej, gdy przyszło mu pomiarkowanie, że właściwiej, a zwłaszcza przyjemniej nie mieć żadnych rachunków z Konopackim. Milczał zatem przydługo.
Podczas tego milczenia pan Teodor zgadł bez trudu, co się działo w duszy ostrożnego bogacza i postanowił teraz właśnie zapukać do jego kasy tem śmielej, że nie dla siebie prosił.
— Miałem niedobory — powtórzył — a to się zdarza zwykle wtedy, gdy mnożą się potrzeby. Zaledwie tu przyjechałem, wypadła ważna potrzeba.
— Tak, Paryż jest pełen pokus.
— Nie o pokusę chodzi, lecz o rzeczywistą potrzebę publiczną, tutejszą. Udał się do mnie Brzetysław Marchołt.
— Ach to nie są ludzie seryo! zawsze niezadowoleni!
— Jednak sprawa wydała mi się bardzo ważną. Chodzi o nauczanie młodzieży robotniczej polskiej w Paryżu.
— Słyszałem już o tem — odrzekł lodowato Granowski. — Niema tu ludzi, do poprowadzenia takiej akcyi. Mogłaby się stać rozsadnikiem niebezpiecznych pojęć.
— No, nie wiem — szukał Konopacki argumentów — robotnicy i rzemieślnicy jakąś jednak szkołę mieć muszą, bo mnóstwo jest ich już tu urodzonych. Gdzieś muszą się uczyć po polsku. Mówi Marchołt, że niewiele brakuje do uregulowania wykładów, jakichś 4.000 franków. Naturalnie, ja tyle dać nie mogę — najwięcej kilkaset — ale proszono mnie, abym do pana przemówił.
Granowski objął teraz całą treść zamachu i westchnął. Pomyślał z bólem, że od bogatej arystokracyi wymaga ogół, coraz bardziej zarażony socyalizmem, ofiar nadmiernych. Ale przytem arystokracya musi sprawiać ogółowi wrażenie, że przede kiedyś coś na sprawy ogólne dać może — w cóżby się bowiem jej urok obrócił? — — Te dwa względy wywołały odpowiedź obosieczną:
— Trzeba naprzód poznać program i ducha tej propagandy. Któż będzie na czele?
— Mówiono mi... — zająknął się Konopacki — zdaje się, że sam Marchołt, ale tego dokładnie panu nie powiem.
Gdy tak rozmowa zawisała na wątpliwości, wszedł do pokoju służący i oznajmił:
— Książę Piotr Krasnuosielskij-Krasnopolskij.
— Prosić! prosić — zawołał rozpromieniony Granowski.
Nim nowy gość wszedł, kończono pośpiesznie porozumienie w sprawie, którą za chwilę omawiać byłoby nieprzyzwoitością.
— Czy mogę powiedzieć Marchołtowi, aby panu przedstawił program?
— Nie, wolę z tym panem nie widzieć się; nadto go dobrze znam z jego broszur. — — Ja sam wyślę sekretarza, aby program zbadał, — rozpatrzę — namyślę się.
— Więc można mieć nadzieję? Rzecz bardzo potrzebna — to jasne, choćby były z początku niedokładności...
— Tak, tak, w zasadzie potrzebna... Odpowiem wkrótce, mój drogi. Zawsze w tym samym hotelu?
— W tym samym.
— Czy pan zna księcia Piotra?
— To ten, co miał być mianowany do Kijowa?
— Ten sam. Człowiek niezłomnych zasad, a jaki miły w towarzystwie! Zna go pan?
— Nie znam osobiście. Słyszałem, że nie osobliwy nasz przyjaciel?
— Co za informacye, mój drogi! Stronnik porządku, wielki pan! Mój przyjaciel w każdym razie. Oto on właśnie...
Wszedł piękny, wysoki, na Anglika wystylowany pan ze wspaniałą, siwiejącą brodą, w oczach tylko i policzkach znaczony rosyjskim typem. Podał serdecznie obie ręce Granowskiemu, który z uprzejmej gościnności aż odmłodniał. Po zabraniu znajomości z Konopackim, książę odezwał się do niego:
— Zdaje mi się, że miałem przyjemność widzieć hrabiego wczoraj na wyścigach — był pan w kompanii d’Anjorrant’a?
— Tak jest. A książę?
— Ach ja! Trudno się przyznać... ja się wybrałem z anarchistami.
— Ten kochany Piotr! — zaśmiał się lubo Granowski — studyuje nieprzyjaciela, zanim się z nim zmierzy?
— Wcale nie; dla przyjemności ich towarzystwa... Każdy kraj ma swoje produkty, zastosowane do klimatu. Gdy jestem we Francyi, znoiszę wybornie bouillabaisse i anarchistów. Obie rzeczy na nasz grunt przeniesione, zmieniają smak.
I rozmowa przeniosła się lekko na temat polityki miejscowej, o której Krasinosielskij i Granowski wyrażali się z wielką swobodą, precyzyą i stanowczością. Konopacki, świeżo przybyły, siedział jak ma niemieckiem kazaniu, nie bardzo bowiem był pewien, kto jest obecnie na czele ministeryum i czy się ono nie zmieniło całkowicie w czasie jego długiego przejazdu z Kijowa do Paryża? — Gdy wreszcie jeden z rozmawiających wyraził zdanie ogólniejsze:
— Nie zmienimy biegu świata, mój drogi!
Konopacki dodał:
— Ja tem bardziej, moi panowie.
Pożegnał się i wyszedł.
— Kto jest ten pan? — zapytał poufnie Krasnosielskij Granowskiego. — Zdaje się, że z naszych stron?
— Z naszych stron — tak, ale nie zupełnie z naszego brzegu (pas de notre bord).
— Oo!... wydał mi się bardzo miłym człowiekiem.
— Dobry człowiek, ale... niemądry, nie rozumie naprzykład naszych obowiązków, choć poniekąd, przez koligacye do nas należy...
I popłynęły wynurzenia z pod serca między zaufanymi przyjaciółmi.


V.

Trzy dni paryskie zdolne są zatrzeć w pamięci rozbawionego cudzoziemca wiele wrażeń mniej zabawnych. Konopacki ledwie już pamiętał o nauczaniu robotników, o Marchołcie i o Granowskim. Podzieliwszy metodycznie czas między śniadanie, wyścigi, obiad, teatr, klub i tym podobne funkcye życiowe, czuł się do głębi zadowolonym; udając się na spoczynek nie miał Tytusoiwych wątpień i nie skarżył się przyjaciołom, że dzień stracił — owszem, umawiał się z nimi na te same godziny i do tych samych miejsc z poczuciem wytrwałości w chlubnym obowiązku.
Dzisiaj powrócił do hotelu o 5-tej po południu, aby przymierzyć nowe ubranie, dostarczone na tę godzinę przez ulubionego krawca. Garnitur leżał wybornie, był w miarę poważny, ale i trochę zamaszysty — odmładzał pana Teodora o jakie dziesięć lat. Gdy projektował, komuby najprzód się pokazać, otrzymał liścik powabnie elektryzujący:
Berthe de V. zapraszała go na mały obiadek do siebie, na jutro, w gronie znajomych »niezapomnianych«.
— Berta, o której zapomniał! najładniejsza na uczcie Katapultosa! Spróbuję zaraz ją odwiedzić...
I wyświeżony, odmłodzony, zjeżdżał windą na parter. Gdy oszklona klatka zbliżała się do ziemi, przez szyby jej, jak zmora, zamigotało uroczyste oblicze Marchołta.
— To już natręctwo! Zrobiłem przecie, co mogłem — swoją ofiarę wysłałbym przez posłańca...
Ale wrodzona uprzejmość pana Teodora nie pozwoliła mu okazać kwaśnej miny; uniknąć zaś Marchołta było niepodobieństwem: winda niosła pędem w jego objęcia.
— Chwytam hrabiego w lot! — odezwał się niezłomny kwestarz jakimś głosem ochoczym, który zdawał się zapowiadać dłuższą konferencyę — są w naszej sprawie nowiny.
— Dobry wieczór prezesowi... czy długie te nowiny? bo, jak pan widzi, wychodzę — i to w interesie... terminowym.
— Pięć do dziesięciu minut!
— Może do czytelni? właśnie pusta — zaproponował przyłapany Konopacki.
W czytelni Marchołt rozwinął swoją wymowę:
— Dzięki pańskiej inierwencyi hrabia Gronowski zainteresował się naszą sprawą...
— No, no... i cóż? Ile dał?
— Tymczasem nic jeszcze, ale zażądał programów, które niezwłocznie zostały mu posłane. Nadto zyskaliśmy poparcie nader poważne pana. Armanda Dorval, członka Akademii francuskiej. Pani Dorval pochwalił nasze usiłowania, obiecał napisać o potrzebie kształcenia polskiego proletaryatu i nawet przełożyć swe uwagi hrabiemu Gronowskiemu, skoro ma co do naszych celów jakieś tam wątpliwości.
— Aj, to niedobrze! — skrzywił się Konopacki.
— Sądziliśmy — rzekł Marchołt — że nacisk wywarty przez cudzoziemca i powagę naukową podziała skutecznie. Nic to nie obniża zasługi pańskiej, panie hrabio, który zdołałeś pierwszy skruszyć to serce zbyt zamknięte...
— Wcale nie o to mi chodzi — odparł pan Teodor — owszem, nasadźcie na Gronowskiego jeszcze z pół tuzina powag, byle nie cudzoziemców!
Marchołt wzniósł dłonie z wyrazistem zadziwieniem:
— Dlaczego?! czy pan sądzi, że Gronowskiego to znudzi? że się uprze?
— Nie, nie wiem... ale to człowiek... jakby to wyrazić? — — niepewny.
Marchołt dziwił się w dalszym ciągu.
— Rozumie pan?... może Dorval’owi powiedzieć coś niepotrzebnego... może nas przedstawić w złem świetle... bo — jak mówiliśmy już kiedyś — to człowiek niemądry.
Teraz stary emigrant zrozumiał i, wyciągając z uszanowaniem dłoń do Konopackiego, rzekł głosem wzruszonym:
— Mnie staremu, który, że tak powiem, zawodowo pracuję tu w naszych sprawach, nie przyszło to do głowy. Ma pan słuszność. Dorwal mógłby nabrać o nas wszystkich fałszywego mniemania, gdyby Granowski nie znalazł się odpowiednio... Winszuję hrabiemu subtelności uczuć obywatelskich.
— Co znowu! — po, prostu trzeba być praktycznym.
Od pewnego czasu zaglądał do czytelni jakiś pan, tek piękny i wykwintnie ubrany, że wzbudzał niepewność co do swego charakteru. Konopacki przyglądał mu się z roztargnieniem, ale gdy ów przychodzień ukłonił się, Konopacki rzekł po polsku do Marchołta:
— Zdaje mi się, że właśnie służący Aleksandra Granowskiego.
On to był i przynosił last znaczony herbem. Pan Teodor, obdarzywszy hojnie służącego, odesłał go, mówiąc, że odpowiedź przyśle później.
Pożądliwe spojrzenia dwóch zainteresowanych godziły w zamkniętą, pokaźną kopertę, w której coś szeleściało obiecująco.
— Mam złe przeczucie — odezwał się Konopacki, choć rzeczywiście był pełen nadziei.
Otwierał ostrożnie, aby nie uszkodzić czeku, którego rąbek kolorowy wyzierał poza granicę listowego papieru. Nie oglądając czeku, zaczął czytanie listu.
Czytał zrazu z zajęciem — zmarszczył się potem — poczerwieniał wreszcie srodze. — Zajrzał do tekstu czeku i zerwał się z krzesła, oddając papiery Marchołtowi:
— To już nie do wiary! przysyła sto franków!
Marchołt, bardziej przywykły do niepowodzeń w życiu, przyjął wiadomość raczej filozoficznie:
— O sto franków bliżej celu...
— Ależ to oburzające! — wołał Konopacki, chodząc nerwowo po pokoju — to drwiny ze sprawy, z nas wszystkich — no i ze mnie — powiedziałem mu wyraźnie, że prosimy go o dopełnienie sumy, o kilka tysięcy! — I te wyrażenia w liście: »rzecz zapewne potrzebna, lecz nie jedyna«, albo »w miarę możności«?! Ma bestya milion rubli dochodu!
— Są grosze ubogich wdów, które podobno przynoiszą szczęście — kiwał głową Marchołt — może grosze mniej datnych bogaczów także...
— Ja mu odeślę ten głupi czek — piorunował pan Teodor — wstyd nawet odbierać z Credit Lyonnais taką sumę!
— Nie mamy prawa, panie hrabio — rzecz już publiczna...
— Wszystko jedno! niech sobie posyła komu chce, ale nie na moje ręce... Widzi pan, jak to dobrze, że jeszcze Dorval nie udał się do niego; przynajmniej rzecz pozostanie między nami.
— Istotnie. Podziwiam przenikliwość hrabiego. Ale najważniejszą tu rzeczą pomyśleć, jak powetować tę sperandę, na którą już poniekąd liczyliśmy... Do kogo się tu udać? —
Konopacki utkwił w starego oczy świecące, w których niby przez łzy migotały drapieżne błyski. Patrzył tak długo aż się stary nieco zaniepokoił; rzekł wreszcie gwałtownie:
— Niema czego płakać — sprawa załatwiona.
— Jakim sposobem?
— A w ten sposób. — —
Rozpiął kamizelkę, sięgnął do serdecznego zanadrza i dobył z niego kopertę. Z koperty wyrywał z komiczną wściekłością bilety tysiącfrankowe: jeden, drugi, trzeci przy czwartym zawahał się na chwilę — była to reszta owego funduszu na niespodzianki, w którym mieściły się różne lube marzenia. — Przycisnął ręką na stole cztery tysiące franków i, nie zmieniając tonu, krzyczał do Marchołta:
— Macie tu, co potrzeba. — Płacę za Granowskiego, skoro mnie i nam tu wszystkim wstyd zrobił! Niech się teraz wstydzi! niech zna pana!
Osłupiały Marchołt zabełkotał:
— Ależ nigdy nie miałem zamiaru... nie mam prawa panu zabierać tyle...
— Ha! rzecz publiczna, panie prezesie. Już ani moja, ani wasza — na szkołę!
— Nie mam słów na podziękę...
Konopacki, rozpłomieniony, nie odpowiadał, szedł za swoją myślą:
— A jemu, temu panu, odeślę jego sto franków.
O mojej zaś ofierze ogłoście właśnie — niech się nauczy! Ja mam dziesięć, dwadzieścia razy mniej od niego... Co tam zresztą! bierz pan, —
I parsknął nerwowym śmiechem, rzucając się w podróż po pokoju. Śmiał się dziwnie, jakby szlochał.
Marchołt nie śmiał się, owszem spoważniał, prawdziwe łzy zakręciły mu się w oczach. Wyjął z kieszeni kwitaryusz i drżącą ręką wypisywał pokwitowanie na imię Teodora hrabiego Odwagi-Konopackiego.

∗             ∗

Wyszedł pan Teodor na ulicę piechotą — do Berty stracił jakoś kuraż — szedł machinalnie przez swój Paryż ulubiony. Pośród znajomych murów spotykał jakichś ludzi nowych. Wesołe, nerwowe plemię, które mu było dotychczas dekoracyą zabawy, uderzyło go dzisiaj objawami swego wewnętrznego życia. Okrzykiwano gazety wieczorne — tysiące ludzi chwytały je, nie przerywając swej wędrówki, lub stojąc, dyskutowały o ważnych sprawach dziennych. Ogromne, ładowne wozy rozwoziły towary i prowianty na pochłonięcie, materyały na większy jeszcze rozrost olbrzymiemu grodowi. Ruch uliczny nie był pustym tańcem muszek o wieczornej zorzy, lecz rojem pszczół roboczych, choć brzęczących szczęśliwie. Nikt się nie wałęsał po ulicy, każdy gdzieś dążył celowo. Oczy, nawet dzieci, świeciły przemyślnie i zdobywczo.
Doleciała do uszu Konopackiego mowa polska:
— Więc co będziemy robili, Władziu?
— A nie wiem, moja droga.
— Ty nigdy nic nie wiesz...
Uśmiechnął się pan Teodor. On także nie wiedział, co robić narazie; przedpołudniowe projekty wymagały pieniędzy; ogołocony z nich obecnie, czuł zanik pomysłowości. Ale nie żałował bynajmniej swego hojnego porywu, gdyż miłe, a nieznane fale płynęły mu przez serce. Dzisiaj już kilku ludzi, jutro tysiące, gdy się dowiedzą, będą z wdzięcznością wymawiały jego nazwisko; jeżeli nie twórczą pracą, choć datkiem przyczynił szczęścia ludziom swoim.
Bo nagle poczuł serce do rodaków, nietylko do błąkających się w odmęcie cudzego życia, lecz do tam tych, którzy siedzieli »w podłym klimacie« podolskim.
Już tam zboże pewno buja wysoko — buraki już przerwane barwią się zdrowo i krzewią krzaczasto. Od stepu ciągnie woń taka dzika i świeża, aż nie można jej sobie wyobrazić tutaj pośród zapachów zaperfumowanego potu i zwęglonych wyziewów. — A stadninka — oj! hasa po grudziach w ten piękny dzień wiosenny! Najlepsze te z klaczy Sanguszkowskich po angliku Reddy. — Właściwie trzebaby tam być, dopilnować robót, pozawierać kontrakty, wyprodukować grosz nie trudny do wydobycia z tamtej wdzięcznej ziemi, ale tak lotny! — — Tutaj szczególniej, zmieniony na franki, lotny jest jak kamfora. — No, w tym roku wydało się trochę, ale wiadomo przynajmniej na co. — A tam znowu nie tak źle się żyje w lecie, na rozgonnych przez szeroki kraj podwodach, na swem własnem państewku, gdzie czuje ducha i zacny koń i zwinny kozak dworski i kraina oddycha bujną chucią mołojców, śpiewa rozperloną pieśnią mołodyc. — — —
Aż się wzdrygnął Konopacki, gdy z zahamowanego nagle samochodu wyskoczył do niego wielobarwny jegomość — Katapultos.
— Tiens! Odvaga! gdzie się pan podziewa? Berta tylko o panu mówi. Spotykamy się u niej jutro na obiedzie, nieprawdaż?
Konopacki osowiałem oczyma spojrzał na drobnego człeka, z którym poczuł jakieś znienawidzone nagle podobieństwa: obaj przyjechali do Paryża, aby wystawiać swoje osoby i swe narodowości.
Odrzekł zimno:
— Drogi panie, proszę mnie wytłumaczyć przed panią Bertą. Otrzymałem niespodziewane wiadomości i muszę wracać do siebie.


WYROKI
I.

Drzwi pałacu księcia Koreckiego nie zamykały się od rana. Mnóstwo przychodniów cichych, układnych, z wysoko podniesionemi brwiami, dopytywało się nieustannie o zdrowie księcia. Jedni poprzestawali na rozmowie z celebrującym kamerdynerem, oddając mu bilety wizytowe; inni, wyższej rangi przyjacielskiej, przenikali aż do wstępnego saloniku, gdzie zawsze ktoś z książęcej rodziny wpogotowiu do udzielania powiadomień.
Przyszedł właśnie pan Włosek, jeden z najgorliwszych zbieraczy ważnych nowin krajowych, znawca wszelkich stosunków, powaga w sztuce oddawania każdemu, co się należy, miejscowy encyklopedysta. Wpuszczony do wstępnego saloniku, przystąpił do hrabiny Odrowążyny, siostry i spadkobierczyni chorego księcia, ucałował jej rękę z fachową przyjemnością i uprzedził jej zdanie, rodzące się dopiero z westchnienia:
— Już wiemy od doktora: gorączka spadła — książę przyjął bulion ze smakiem.
— Ale sił brak, kochany panie. Siły podtrzymujemy sztucznie; lada dzień można się spodziewać katastrofy.
— Nie, pani hrabino, ufajmy Opatrzności — twierdził Włosek, niby delegat od Tejże — doktor zapowiada stanowcze polepszenie na wieczór.
Pani Odrowążyna zadziwiła się prawie nieprzyjemnie; przywiędła jej twarz, ułożona do żałoby, zaznaczyła rozdrażnienie:
— Dlaczegóż doktor nam co innego mówi?
— Co innego?! — zawołał Włosek.
Dama powróciła do słodszej, tajemniczej powagi:
— Ach, bo już odwykliśmy od nadziei, każde słowo komentujemy pesymistycznie. Tych polepszeń było tyle, a po każdym biedny Adam zapada głębiej... Wie pan, że ja już dwanaście nocy nie spałam?
— Doskonale jednak pani hrabina wygląda.
— Ach, panie!...
Zjawił się hrabia Odrowąż, jegomość czerstwy, choć zbyt otyły, o powierzchowności, która nic wspólnego z troską mieć nie mogła. Osoba cała, piękna broda, poprawny surdut, jasna kamizelka — śmiały się do życia. Powracał z miasta, zapewne po dobrem śniadaniu.
— No, jakżeż tam? — zapytał, zwracając się kolejno do żony i do Włoska.
Nikt nie odpowiedział; zapytanie brzmiało jakoś wesoło i cynicznie; ton, który decyduje o piosence zdawał się dośpiewywać:
— Czy już dojrzewa?...
Znowu weszła do saloniku para osób, dalecy krewni, prawie przemocą, ale zarazem z pokornem ugrzecznieniem, jak petenci.
Pani Odrowążyna uprzedziła ich pytania:
— Pan Włosek wie najlepiej, powie wam... ja muszę do niego.
Włosek załatwił się sumarycznie z nowoprzybyłymi; śpieszył do domu, gdzie już od wczoraj przygotowywał na wszelki wypadek nekrolog. Książę był (jest jeszcze) niezłym człowiekiem, spadkodawcą kilku milionów. Nieżonaty i ostatni ze swej linii, unosi z sobą w zaświaty nazwisko, majątek zaś zostawia wielce obiecującym Odrowążom, którym także pilno pokwitnąć sobie na ojczystej ziemi. Adam Korecki odznaczał się tem właśnie, że był umierającym bogaczem. Trzeba, aby o tem dowiedziano się i zagranicą. Nekrolog pójdzie do dzienników miejscowych i zagranicznych, należy się od Włoska społeczeństwu, a od Odrowążów Koreckiemu. Zasług i wartości osobistych poszuka się w dziedzinie zalet obywatelskich wspaniałych. Nieboszczyk (żyjący jeszcze) dawał na świętopietrze, na dziennik partyjny, który upadł, na rozlazłe instytucye dobroczynne, na popieranie wynalazków jeszcze niewyzyskanych, ale zawsze dawał... Sam ten gest ma swoją cenę.
Tak reasumował Włosek zasługi odchodzącego od grubych pieniędzy niewielkiego człowieka, nekrolog zaś rozpoczynał od słów:
»Gdy klęski publiczne gromami biją w nasze dachy, śmierć nieubłagana coraz to skruszy jeden z filarów, dźwigających społeczeństwo...«

∗             ∗

Książę Korecki leżał przy oknie otwartem na zieleń świeżą i cichą, gdyż dzień był letni, pałac, choć w mieście, posiadał ogród, a ze strony przeciwnej bruk uliczny był grubo usłany słomą, dla przytłumienia hałasu.
Chory patrzył uparcie wielkiemi, blademi oczyma przez okno. Soczysty ubiór drzew puszył się wspaniale, parując słodkim zapachem, poruszał się drganiami od migracyi maleńkich mieszkańców zieleni, zdrowych i szczęśliwych. Ponik fontanny w pobliżu liczył czas kroplami, liczył i przepadał, i odnawiał się ciągle, jął owa »woda zbawienia«, która szemrze nieustannie na cmentarzach mahometańskich, przypominając życie umarłym.
Książę Adam nie wiedział naprawdę, podczas swej półwiekowej wędrówki na ziemi, na czem zasadza się cena życia, bo nic w niem samodzielnie nie zdobył. Wielki majątek dostał po ojcu, po nim też odziedziczył pozycyę, obowiązki, przyzwyczajenia, rysy twarzy i duszy — cały gotowy aparat do używania. Własnych pragnień miał tak mało, że nawet nie zdobył się na małżeństwo, n a legalne przedłużenie swej rasy. Lubił kobiety, póki go bawiły, tak samo, jak lubił kraj rodzinny — w maju, literaturę i historyę — przykrojoną do smaku człowieka, podróżującego pierwszą klasą, sztukę, stosowaną do zbytku i pokazu, dobre wychowanie — polegające n a ograniczeniu wszystkich wybujałości życia — katechizm dobrego milionera... Wszystko to lubił, kochał zaś naprawdę tylko siebie samego, ale i to nie bardzo, bo objekt nie był porywający. Nie czuł się wogóle nigdy wyraźnie szczęśliwym, bo pozbawiony był głównego pierwiastku szczęścia: rozkoszy pragnienia.
Teraz mu się zdawało, że czegoś zapragnął, pomimo, ze śmierć zagląda mu w oczy...
Dolegała mu nietyle choroba — lekka, niby wyrozumiała na wysokie stanowisko chorego, konsumpcya — ile trapiły go rachunki: złota i sumienia. Chciał odejść żałowany, pozostawić po sobie jakąś pamiątkę trwalszą, niż panegiryczny nekrolog Włoska i wdzięczność (?) prawnych spadkobierców. Sporządził już testament na ich korzyść, ze stosownymi zapisami na zakłady dobroczynne, z podarunkami dla kilku dalszych krewnych i dla służby. To wszystko było normalną funkcyą odchodzącego dobrego milionera. Ale, pod wpływem może śmiertelnej gorączki, zapragnął uczynić coś większego, coś wyraźnie dobrego.
Późno było — już może tylko kilka dni?...
Chory pracował pamięcią i wyobraźnią — i nie mógł wymyśleć innego rodzaju czynu, jak ofiarę pieniężną. Wykonać jakąś pożyteczną robotę, powołać do życia coś wiekopomnego — było już niepodobieństwem. — Dać jeszcze coś komuś — ale tak, aby sprawić szczęście i pożytek ludzki.
Przypomniał sobie wreszcie taki szereg wypadków.
W ogromnem kole przyjaciół miał niegdyś jednego, jaskrawo odbijającego od reszty. Był to Jan Bujnicki, z pochodzenia szlachcic, z powołania artysta, w wyniku wiecznie goły cygan. Bujnicki był wyspecyalizowany jako architekt i rzeźbiarz, wykonał nawet parę dzieł słusznie sławnych, tworzył jednak tak mało, że nie wystarczał na zaspokojenie swego dużego apetytu. Książę Korecki znał oddawna Bujnickiego, gdzieś jeszcze ze szkół, potem ze wspomnień młodej, zdrowej hulanki, potem z różnych wspólnych przeżyć, w których los obu rówieśników zbliżył. Dopóki Janek posiadał jeszcze jaki taki odziedziczony majątek i zależał tylko od siebie i swej młodo roziskrzonej gwiazdy, Adzio Korecki trzymał się z nim, jak z równym, pod wielu względami wyższym towarzyszem. Janek imponował mu swą kulturą umysłową, siłą swych pragnień, zdolnością ich wcielania w pomysły i dzieła. Elektryzował też znudzonego od urodzenia księcia tą stałą pogodą humoru, która wynika z lekkomyślności — może? — ale i ze zdrowia duszy. Bujnicki zaś lubił Koreckiego z a jego typ wyraziście zdegenerowany i za dobre naogół chęci.
Póki obaj byli bardzo młodzi, lubili się, rzec można, mechanicznie, z powodu ciągłego spotykania. Młodość jest lepka, zbliża osoby bez oględzin przez szkiełka ostrożności i wyrachowania. Im hardziej dojrzewali, każdy do swojej pełni, tem silniej zaznaczały się ich różnice, osłabiając zgodę między tymi ludźmi. Ponieważ nie przestali widywać się często i w tych samych kołach towarzyskich, wynikały stąd okazye konkurencyi. Korecki miał za sobą złoto, Bujnicki talent: Korecki — przewagę nazwiska i pozycyi, Bujnicki — magnetyczną siłę zapału. Jeden mógł zapłacić, ale drugi coś wykonać; jeden działał przez swą firmę, drugi przez mózg i serce. Obie te wartości mogłyby wykonać duże i pożyteczne dzieła, gdyby się skojarzyły w jakimś wspólnym, wyraźnym celu, gdyby także nie stawały na przeszkodzie wady obu przyjaciół.
Korecki miał pretensyę, że robi wszystko najlepiej, gdy raczył coś robić. Nie ulega wątpliwości, że znał się lepiej od Bujnickiego na formach dworskich, na subtelnościach genealogicznych, na różnych sportach — ale na tych polach Jan ani myślał współzawodniczyć z Adamem. Natomiast miał Jan w dziedzinie sztuki zdanie wyrobione, które chętnie i pociągająco wykładał. Gdy się to zdarzyło w obecności Adama, ten zaczynał ścigać się z Janem, wygłaszać poglądy estetyczne bardzo ogólne, ze stanowiska książęcego, oczywiście mniejszej wartości. I, choć mu nikt wyraźnie tego nie śmiał powiedzieć, sam książę czuł przez skórę, że, wystawiając się na porównanie z Bujnickim, wystrychnął się nieraz na dudka. Nie wszędzie być księciem w dziedzinie duchowej — to nieprzyjemne. Korecki chciał koniecznie być uniwersalny.
Przykrzejsze jeszcze kolizye wynikały ongi, gdy zdarzało się obu przyjaciołom, z powodu, że często chodzili jednemi drogami, dobijać się o względy tej samej kobiety. W tej sztuce każdy młody mężczyzna mniema się być mistrzem. Bujnicki nie był ani trochę dworakiem, więc z zasady nie ustępował nigdy; między kobietami zaś znalazło się — jakoś wbrew ustalonej opinii ekspertów — więcej takich, które przeniosły serdeczny zapał Bujnickiego nad zaszczytną i brzęczącą złotem łaskę księcia.
Takie drobiazgi ostatecznie roztapiały się w panującej apatyi Koreckiego, w pogodnej lekkomyślności Bujnickiego. Jednak długi szereg drobiazgów osadzał w umyśle księcia pewien namuł... nie można powiedzieć: niechęci — parsknąłby pogardliwym śmiechem, gdyby kto tak się wyraził — lecz spostrzeżeń, że Janek nie jest dość wygodny, nie dość dobrze wychowany...
Bujnicki zaś miał i rzeczywiste, grube wady. Nie dbał o pieniądze, wydawał kapitał, żył nie w stosunku do swych dochodów, lecz do pragnień, które przewyższały znacznie dochody. Miał wprawdzie duże projekty i połączone z nimi sperandy, szkoda jednak, że zbyt pośpiesznie zaczął je dyskontować.
Oddawna i z zapałem namawiał Koreckiego, aby wzniósł w części swego ogrodu miejskiego, przylegającej do ulicy, wspaniały gmach na bibliotekę, która miała być otwarta dla publiczności. W pałacu była moc ksiąg, zebranych przez kilka pokoleń, ale zbiory mieściły się w ciasnych salach, albo i w skrzyniach. Ułożyć to wszystko w pięknym, przejrzystym gmachu, ozdobionym przez kwiat artystów krajowych, dokupić mnóstwo jeszcze książek, ogłaszać drukiem cenne rękopisy stare i nowe, stworzyć instytucyę czynną i sławną. Przy budowie zaś, ozdobieniu i urządzeniu mógł Bujnicki zarobić duże sumy, gdyż i bibliografia nie była mu obca.
Księciu Adamowi podobał się odrazu ten projekt. Tym sposobem mógł sobie postawić pomnik rzeczywiście trwały i chlubny. Snom Bujnickiego trzeba było, jak zwykle, przyciąć nieco skrzydeł, bo projekt, wykonany w całości, pochłonąłby cały majątek księcia. Ale przyjaciele gadali o tem tyle i tak chętnie, że wreszcie Korecki zamówił plany u Bujnickiego.
Plany były wykonane i zapłacone przyzwoicie. Przyszło to w porę Bujnickiemu, który gonił podówczas resztkami kapitału, ale w istocie te pieniądze stały się początkiem jego ruiny. Wydał je szybko, licząc na dalsze, znaczniejsze jeszcze zyski przy budowie i wykonaniu rzeźb. Tymczasem Korecki ociągał się z zezwoleniem na rozpoczęcie robót. Jakkolwiek uproszczone i zmniejszone, plany wymagały kosztorysu półtora miliona, kapitał zaś wieczny na uposażenie dużej instytucyi drugie tyle wynosiłby. Bądź co bądź, takie plany wykonywa się dopiero przez testament, książę zaś miał wówczas dopiero lat trzydzieści kilka i nie wybierał się na tamten świat, jednak projektu nie porzucił, a żeby nie zniechęcić Bujnickiego, zamówił u niego cztery posągi do środkowej sali i dał na te rzeźby znaczną zaliczkę.
Jakoś te posągi nie udawały się, może dlatego, że artysta już nie wierzył w ziszczenie całości swego pomysłu. Zaliczka zaś topniała w ręku Bujnickiego i rozpłynęła się, zanim nawet pierwszy model gliniany wyszedł z pracowni.
Książę dowiedział się o tem i — ucieszył się. Od tej chwili Bujnicki stawał się zależnym od niego, dłużnikiem, i to nie łatwo wypłacalnym. Korecki podwoił uprzejmość względem przyjaciela, nie dopominał się o zamówione posągi i dostarczył mu nowego źródła dochodu. Zbiór książek, nawet tam, gdzie się dotychczas znajdował, wymagał dozoru i uporządkowania. Książę Adam zaproponował Janowi płatne miejsce bibliotekarza i mieszkanie w pałacu. Tym sposobem ustalał swoje zwierzchnictwo, a mniemał, że i wyższość nad przyjacielem, przywiązywał go nadto do projektu wielkiej biblioteki.
Trochę zimno w krzyżu uczyniło się Janowi, gdy wysłuchał propozycyi. Inaczej wcale wyobrażał sobie przyszłość — budował i dla siebie wielką, własną pracownię gdzieś — na wzgórzu, z widokiem na Wisłę... budował bez grosza w kieszeni, za złoto, pochodzące z wymarzonych honoraryów.
Ale przyjął, gdyż pensya i mieszkanie pozwalały mu urzeczywistnić inny, przemożnie kuszący zamiar. Zakochał się właśnie w tym roku w ślicznej pannie Ludwice.
Była to istota nie z bajki, lecz piękność, czekająca w ukryciu na przeznaczenie, córka zubożałych ziemian, wychowana z dygiem i fortepianem, wzorowo źle uzbrojona n a twardy los kobiety uczciwej bez pieniędzy. Jan Bujnicki poznał ją podczas wiosennej wycieczki na wieś, pokochał tym żywiołowym wybuchem uczucia, które artystom świat zasłania mgłą od krwi różową i cieniem skrzydeł ich własnych, w rozkosznym krzyku duszy tryskających od ramion. I tym wybuchem miłosnym, na szczęście, czy nieszczęście kobiet rzadko przez nie widzianym, oczarował pannę.
Rodzice zgodzili się łatwo, pragnęli bowiem tylko przyzwoitego umieszczenia dziecka. A zawsze pan Bujnicki, młodzieniec z dobrego gniazda, artysta wielkiego talentu, przyjaciel księcia Koreckiego ma przyszłość...



II.

Wspominał Korecki owo lato już dalekie, gdy państwo Bujniccy zamieszkali w pałacu jego, przy pokojach bibliotecznych. Ze swego łoża niemocy dzisiejszej spoglądał przez okno w ogród i widział siebie samego w owych czasach, asystującego po tych samych alejach pięknej pani Ludwice. Zgrabny był jeszcze wówczas, nosił dobrze strój — co i o mężczyźnie da się powiedzieć — a nawet czuł się wtedy młodszym, niż kiedykolwiek, weselszym i pochopniejszym. do życia.
Po urodzeniu syna pani Bujnicka doszła do zenitu swej piękności, tracąc zbytnią, wiejską barwność twarzy i ramion, nabywając natomiast tej linii, radującej doskonale oczy, której słowami nie można narysować. Jedynie rzeźbiarz mógł ją całkowicie zrozumieć i objąć, ale i przyjaciel rzeźbiarza odczuwał, mniej świadomie, te harmonijne zadowolenia wzroku.
Przez oczywisty wyrok przyrody pani Ludwika przeznaczona była fizycznie do królowania w jakimś pałacu, do wieńczenia postacią swą jakiegoś życia, u rządzonego dla niej, jako tło i apoteoza. Marzyła o czemś podobnem w dworku rodziców swoich, niewinnie i niepraktycznie, poprostu dlatego, że przeglądając się w lustrze i w oczach mężczyzn, czuła się panującą. Ale, mając przytem serce czyste i nieprzystępne dla spekulacyi, marzyła tylko i czekała, a nuż coś podobnego jej się zdarzy. I zdarzyło się rzeczywiście na krótki przeciąg czasu — na półtora roku. Kochany jej Jan mieszkał de facto w pałacu, rósł jej w oczach na pierwszego w Polsce rzeźbiarza, dzielił z nią sympatyę ogółu i bliższych znajomych.
Trzeba przyznać, że i książę Korecki okazał w tych czasach Bujnickiemu wiele przyjaźni. Nie dał mu odczuć stanowiska podrzędnego pracownika do chlebodawcy; do stosunków wprowadził to naoliwienie form towarzyskich, które tak łatwo i naturalnie przychodzi osobom wysokiego urodzenia. Pozostał przyjacielem, swobodnym towarzyszem, niby wspólnikiem praw i wygód, wynikających z mieszkania w pałacu. To wspólnictwo posuwało się nawet za daleko, zdaniem rygorystów, gdy widziano panią Ludwikę, gospodarującą w ogrodzie pałacowym, i Bujnickich zbyt często na obiadach pomiędzy gośćmi księcia, niby bliskich krewnych. Ale Jan, któremu żona powtarzała ze szczerością pieszczonego dziecka wszystkie rozmowy z księciem i z innymi, nie przeciwdziałał. Rozmowy były ostatecznie przyzwoite, ograniczały się do estetycznego kultu piękności. Artystę bawił ten kult ogólny, zwłaszcza, że sam był pewny niezłomnego uczucia swej ukochanej.
Płynęły miesiące, nadeszły ogromne wypadki w tej salonowej sielance, jak urodzenie syna — płynęły znowu dni piękne i zdawało się, że trwać to będzie wiecznie. Jan nic prawie nie robił w bibliotece, gdyż Adam dodał mu pomocnika, na którego zwalono całą robotę w kurzu i atramencie. Jan zajmował się na nowo projektami gmachu, urządził sobie pracownię, w której szkicował i lepił według przypływu fantazyi, nie licząc się z czasem, z terminami, z praktycznym wynikiem.
Z takiego życia, nie ujętego w karby rachunku, rodziło się mnóstwo uciech, dużo. natchnień lotnych, lecz nie uwięzionych przez przymus pracy — sen jakiś, pozornie twórczy, lecz wzbierający zwolna gorączkowym niepokojem. Rosły zaliczki, dawane przez księcia na prace, dotychczas niewykonane. Choć książę o nie się nie dopominał, Jan coraz: trwożniej uprzytomniał sobie, że brnie w długi najgorsze, zahipotekowane na wydajności Muzy. Postanowił wreszcie uroczyście w ciągu nadchodzącej zimy wykonać wszystkie zamówienia i postawić jasno pytanie, czy gmach biblioteczny będzie budowany?
Ale właśnie w początku zimy zaszedł wypadek tak drobny, że nie zaważyłby nic w innych, pospolicie zardzewiałych stosunkach ludzkich, w polerowanych zaś i precyzyjnych stosunkach pałacowych tak stanowczy, że zburzył je ziarnkiem żwiru, zapadłem w maszyneryę.
Co się stało księciu Adamowi, czy w księciu Adamie? Organizmy niewyrobione samoistnie, będące raczej przedłużeniem wielu i różnej wartości tradycyi, funkcyonują długo, prawidłowo i spokojnie, aż zagra w nich jakiś atawizm dziki, niespodziewany, niekonsekwentny, budzący nieufność do wszelkich teoryi o wartości rasy.
Książę Adam obiadował w gabinecie klubowym z dwu birbantami europejskiej sławy: markizem d’Anjorrant i równie słynnym dowódcą złotej młodzieży, Antonim księciem Zasławskim, zwanym przez pół Europy »Toniem«. Książę Korecki zaprzyjaźniony był z obu znakomitościami, a nadto poczuwał się do pewnej z niemi równoległości. Chociaż z natury nie był wybitnym używaczem życia, nie chciał dać poznać po sobie, że ustępuje pod tym względem owym królom mody i zabawy. Nadto był u siebie niejako odpowiedzialny za swą dzielnicę, Warszawę; d’Anjarrant zaś i Zasławski przedstawiali osobami swemi tajemnice wyższych rozkoszy Paryża i Wiednia.
Był projekt, żeby po obiedzie pójść do teatru, ale Korecki wstydził się trochę warszawskiej opery i nie namawiał.
— Cóż tedy robić będziemy? — ziewnął d’Anjorrant — pokaż nam swoje kobiety.
— Nie posiadam haremu — odrzekł Korecki.
— Pokaż nam słynną Ludwikę! — zawołał Tonio — zdobądź się na szczyptę altruizmu. Zaproś ją nam, choćby tutaj.
Korecki namyślał się przez chwilę, z jakiego tonu wypada mu mówić o pani Bujnickiej.
— Tutaj nigdy nie była: to kobieta wiejska; a przytem męża jej niema chwilowo w Warszawie.
— Rozumiem — rzekł d’Anjorrant z komiczną powagą — to są twoje dni specyalnego skupienia; ale przecież mógłbyś ją nam pokazać? Uszanujemy ją religijnie.
— Zaproś ją do siebie na kolacyę — projektował Tonio — sprowadź jeszcze parę naszych pań, zawsze gotowych do poświęceń; można jedną nawet czcigodną... No, urządź-że coś ze swą piękną Ludwiką, Adziu!
Widząc, że Korecki uśmiecha się bezradnie, Zasławski zaczął drwić:
— Nie, on jej nam nie pokaże. On się trudni ogrodnictwem. Hoduje w swoim ogrodzie cudowną roślinkę — raz ją przypadkiem widziałem — niestety, jest to roślina dwupłciowa i nieodłączna od swego męskiego okazu.
Cependant, le comble du jardinage pour la femme c’est de planter son mari — dodał d’Anjorrant.
— Wyobraź sobie, że to kobieta uczciwa. Mamy jeszcze takie na naszej zapadłej prowincyi.
— Gdybyśmy takich nie miewali, mój drogi, nie byłoby żadnego smaku w posiadaniu — odrzekł markiz. — Ale co tu gadać? Adam nie może poprostu nas z nią zapoznać, bo ją mało zna.
— Jakto? jest żoną mego szkolnego kolegi i mieszka w moim domu.
C’est delicat... — spierał się d’Anjorrant na przekorę. — A ten kolega jakiego typu? wygodny?
— Gdzież tam! — zawołał Tonio — rzeźbiarz i człowiek z »towarzystwa«, zarozumiały z obu tych tytułów, podwójnie. Adam go się boi poprostu...
— Tak, tak, ogromnie — uśmiechnął się Adam niby swobodnie.
— Więc kogóż się boisz? Pani Ludwiki?... Zaproś ją właśnie dzisiaj, kiedy Bujnickiego niema w domu. Będzie dużo zabawniej... Ale ty się na to nie zdobędziesz, ty w gruncie jesteś altruistą dla Bujnickiego... masz pałac dla jego wygody.
W oparach wesołego poobiedzia trwała rozmowa z tego tonu i doszła do przekonania Koreckiego o tem, że wypada mu urządzić natychmiast kolacyę z panią Ludwiką dla znakomitych gości. Trudno było zaprosić listownie, trzeba było pójść do; pałacu i namówić panią Bujnicką. Książę Adam poszedł do niej.
Przyjęła go swobodnie, przywykła już bowiem do obcowania z nim na gruncie równości towarzyskiej i wzajemnego szacunku. Ale gdy się dowiedziała o projekcie kolacyi dzisiaj, kiedy Jan był poza Warszawą zajęty jakimś konkursem architektonicznym, zdziwiła się nieprzyjemnie. Odrazu Korecki wydał jej się innym, lekceważącym, może pijanym?... Odmówiła stanowczo:
— Nie mogę. Janek z pewnością gniewałby się.
— Zawsze Janek! — rzekł książę — trzeba być przecież osobą samoistną. Pani powinnaby dyktować swoją wolę Jankowi...
— Ani myślę. Przepraszam księcia... mówmy o czem innem... albo może ci panowie przyjezdni czekają na księcia?
— To jest, że mam skrócić swą wizytę? — Rozumiem — chcę jednak wytłumaczyć: zaproszę moją siostrę i parę innych pań. Jeżeli pani odmawia, muszę to uważać za dowód wyraźnej dla mnie niechęci.
— Nigdy jej dotychczas nie czułam.
— Dotychczas? — więc od dzisiaj?
— Nie chciałabym tego powiedzieć...
— Więc dobrze, odchodzę z kwitkiem, aby się nie narazić na niechęć pani, bo byłaby dla mnie ciężką karą. Wolę już żarty moich przyjaciół, że nie zdołałem wyprosić sobie u pani rzeczy tak prostej.
Mówił, że odchodzi, lecz siedział jeszcze przy pani Ludwice, blisko, ogarnięty jej drażniącą atmosferą. W atmosferze tej były gwiazdy oczu, kwiaty ust i ramion, cała roziskrzona i pachnąca wiosna.
— Więc, gdy odejdę i wystawię się na śmieszność wobec przyjaciół, pani będzie mi choć trochę... wdzięczna?
Pani Ludwika drgnęła lekko i odpowiedziała przez zapytanie:
— Jakto? pan mnie obiecał na dzisiaj swoim przyjaciołom?
— Bynajmniej: oni dopraszali się...
— Oni?! nie jestem przecie żadną znakomitością, ani nie należę do krewnych księcia... Cóż w tem śmiesznego, że bez męża zapraszać mnie nie można?
— Nic śmiesznego... tylko żadna kobieta w Warszawie nie odmówiłaby mi tej uprzejmości.
— Więc mi książę nastręcza sposobność być wyjątkową. Dziękuję.
Czasem los przekorny, pospolite licho, poniesie człowieka nie przywykłego do ważenia skutków swej fantazyi. Korecki, pod wpływem dwóch ukłóć miłości własnej, ze strony swych kompanów i od pani Ludwiki, zapragnął jedną przynajmniej z tych porażek sobie powetować.
— Pani Ludwiko! doprawdy tak nie można traktować oddanego przyjaciela... Musi pani mi dać dowód, że odmawia tylko dla urojonej przyzwoitości, ale nie mnie, który przecie, który... proszę mi dać serdecznie rączkę do pocałowania, Pani Ludwiniu...
Podała mu końce palców, powstając zarazem z krzesła. Chciał pocałować jej uciekające paluszki, rzucił się niebacznie za niemi w pogoń, wyrażając twarzą i ruchem propozycyę, która kobiecie równie pochlebia, gdy się zgadza, jak oburza ją, gdy nie chce.
Pani Ludwika odsunęła się skokiem posuwistym, niby tanecznym.
— Mości książę! nie chciałabym... płakać!
— Ależ pani! jabym przeciwnie... zrobił wszystko, abyś była szczęśliwa, aby...
— To proszę mię opuścić.

∗             ∗

Wtedy ostatni raz w życiu ujrzał Korecki panią Ludwikę i w tej postaci, pałająca pogardą, utkwiła mu w pamięci.
Gdy powrócił nazajutrz Jan Bujnicki, żona opowiedziała mu scenę z księciem prawdziwie, choć osłabiając znaczenie słów ostatnich. Dumnemu rzeźbiarzowi wystarczył aż nadto fakt lekceważącego zaproszenia. Poszedł odrazu za wielmożną w życiu jego fantazyą: żonę wywiózł do Płocka, gdzie miał starych, — przyzwoitych krewnych, sam zaś pozostał jeszcze miesiąc w Warszawie, w pałacu... przyjaciela. Był to najgorszy miesiąc w jego życiu.
Zwołał handlarzy, amatorów »okazyi«, wszystkie kruki, krążące zwykle nad rozpadaniem się zbyt wybujałych ku pięknu urządzeń ludzkich, pałaców na lodzie, a choćby mieszkań artystów, żyjących według miary dusz swych pańskich, ale ponad stan, określony dla nich przez najświętszą Giełdę. Tym krukom dał zabrać za marne pieniądze swoje gliny, bronzy nawet abozze, następnie celniejsze meble, obrazy i ozdoby mieszkania. Gdy osiągnął wreszcie sumę, równającą się zaliczkom Koreckiego, zwrócił mu je i wyjechał do Płocka.
Zadziwiło go nie mało, że Korecki okazał się w obrachunkach twardy, jak zawodowy lichwiarz: nie przyjął kilku rzeczy, dla niego wykonanych, pod pozorem, że nie odpowiadały zamówieniu; liczył sobie od pieniędzy odsetki wcale spore, nie nabył nic z mieszkania Jana, owszem — utrudniał wyraźnie i obniżał jego likwidacyę. Dawni przyjaciele obrachowali się nie osobiście, przez pośredników, ale instrukcye księcia wyraźnie były wrogie dla Bujnickiego.
Książę Korecki postanowił bowiem zemścić się na Bujnickim. Dość miał tych jego ciągłych powodzeń moralnych kosztem porównania z książęcą miernością; dość jego tonu wyższej pogody ducha. A ta jego pani, której okazał tyle uprzejmości! Zdawało mu się przez miesiąc, może dłużej, że ją znienawidził. Mścił się na obojgu za swoją własną duchową niedorosłość. I w walce przedsięwziętej wytoczył jedyną broń, której był pewny — złotą artyleryę swych milionów przeciwko rozkołatanej chałupie artysty. Chałupę zburzył łatwo.
Ale trzeba było jeszcze mieć za sobą opinię ludzką.
Opinia jest płynem o dziwnych własnościach: drobne jej poniki, zebrane z deszczu plotek i obmowy, płyną między brukiem, rynsztokami, i mają własność zdążania ku największym składem złota, przyciągane przez nie nawet wbrew ogólnym prawom ciążenia. Dopiero masy opinii, płynące rzekami z gór Prawdy do morza Historyi, niezależne od ludzi, ani od zbiorników złota, dają świadectwo prawom i sądom bożym. Stąd też rozróżniać należy dwa gatunki opinii: rynsztokową i rzeczną. Pierwsza jest udziałem ludzi ozłoconych, druga udziałem wszystkich, a zwłaszcza nieśmiertelnych.
Książę Korecki zapragnął mieć za sobą tymczasem opinię rynsztokową. Więc się rozprysły, nie bez udziału księcia, płotki i obmowy z różnych rur i wężów miejskich, spadając na głowę Bujnickiego. Wyzyskiwał rzekomo Adama Koreckiego, najprzód sam, potem przez żonę; okazał się niewdzięcznym i niedelikatnym; wreszcie mówiono już, że za nic brał pieniądze, bo nie miał za grosz: talentu, a jego dzieła udatne stworzone były przez jego ucznia, dziś nieżyjącego, i t. d.
Bujnickiemu dochodził do uszu zaledwie niewyraźny szmer tych wieści; stwierdzał tylko na twarzach i w ukłonach ludzi, dawniej z nim i z księciem, dzisiaj tylko z księciem zaprzyjaźnionych, działanie opinii rynsztokowej. Trochę się zżymał zrazu, potem wzruszył ramionami i poszedł w góry, do źródeł rzek.
Od tej chwili dopiero stał się prawdziwym artystą.


III.

Przez pierwsze miesiące, po zerwaniu z Janem, Adam był zajęty swą »zemstą« i zdawało mu się, że wykonywa coś potężnego, że, gnębiąc Jana, jest wyższym od niego; napawał zemstą pustkę swej duszy. Ale w istocie spostrzegał coraz jaśniej, że mści się na samym sobie.
Najprzód, gdy Bujnicki oddał wszystko, co posiadał, i zapłacił cały dług Koreckiemu, złota artylerya okazała się w tej akcyi zbyteczną, strzelała w próżnię. Nadto, wysłuchawszy głośnych pochwał swej wspaniałomyślności i oburzeń na niewdzięcznego i t. d. Bujnickiego, Korecki zauważył pewne uciszenie i zanik w opinii rynsztokowej, jakby namysł nad tem, czy we wszystkich okazyach życiowych warto mieć tak potężnego i wspaniałego przyjaciela, jak księżę Korecki?
Następnie obudziła się w Koreckim nadąsana tęsknota. Ten Jan jest nieznośny, ale czy nie lepiej było, gdy się go miało ciągle pod ręką? — — Coś się budowało, o czemś się mówiło. — — A pani Ludwika — — może to jedyna kobieta, dla której książę Adam czuł uwielbienie, połączone z szacunkiem? może jedyna, której widok i głos budził w nim gorętsze zamiłowanie do życia i do czynu? Głupstwo się stało tamtego dnia. — — Można było dawnym systemem delikatnej przyjaźni trwalej przywiązać do siebie tę panią. — — Chodziłaby teraz po ogrodzie, po tych pokojach, choćby cudza... niezupełnie cudza i żywą pięknością czarująca tę pustkę, zaludnioną przez ludzi układnych, lecz marnych, przez dworaków, przez kobiety mniej piękne i zbyt łatwe...
Takie myślenia niepokoiły z początku księcia, potem coraz mniej, aż powoli stały się mgławicą, powracającą tylko przez sen, gdyż życie nie nastręczało przypomnień. Bujniccy mieszkali w Płocku, Korecki tonął w mdłych przyjemnościach swojego towarzystwa. Powracał do swej wegetacyi: tu coś płacił, tam coś reprezentował, cieszył się opinią dobrego milionera i poziewał.

∗             ∗

Upłynęło lat dwanaście od przerwania stosunków między Koreckim a Bujnickimi, gdy książę zapadł w teraźniejszą groźną chorobę. Czy był to rak, czy tuberkuły, czy zanik ciałek czerwonych we krwi? — różnie definiowali doktorowie, ale wiedzieli wszyscy, razem z pacyentem, że zbliża się wielka drwicielka z medycyny — śmierć.
Dreszcze i żary gorączki poruszyły widać w mózgu księcia stężałe kręgi, które ułożyły się w kombinacye niezwykłe, stworzyły myśli niebywałe, prawie oryginalne.
Właśnie w tym pięknym dniu letnim, kiedy Włosek rozpoczął pisać nekrolog, kiedy pani Odrowążyna »zabijała się« czuwaniem nad ukochanym bratem, w mózgu księcia dojrzał projekt realny, wymagający pośpiechu i dyskrecyi w wykonaniu. Postanowił poprosić do siebie profesora Wyrwicza, męża zaufania całej Polski.
Ale nie było to tak łatwe, jak się wydaje. Opiekuńcza siostra ze szwadronem sprzymierzonych dozorców i służby regulowała drobiazgowo od czasu choroby wszystkie dni księcia, oszczędzała mu niepotrzebnych wizyt i wzruszeń, a zwłaszcza stała na straży od przypływu niepożądanych, gorączkowych pomysłów.
Weszła właśnie do pokoju, cicha jak cień, położyła lekką rękę na woskowej, spoczywającej na kołdrze ręce chorego.
— Doktor pozwolił Adziowi dziś na obiad kurczątko...
Korecki zwrócił wolno wielkie oczy na twarz siostry, zatroskaną przymilnie. W spotkaniu obu spojrzeń nie zdybać było wzajemnej przyjemności. Chore oczy, poważne już śmiercią, badały nieufnie; zdrowe, przyćmione chytrą czułością, wymigiwały się od zbyt przenikliwych badań. Po chwili odpowiedział Korecki:
— Nie będę jadł — zasnę trochę, tylko nie zamykajcie mi okien.
Było to zarazem wyproszeniem hrabiny z pokoju.
Gdy odeszła, książę patrzył dalej w ogród i przemyślał, komuby dać zlecenie? — — Komuś, nie należącemu do »ochrany?« — — Cała służba była już pod rozkazami pani Odrowążyny, na dzwonek przychodziła zwykle ona sama.
Przez okno widział starego ogrodnika, Duszakiewicza, człeka niepodległego hierarchii pałacowej, krzątającego się teraz około róż szlamowych o kilkadziesiąt kroków od pałacu. Ale jak go zawołać? Dawał mu znaki wychudłą ręką, nie zdołał jednak zwrócić uwagi starego, który miał już wzrok mętny i różom przyglądał się pilnie przez okulary. Po długiej chwili wahania zwlókł piszczele z łóżka — ucieszył się, ze jeszcze stanąć może — Otulił długi swój kościec kołdrą i z wielkim trudem, chwytając się mebli, podszedł do okna. Ale trzeba było jeszcze krzyknąć.
Długo dyszał książę, zanim zdołał wygłosić donośnie nazwisko:
— Dusza...kiewicz!
Snadź głos brzmiał zagrodowo, gdyż ogrodnik upuścił nożyce i przeżegnał się. Potem, zniżając głowę, spojrzał ponad okularami ku pałacowi i wpatrzył się kamiennie w widmo, machające na niego białem ramieniem — —
— No... Duszakiewicz!... proszę!
Stary zrozumiał nareszcie i kopnął się przez kwietniki do okna.
— Niech Duszakiewicz idzie... zaraz... do profesora Wyrwicza... poprosi go do mnie... przez ogród i łazienkę... nie przez główne wejście... Rozumie Duszakiewicz?
— Słucham księcia pana.
Wyczerpany przez podróż do okna, trudniejszą dzisiaj, niż dawniej do Neapolu, Korecki nie drzemał jednak, oczekując gorączkowo Wyrwicza. Ale profesor, niezwykle czujny na okazye przedśmiertnych zarządzeń, które bezwstydnie wyzyskiwał na korzyść najważniejszych krajowych instytucyi, pośpieszył na wezwanie natychmiast i zrozumiał, dlaczego wejść trzeba do pałacu jaknajmniej urzędowo. Przez furtkę od ogrodu, przez łazienkę wśliznął się do chorego, jak wyszkolony spiskowiec.
Zaraz po przywitaniu Korecki przystąpił do przedmiotu:
— Szanowny profesorze... chcę zmienić testament.
— Zawsze można — na lepszy, mości książę. Ja co roku rewiduję moją ostatnią wolę. Książe może zechciał pomyśleć o bibliotece publicznej, której jeżeli nie skończymy sami, powinniśmy zapewnić prawnie egzystencyę tej arcyważnej instytucyi. Już biblioteka nosi nazwisko księcia — znam takich, którzy wybierają się z darowizną swych prywatnych księgozbiorów...
Pomimo osłabienia i śmiertelnego humoru Korecki uśmiechnął się. Myślał właśnie o tem, dlaczego sprowadził profesora — a ten już zgadł, już pisał, już pomnażał księgozbiór.
— Było to marzeniem mego życia — rzekł książę — niestety, wątpię już, abym sam... Trzebaby komuś specyalnie to powierzyć... Czy pan profesor zna Bujnickiego?
— Bujnickiego Jana?! naturalnie. Świetna myśl! Jako kierownik fachowy — wyborny. — A zarząd kapitałów powierzylibyśmy jakiemuś komitetowi pod kontrolą księcia i... może rodziny?
— Bez udziału rodziny! — pod zarządem pana profesora i ludzi, których pan sobie dobierze.
Wyrwicz; skłonił głowę.
— Zaszczyca mnie ten wybór, a od łaskawie włożonych na mnie obowiązków nie myślę się uchylać: sprawa jest pierwszej doniosłości.
Po chwili obustronnego namysłu odezwał się Korecki:
— Ale trzeba przekonać Bujnickiego...
— Nie wątpię, że się zgodzi. Przecież mi się zdaje, że on robił plany gmachu?
— Tak... niegdyś.
Profesor, zajęty bez wytchnienia robotami publicznymi, stał z zawodu swego ponad dziedziną drobnych plotek. Jednak i on przypomniał sobie, że mu coś niegdyś mówiono o zatargu między Koreckim a Bujnickim. Nie pytał teraz, ważył przydługo, co ma powiedzieć, wreszcie rzekł:
— Najprzód, z pozwoleniem księcia, wykonajmy rzecz główną: zapis i zarząd nad nim. Następnie ja pojadę do Płocka i będę się starał przekonać Bujnickiego.
Korecki wyciągnął rękę do Wyrwicza, dziękując; po chwili zaś dodał przez zęby:
— Może Bujnicki jest w potrzebie? — gotówbym mu coś pożyczyć...
— Nie przyjmie — odpowiedział stanowczo Wyrwicz.
— A w testamencie?... może zapis warunkowy, zależny od postawienia biblioteki?
— Hm... przedewszystkiem zróbmy zapis taki, aby nie zależał od niczyjej woli, oprócz księcia.
Profesor był dla sprawy publicznej równie drapieżny, jak bezwzględny.
— Jeszcze jedno, kochany profesorze: trzeba śpieszyć... i o zmianach testamentu co do... dwu i pół milionów na bibliotekę... mamy wiedzieć tylko my dwaj... może paru świadków?...
— To już rzeczy techniczne. Jutro projekt aktu będzie gotów.
Nazajutrz, ku zdumieniu i pomimo oburzenia najbliższej rodziny, Wyrwicz w towarzystwie rejenta, świadków i znanego lekarza, który miał orzec, czy księcia zbiorowe odwiedziny nie zmęczą — zjawili się w pałacu, od frontu.
Książę był wyraźnie zdrowszy i kazał prosić.



IV.

Prawdziwa żałoba padła na Odrowążów od chwili tych odwiedzin, tak mało spodziewanych, tak niepokojących. Jaki tam akt sporządzano, nie można było dowiedzieć się. Ale że rodzina nie została powołana do aktu, to wyraźnie świadczyło o wyzysku chorego przez obcych. Księcia Adama nie wypadało zapytać, profesora Wyrwicza pytać nawet nie próbowano; ale złowrogie przeczucie błąkało się jak fetor, w powietrzu: coś niby żałość, coś niby nienawistna woń książek — i choć nikt zdaje się nie wymówił przed Odrowążami tego słowa, samo jakoś przez zmateryalizowanie krążących myśli urodziło się słowo: biblioteka!
Pani Odrowążyna słyszała już niegdyś oi tym projekcie i była mu zasadniczo przeciwna, dowodząc, że zakładanie u nas wielkich zbiorów dla publicznego użytku jest niebezpieczne, gdyż uledz mogą z czasem konfiskacie. Tak mówiła troskliwa pani na wszelki wypadek lat temu kilkanaście, gdy książę Adam był jeszcze młody i mógł się ożenić. Dzisiaj, gdy zdawał się dobiegać kresu życia, założenie biblioteki byłoby rzekomo klęską krajową, gdyż hrabina marzyła o utworzeniu ze spadku po księciu ordynacyi dla Odrowążów, jeżeli Bóg dopuści. I o tem wszystkiem nie wypadało nawet głośno mówić, ani temu przeciwdziałać, ani się przed kim użalić!
Pani Odrowążyna, zwolniona z nocnego czuwania, nie sypiała w dalszym ciągu, trapiona gryzącym niepokojem.
A profesor Wyrwicz, który nie zwykł popieranych przez siebie projektów odkładać na jutro, pędził już do Płocka przez płową od zbóż dolinę Wisły. Niemłody był — dusza i kości — ale hartowny i wrażliwy, jak sprężyna, poruszająca zegarowy mechanizm. Pędził przez kraj, dyszący świętem żniwa, lecz nie po malarsku notował sobie w pamięci widoki.
Tutaj kraj ludny, tłusty, względnie bogaty... Szkółek mało! — — Wypadnie stworzyć jeszcze dwa ogniska oświatowe. — — Pagórek dobry pod budynek szkolny; bukiet drzew, blisko woda — krajobraz uszlachetniający. Kąpiel, ćwiczenia gimnastyczne — — —
— Od tej stacyi zjeżdża się do Starych Werpechów Werpechowskiego. Trzeba zajechać do niego, wracając z Płocka, i ofiarować mu miejsce w komitecie razem z księciem X. i hrabią Z. Za to poczciwina zapłaci mi na insłytucyę tyle, co książę i hrabia razem. Niech znają wspaniałomyślność Werpechowskiego!
— Co to dzisiaj? — środa — sesya banku spółdzielniczego, jutro — domu ludowego. — Nie zdążę już na żadną, ale zdaje się, że wszystko przygotowałem dostatecznie. — — Szkoda, że do testamentu Koreckiego nie wprowadziłem zapisu dla moich ślązaków — — no, trzeba było i Odrowążom coś ze spadku zostawić. — — —
Siedząc w wagonie drugiej klasy, Wyrwicz, nikły i skromnie ubrany, liczył ciągłe, ważył, szuflował miliony publiczne, którymi zarządzał, rozdzielając je na przeróżne krajowe potrzeby. Niesyt jednak nigdy i w ciągłym niedoborze do szerokich pragnień, wietrzył i w podróży, czy nie zdarzy się okazya ściągnięcia podatku z jakiego obywatela bez względu na jego przekonania polityczne i społeczne — byle dawał. Tysiące notat w głowie i po kieszeniach profesora znaczyły stan majątkowy i wydajność na rzeczpospolitą tysięcy ludzi znajomych, zwłaszcza dostatnich. Wyrwicz pamiętał ogromne szeregi twarzy, charakterystyk i liczb. Gdy mu się zdarzyło zapomnieć nazwisko spotkanej znienacka osoby, nie pomylił się nigdy co do charakteru głównego.
— Jak się ten pan nazywa, u Boga Ojca? — — Ale on daje.
Byli jednak i tacy, nawet bogacze, którzy nie dali dotychczas nic. Wyrwicz, serdeczny i ugrzeczniony wogóle, ukochał przedewszystkiem tych opornych; dosięgał ich, najmniej co tydzień, listem lub osobiście; ponieważ zaś pozbyć się człowieka, otoczonego czcią i zaufaniem ogółu, nie było łatwo, oporni używać musieli całej swej pomysłowości, aby się wykręcić od datku. Coraz to któryś ulegał i uchylał z westchnieniem żelaznego pancerza kasy; niejeden już i przyzwyczaił się do konieczności podatku na cele publiczne, dla świętego spokoju. Profesor z drapieżną lubością sięgał do kas nawróconych grzeszników, starając się nawet powetować sobie dawne ich odmowy. Te operacye liczył do najmilszych swych działań, niby socyalista, uruchamiający niepłodne zastoje złota. Nie był zaś ani socyalistą, ani arystokratą, ani demokratą; udało mu się nawet pozostać filosemitą, gdyż i Żydów wyzyskiwał bardzo uprzejmie.
Przejrzał i dzisiaj cały pociąg, w którym jechał — nie było nikogo pożytecznego. Na przystankach wyglądał przez okno wagonu i wszędzie prawie spotykał znajomych, wyciągających do niego ramiona. Oddawał sumiennie ukłony, zawiązywał krótkie, celowe konwersacye, pytał o urodzaje, o zdrowie, o interesy ludzi okolicznych, o stan ich wydajności. Zdawał się przemyślać o nałożeniu regularnego podatku od morgi i od dochodu. Uśmiechali się jednak ludzie do niego, nie jak do natręta, serdecznie i z uznaniem.
Dojeżdżając końmi już do Płocka, zapatrzył się na starą katedrę, panującą nad miastem, i zaczął szkicować w myśli projekt wspaniałego jej odnowienia. Możnaby wziąć z kapitału ochrony zabytków przeszłości, można i nową specyalną otworzyć składeczkę...
Dorożkarz w Płocku wiedział gdzie mieszkają państwo Bujniccy, ale zadziwił Wyrwicza pytaniem:
— Czy wieczornym pociągiem przyjedzie jeszcze kto oprócz wielmożnego pana?
— Nie wiem... a bo co?
— Bo myślałem, że na pogrzeb...
— Czyj pogrzeb?
— A no... pana Bujnickiego.
Wyrwicz skoczył z poduszek i stanął w dryndzie za woźnicą:
— Co wy mówicie? Umarł?!
— Tej nocy, panie — na serce skończył. Żona i syn zostali. Dobry był pan! U nas w Płocku żaden taki...
Wyrwicz nie słuchał wspomnień dorożkarza, rozmyślał, boleśnie dotknięty, o niespodziewanem zniknięciu wybitnego człowieka. Zanim jednak zajechał do okrytego żałobą mieszkania, już winszował sobie przezorności, że nie uzależnił egzystencyi biblioteki od wykonania jej przez Bujnickiego. Szukał już w pamięci architekta na zastępstwo. Rozrzewnił się dopiero naprawdę, gdy zobaczył panią Ludwikę, rażoną niby piorunem, niemą, bez łzy w oku, kamiennie zadziwioną przez okrucieństwo wyroków, które życie i szczęście ludzkie przecinają tak w pół rozwoju.
Nawet dzienniki, zatwardziałe w zawodowem karawaniarstwie, tego dnia szczeremi łzami zapłakały.


V.

Nauka dochodzi powoli do stwierdzenia tego, co prostaczkowie i poeci dawno już wiedzieli, że cienie umarłych błąkają się przez pewien czas po miejscach cielesnego swego bytowania. Trwanie wędrówki zależy od najwyższych Wyroków i godzić się może z pojęciem czyśćca. Jedno jest pewnikiem: umarli nawiedzają miejsca swych dawnych błędów — można powiedzieć: teren grzechu. Spotykając na nim żywych jeszcze wspólników, budzą w nich sumienie; spotykając nieznajomych żyjących — straszą. Tylko, gdy się cień spotka z cieniem, obcują z sobą swobodnie, jak ludzie jednych potrzeb i tego samego towarzystwa.
Adam i Jan umarli w tym samym tygodniu i obaj za różne grzechy skazani zostali na wędrówkę błędnych cieni. Odwiedzali też różne tereny, aż zeszli się jednej nocy w ogrodzie pałacowym, dawniej Koreckich, dzisiaj Odrowążów.
— Noc cicha — pozdrowił cień Adama.
— Cicha noc — odpowiedział cień Jana.
Stanąwszy naprzeciw siebie, oba ciała astralne zadziwiły się, że są tak nikłe, chociaż poznawały się nawzajem, z odrębnościami rysunku i ruchu. Czyśćcowej podległe doli, nie czuły już uraz ziemskich; ucieszyły się owszem blado jedno do drugiego, do wspomnień jakichkolwiek, byle nie pośmiertnych. Gdy cień rozmawiał z cieniem, głosy obu nie dźwięczały normalną falą powietrza, tylko śniły, zaledwie uchwytne, mieszając się ze szmerem liści. Ktoby nie znał sposobu porozumiewania się duchów, sądziłby, że wietrzyk lekko porusza śpiące klony. Ale w istocie rozmawiały z sobą cienie dawnych przyjaciół.
— Ogłoszono mi na sądzie pierwszej instancyi — szemrał cień Adama — że mam się błąkać dopóki ona... tu... nie stanie.
Wskazał mglistem ramieniem na część ogrodu, przyległą do ulicy, gdzie w nocy ciemnej zamajaczyło niby widmo projektowanej biblioteki i zdawało się pokutować razem ze zgasłymi jej spółtwórcami.
Cień Jana odwiał cichem zapytaniem:
— Któż cię sądził?
— Patronowie polscy — surowi sędziowie!
— Mnie sądzili także — orzekli to samo.
— Więc jesteśmy pod jednym wyrokiem! Radź, Janie, jakby skrócić mękę?
— Niema rady! — rachunki nasze zamknięte; istnieć mamy tylko z dorobku, zgromadzanego za czasów, gdy mieliśmy jeszcze pole zasługi.
— Wyrwicz zajmuje się usilnie sprawą biblioteki — pocieszał się cień Adama.
— Ale twoja siostra przeszkadza i chce obalić testament.
— Niema więc sposobu przyśpieszenia tej nieszczęsnej budowy, od której zależy nasze wyzwolenie?
— Próbowałem — rzekł duch Jana — zjawić się budowniczemu, memu następcy, ale nie widzi mnie i nie rozumie: przerabia moją najpiękniejszą salę!
— Ja zaś straszyłem moją siostrę we śnie, ale okazało się, że ani Boga, ani duchów się nie boi, gdy chodzi o pieniądze.
— Tak — zakonkludował cień Jana — zaniedbaliśmy wykonać za życia dzieło, które nam było przeznaczone.
— Oddaliła cię ode mnie pycha i lenistwo — przypomniał Adam.
— A ciebie nieczystość i zazdrość — odparł Jan spokojnie, wiedział bowiem, że stwierdza tylko rzeczy, już przez sąd zagrobowy ustalone i nie podlegające dyskusyi.
Ale Adam, iż przywykł do łatwości i ustępliwości życia ziemskiego, roił jeszcze o swych dawnych sposobach:
— Przecie mogę jeszcze coś sprawić przez moje stosunki, moją pozycyę?
— Nie jesteś już księciem, tylko — cieniem w ogromnej demokracyi umarłych.
— Mogę jeszcze wykonać jakiś dobry uczynek?...
— Nie masz już pieniędzy!
Cień Adama skurczył się, ale, chcąc się pocieszyć przynajmniej towarzystwem w niedoli, przymówił Janowi:
— A ty jakżeż ujmiesz teraz ołówek albo dłóto tymi palcami z mgły? — I ty nie jesteś już artystą.
Duch Jana pochylił głowę, ale ją znowu podniósł i szmerem, podobniejszym do żywego głosu, przemówił:
— Żyję jeszcze w paru dziełach na ziemi i w kilku sercach.
— A gdy ci ludzie pomrą, a dzieła się rozsypią?
— Ja już będę wtedy w nowem życiu.
Cień księcia zbladł jeszcze bardziej i stał się tak nikłym, jak jego osoba bez pozycyi i bez pieniędzy. Beznadziejne poczucie nicości trawiło go, aż wydał się zarysem pustym między pniami dwóch wspaniałych drzew własnego niegdyś ogrodu. Westchnienie, zaledwie Bogu dosłyszalne, ozwało się z miejsca, gdzie stał jeszcze cień cienia:
— Czy nie mógłbym zniknąć na wieki?
I zdaje się, że Bóg ulitował się ostatniemu pragnieniu mgły, którą przez swą najwyższą fantazyę zechciał stworzyć tak nikłą — bo cień Adama przestał odtąd powracać na ziemię, jako określone indywiduum. Błąka się tylko w układach prawno-ekonomicznych i w dziełach jako cyfra pieniężnego datku. Mówi się jeszcze o masie spadkowej po Koreckim, o projekcie biblioteki Koreckich, ale nikt już nie umie nawet w wyobraźni uprzytomnić sobie, kim był książę Adam, ostatni z rodu.
Duch zaś Jana błąka się dotychczas na czyśćcowej pokucie, iż wysłany był na dzieła większe, talenty otrzymał nie ze złota, lecz z prakruszcu Bożego kowane, których nie oddał w przeznaczonej przez Wyroki mierze podczas wcielenia swego.
Oto noc mdleje powoli w pałacowym ogrodzie. Czarne przepaście nieba przesiewają już błękit, a na nim korony drzew wystąpiły kłębami wzorzystego kiru. Rzeźwa i świeża rozedrgała się w powietrzu zapowiedź życiodajnego słońca.
Westchnął duch Jan a: nie wolno umarłym oglądać oblicza słońca. Więc przeniknął przez mury do mrocznych pokojów pałacowych, gdzie pośród szal i skrzyń, napełnionych księgami, stał i posąg jedyny, wykończony do przyszłego gmachu biblioteki publicznej. I położył się duch Jana w cieniu dzieła swojego, oczekując dnia wyzwolenia.


ZARĘCZYNY JANA BEŁZKIEGO
Warszawa, dnia 20 lutego.

Oczekując czegoś bardzo, człowiek zawczasu wystawia sobie sceny i całe dni przyszłego życia, a gdy te przyjdą, zastają go jednak nieprzygotowanym. Rzeczywistość przynosi w ubocznych szczegółach, w godzinie dnia, w chwilowym na stroju nerwów coś nieobliczalnego, co zadziwia. Ból jeszcze czasem gorzej boli, niż się zapowiadał, a ziszczona pomyślność wydaje się bledszą od przeczutej. Dopiero gdy ustąpi wahanie między wymarzonym obrazem, a rzeczywistym, kiedy upragniony fakt zaczyna już uciekać w poetyczną mgłę chwil dobrych minionych, wtedy wrażenie istotne, oczyszczone z mniej pięknych lub niepotrzebnych szczegółów, ogromnieje w sercu uspokojonem i rozpamiętującem, Ta druga fala szczęścia, jeżeli nie jest mocniejsza, to czyściej rozkoszna, niż pierwsza.
Zawsze lubiłem przyglądać się świeżo ubiegłym kolejom mego życia, — dlatego też piszę dziennik. A dzisiaj, kiedy mam zapisać taki epokowy wypadek, jak własne zaręczyny, kiedy pomyślę, że ta niepochwytna kobieta powiedziała mi poważnie i szczerze, że mnie kocha i przystaje na nasz związek, — to jeszcze się pytam, czy to nie sen.. Jednak od — paru dni trwa to niesłychane szczęście i zaczyna mi się już mieścić w sercu.
Wieczór 18 lutego, mój najpiękniejszy, wywiązał się naturalnie z sytauacyi trwającej już oddawna, bo ja z mojej miłości nie czyniłem tajemnicy, a Celina coraz wyraźniejszą okazywała mi skłonność. Korzystając z przypadkowej samotności, zdobyłem się wreszcie na odwagę poproszenia o jej rękę i bez wahania zostałem przyjęty. Chwila ta stanowcza była przecie szczytem moich pragnień, a jednak, przewidując ją trochę inaczej, w innym naprzykład pokoju, doznałem zrazu wrażenia, że mi się coś stało nie po myśli. Dopiero w podróży uczułem się niezmiernie szczęśliwym, gdym na noc wyjeżdżał z Prądników do Warszawy.
Sanki sunęły po białej powierzchni tak szybko i cicho, przez, noc mroźną, roziskrzoną księżycem i śniegiem. Jakieś dziwne, mrugające gwiazdy tkwiły na niebie opodal od księżyca, a inne sypały się z pod płóz, przerzynających śnieg chrupki i czysty. Ogarniał mnie wielki spokój i zapomnienie całego świata wobec tej jasnej świadomości, którą niosłem w sobie. Była to wdzięczność dla niej, dla życia, dla Boga, — a także niezmienna chęć czynienia dobrze, jakiś nieokreślony popęd do bohaterstwa. I była to zadowolona duma, jakby pycha nieprzebranego bogactwa i dziecinne roztkliwienie, do łez skore.
W tym stanie gorączki podróż wydała mi się długą chwilą, której czułem rozciągłość, ale też i niezmienność. Zdawałem sobie sprawę ze swego położenia, a jednak musiałem być nawpół tylko trzeźwy, bo pamiętam, żem zawołał na głos: — »Boże mój, moja ty!...« aż się furman zdziwiony odwrócił na koźle, a potem, wsiadając na stacyi kolei do wagonu, zająłem miejsce w drugiej klasie, chociaż wziąłem bilet do pierwszej i przesiedziałem całą noc, nie widząc prawie towarzyszów podróży.
Ocucił mnie dreszcz poranny, kiedym dorożką przejeżdżał most na Wiśle. Tęczowo mieniły się lody rzeki, błękitne i różowe dymy wieńczyły kominy fabrycznego Powiśla i na blado-złoiem niebie budziła się Warszawa radosna, napiętrzona, wypoczęta ze snu, coraz świetniej jaskrawa plamami swych kolorowych domów i dachów, jednostajnie pokrytych świeżym, zarumienionym śniegiem. Wschodziło słońce bardzo jasne.
I ja czułem ten obraz po dziecinnemu, pod wpływem jakiejś świeżości, która mnie ogarnęła. Miałem w sobie zapowiedź nowego życia wschodzącego z tem słońcem.
Przyjazd do miasta zamącił trochę moje wrażenia. Trzeba było zaraz oznajmić radosną nowinę mojej matce, a wiedziałem, że nie ucieszy się tak, jakbym ja chciał. Rozpłakała się, całując mnie serdecznie i błogosławiąc, ale był to raczej gorący objaw jej uczucia dla mnie, a nie podzielona ze mną radość. Wyznała mi, co ma na sercu, mniej więcej tak:
— Każdy sam sobie powinien żonę wybierać i myślę, że Celina jest ci przeznaczona, bo ją kochasz oddawna. Spostrzegłam to już wówczas, kiedy ona była panną i starał się o nią Sęp-Szarzyński, »stary Sęp« jak go nazywałeś.
Potwierdziło się teraz jasno posądzenie moje z przed lat kilku. Kiedy już małżeństwo Celiny z Szarzyńskim było postanowione, matka dała mi okrągłą sumę na podróż do Paryża, niby dla kończenia studyów, ale bardziej pono w celu, aby mnie z kraju na pewien czas. usunąć i zagłuszyć we mnie budzącą się już miłość dla Celiny, a może i nienawiść dla Szarzyńskiego. Nie byłem też na ich ślubie. Dzisiaj w rozmowie wróciły wyraźniej powątpiewania matki o moim wyborze:
— Z twoją naturą, mój Jasiu, nie zupełnie się zgadza jej usposobienie, pozornie przynajmniej takby się zdawało. Znam panią Szarzyńską od dziecka i wiem, że jest dobra, uprzejma, szczególniej piękna, ale nie dość poważnie pojmuje życie i jego obowiązki. Pierwszy jej mąż był dla niej niestosowny i mówią nawet, że mu niepokój o młodą i zalotną żonę skrócił życie.
— Ależ, mamo! — odpowiadałem, — nie należało się Szarzyńskiemu więcej do śmierci, jak te dwa lata jego małżeństwa. Bóg wie, poco za niego wyszła, czy z namowy krewnych, czy może na przekór...
Nie dopowiedziałem całej myśli. Gdyby to jednak było szczerą prawdą, że Celina już przed kilku laty, kiedyśmy się widywali po wieczorach, — ona młodziutką panną, ja ledwie z kurzu książek uniwersyteckich opylony, — że wtedy już była mną zajęta??... Dała mi to teraz do zrozumienia, ale mimo całą ufność, którą w niej pokładam, nie wierzę. Ja ją przecie kochałem i wtedy, bardzo nieśmiało, po studencku, tylko nigdy nie postała mi w głowie myśl, aby ta ponętna: księżniczka; Warska mogła mnie wyróżniać... Był-bym się przecież spostrzegł... Zresztą, kto wie? Możem ja za mało sobie dowierzał, albo nie umiał odróżnić płomyka przywiązania do mnie pośród znikomych ale ślicznych skier, któremi obdzielała ona zawsze mężczyzn?... Już to taka natura uprzejma, przymilna, wdzięcząca się do całego świata.
Rozmowa z matką była długa. Przykry mi był ton, bo nicowaliśmy zalety i wady Celiny, jakby jakiego majątku przed kupnem, a matka, pozbywszy się już, widać, pierwszej ostrożności, którą wobec wymagającego uwielbień mojego uczucia chciała zachować, mówiła coraz wyraźniej.
— Po śmierci Szarzyńskiego obawiałam się ciągle, że się na tem skończy; wiedziałem, że Celina wybierze ciebie z pomiędzy swych aspirantów. Nie dziwię się jej: możesz się podobać i bez zaślepienia sądzę, że lepiej wyglądasz i więcej jesteś wart, niż jej zwykłe otoczenie.
Odpowiedziałem zupełnie szczerze:
— Teraz: dopiero przychodzi mi to do głowy, kiedy fakt naszych zaręczyn jest spełniony. Ale doprawdy nie spodziewałem się, że mnie ona pokocha. Najprzód to, co mama przez swoje życzliwe oczy we mnie widzi, dla mnie jest zupełnie wątpliwe. Jak wyglądam? Wiem, żem do ludzi podobny, ale nie do tych, którzy mają tak na zwane »szczęście do kobiet«. Zawsze mi się zdaje, że każdy mężczyzna, rozmawiający z Celiną, ma nademmą jakąś przewagę wdzięku i światowego sprytu. Wprawdzie tylko w stosunku do Celiny to mi się zdaje. W rozmowie z innymi mężczyznami, czy kobietami, zapalam się często i wtedy widzę, że mnie słuchają przyjemnie, że im się staję sympatycznym. Ale nikt mnie tak nie onieśmiela, jak Celina. Widać, zanadto pragnę jej się podobać? Dzisiaj więc pewność, że jestem jej milszy od innych — ta prawie pewność — zadziwia mnie, olśniewa i trochę przestrasza. Bo czy ja zdołam zapełnić jej życie tak wyłącznie, żeby już nikt do szczęścia, ani przyjemności nie był jej potrzebny?
A matka dalej ciągnęła swe powątpiewania:
— Trochę się i ja o was boję, nie o brak uczucia z jej strony, ale o twój spokój, Jasiu, bo pani Szarzyńska nie może odrazu stać się wzorową żoną.
— Jeżeli pokochała prawdziwie, to dlaczego nie? Mama jej nie zna, a może nikt jej nie zna takiej, jaką ją teraz widzę i kocham. Cała ta płochość, elegancya, światowość — to powierzchnia jej natury, to tylko ucieczka od głębszego wniknięcia w siebie.
— Prawda, — odpowiadała matka — że wychowana była pośród ciągłych zabaw przez rodziców, zajętych bardziej swymi osobistymi stosunkami, niż jakimś poglądem wychowawczym. Prawda i to, że kiedy wchodziła w świat, rodzice już nie żyli, a ciotka jej, Grabska, dobra osoba, ale tylko dla oczu świata była dozorem i opieką Celiny. Niedorzecznie też wydano taką młodą dziewczynę za Szarzyńskiego, bo to był może wielki obywatel, ale człowiek bardzo suchy i zajęty, którego ona kochać naprawdę nie mogła. Ale jak jej zaczęli opiekunowie i opiekunki tłumaczyć, że to doskonała »partya«, że Szarzyński ma pozycyę w kraju, że ona stworzy pierwszy w Warszawie salon i ognisko towarzyskiego życia... Może ten pomysł salonu tak pojęła Celina, że wiecznie otaczała się młodzieżą? Tak, czy inaczej — można to zrozumieć. Nie dziwię się jej zresztą, bo młodzi lgną zawsze do młodych, a ten jej mąż »od pozycyi«, o tyle starszy... Teraz jednak spodziewam się, że odosobni się trochę i odprawi szczególniej tego kuzyna, który się w niej podobno kocha.
— Alfreda Valfort? Dlaczego? Przecież to bliski krewny, prawie dzieciak i takie zabawne te jego paryskie farsy, śpiewki, i niewyczerpana wesołość.
— No tak, ale ciągle siedzi w Prądnikach, Przecież musi mieć coś do roboty u siebie, we Francyi. Tymczasem, jak przyjedzie do nas, to zostaje czasem sześć miesięcy...
— Bo ma tutaj całą rodzinę matki — Warskich...
— Która go przyciąga w osobie najładniejszej kuzynki. Oczywiście niema w tem nic złego, tylko, ponieważ pani Celina mieszka teraz sama ze starą ciotką, więc świat zaraz czegoś rad się domyślać i uśmiechać.
Takeśmy gawędzili, wracając często do tych samych zdań i sporów. Jednak ta rozmowa zostawiła mi niesmak po sobie.


Prądnik, dnia 23 lutego.

Przyjechałem, przebrałem się już z podróży i czekam. Oznajmiłem, że przyjadę dzisiaj, ale są dwa pociągi: południowy i wieczorny. Oczywiście wybrałem pierwszy. Celina przypuszczała zapewne, że przyjadę wieczorem. Niema jej w domu, łyżwuje gdzieś podobno na stawach, o kilka wiorst odległych. Ja tam nie pojadę, bo teraz zachód słońca wczesny i ona zapewne zaraz wróci; — siedzę sobie w gościnnym pokoju i piszę.
Ile ja przemyślałem o niej w tym pokoju, jak znam te obicia i meble! Nocowałem nawet tutaj za życia tego starego, podczas polowań zimowych i w lecie, i w jesieni... ile to już razy! Czy mi tu dobrze było, czy bardzo źle? Wieje do mnie ze ścian znajomych dawny nastrój; pamiętam go, jakby był wczorajszy. Po wieczorze, spędzonym w jej towarzystwie, idę spać zły, niezadowolony z siebie, rozstrojony nerwowo do najwyższego stopnia. Gdy było wiele osób, to ginąłem w tłumie i nie mogłem się do niej zbliżyć; kiedym z nią rozmawiał, nie powiedziałem tyle i tak dobrze, jakbym tego pragnął. Zawsze też wzrok mój przeszkadzał wymowie: zanadtom na nią patrzył, — a wyżeranie jej obrazu, estetyczno-zmysłowe, przyćmiewało swobodny tok myśli, zabijało werwę słowa. Biegły mi za nią oczy tak naturalnie, że chyba przemocą mogłem je oderwać, kiedy to patrzenie stawało się krępującem, lub śmiesznem... Pamiętam też obok wszystkich jej słów cały akompaniament ruchów, obrotów, gry twarzy, i kiedy przypomnę spędzoną z nią jaką godzinę, nietylko ją w myśli powtarzam, ale i rysuję. Z owych czasów nigdy nie wraca mi jej postać samotna; widzę ją otoczoną mężczyznami. W grupie, dośrodkowo skupionej, jest jeden, czasem kilku uszczęśliwionych specyalnym względem: z tym najlepiej tańcować, ten zamianowany najdowcipniejszym, tamten znów najwierniejszym starym przyjacielem«. Jeden stoi za krzesłem i korzysta z przechyleń głowy, drugi ma klasyczne miejsce po lewej stronie Celiny, trzeci usiadł gdzieś tak w kącie, że co chwila krzyżuje z nią spojrzenie, — a oma tym pułkiem dowodzi z nadzwyczajną wprawą i widoczną przyjemnością. Każdemu choć na chwilę się wyda, że on tu gra na pierwszych skrzypcach, a to tylko ona lekką ręką trąca pokolei cudze czułe struny. Mówi o wszystkiem i o niczem, podkreśla udany koncept a niezgrabny zaciera; dowcipny staje się przy niej dowcipniejszym, nieśmiały wymownym, a zwłaszcza kto ją zobaczy pierwszy raz, poczuje odrazu tę podbójczą ciekawość kobiecą, która go ogarnie jak przyjemny, ciepły zapach. Oczy tak się jej świecą, gdy się bawi, a usta tak łatwo szczebiocą, i śmieje się, śmieje, i naokoło siebie rozsiewa śmiech, niepokój i magnetyczne promienie... Piękna jest, ale nie taką ja ją lubię. Czy to tak wielka przyjemność skupiać na sobie te wszystkie mniej lub więcej pożądliwe spojrzenia? Czy warto pierwszemu lepszemu dać choćby szczyptę serdecznej poufałości?
Im bardziej ona bawiła się z innymi, tem ja stawałem się chmurniejszym. I nie mogłem już zdobyć się na wesołość, chociażby ku mnie skierowała swe uśmiechy i swój szczebiot. Zdarzała się wtedy rzecz dziwna: mówiąc ze mną, ta kobieta tak pewna siebie, tak swobodna, poważniała i rumieniła się czasem na dobre, kiedym na jakie jej słowo, zbyt rozigrane i nierozważne, odpowiedział przymuszonym uśmiechem, albo milczeniem. Ani to gniew,.ani silne wzruszenie były powodem tych rumieńców, — poprostu rozdźwięk naszych wzajemnych nastrojów, uderzenie tańczącej fali o stały ląd. Chociaż antypatyczny nie byłem jej nigdy, musiałem często, zwłaszcza w liczniejszem towarzystwie, trochę ją nudzić.
A mnie taki naprzykład wieczór doprowadzał do nerwowej rozpaczy. Nie mogąc potem zmrużyć oka przez całą noc, widziałem ciągle przed sobą kochaną, niedostępną postać, otoczoną tłumem. Całe niezadowolenie z niej, czy z siebie samego, przelewałem na ów orszak, dzielący ją ode mnie, nienawistny.
Czym ją wtedy już kochał? Nie tak, jak dzisiaj — to pewna, jednak rozkosz i szczęście widziałem zawsze w jej postaci i każdy mój sen miłosny miał jej rysy.
Mówiono mi o niej, że zbyt światowa, że zalotna na zimno, że pusta, — ja czułem, że to tylko nawpół prawda, bo pod tym pozorem zewnętrznym kryje się kobieta inna, przeczuwana i moja. Tylko, aby poznać tę jej głębszą istotę, trzeba było wynurzyć trochę moich uczuć i pragnień, trzeba było, serdecznej, poufalszej rozmowy, na którą ja długo nie mogłem się zdobyć. Dziwna jakaś nieśmiałość i przesadne uszanowanie zamykały mi usta: tej najmilszej i najuprzejmiejszej bałem się poprostu, jak ognia, tę kobietę, którą świat nazywał zimną kokietką, ja szanowałem, jak kapłankę. Instynkt mnie nie mylił. Jaka ona teraz inna, gdy już te lody prysły między nami! Jak spoważniały jej oczy! Jak to serce umie być subtelnie domyślne!...
Szmer w przedpokoju oderwał mnie od pisania. Wracam — to tylko służba się kręci.
Słońce już nisko — wkrótce musi przecie Celina powrócić. Bawi tam trochę długo, ale cóż ma w domu robić? Sądziła, że przyjadę wieczorem, bo nawet pociąg ten jest wygodniejszy.
Już mi się pisać nie chce, będę patrzał przez okno, widać stąd aleję wjazdową na kilkaset kroków.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Noc późna, ale że i tak spać nie będę, więc zapisuję świeże wrażenia ostatnich godzin.
Nie daj mi Boże czekać tak n a nią, jak dzisiaj o zachodzie słońca! Wychodziłem na dziedziniec, — wracałem, chciałem pisać, nie mogłem i, ubrawszy się nareszcie w futro, zacząłem chodzić przed domem. Księżyc już się rozsrebrzył i śnieg zaczął błękitnieć. Jasno było ciągle, tylko coraz inaczej: cienie osłabły, przychodziła noc mroźna i z nią straszny, palący niepokój.
Nareszcie! Słyszę dzwonki — coraz bliżej — wpadają w aleję sanki — lecą wprost na mnie dużym kłusem parskające konie. Widzę: Celina powozi, obok pani Grabska, a z tyłu — furman czy lokaj? Żebyż lokaj! ale nie. W niepewnym półmroku księżycowej nocy widzę jakąś sylwetkę zgrabną, poufale nachyloną do dam, — przy zakręcie widzę ostry, ładny profil ze śpiczastą bródką i poznaję wreszcie uśmiechnięte oczy — Alfreda Valfort.
Naraz mi się w skroniach zrobiło ciepło. Wyprostowałem się przed drzwiami, nie robiąc kroku naprzód. Ale Celina spostrzegła mnie już, tak ślicznie zatrzepotała się na sankach, lejce rzuciła na kolana pani Grabskiej, aż je Alfred, przechyliwszy się gwałtownie, schwycił i, zanim ochłonąłem, była przede mną, podając mi obie dłonie.
— Długo czekałeś? — rzekła cicho po polsku.
Nie mogłem się gniewać, a nawet było śmiesznem okazywać niezadowolenie, — jednak musiałem być nieswój i sztywny, bo mnie Valfort, trzymając jeszcze spienione konie, tak ze swego wysokiego kozła zagadnął:
— Oto jest Bełzki, zamrożony w posąg oczekiwania. jeżeli go ten gorący shake-hands nie rozpuści, doprawdy stał się lodem.
Nic mu nie odpowiedziałem. Nie znoszę, gdy kto na mnie, choć bez żółci, rzuci komiczne światło. Co gorsza, czułem się prześcigniętym. To, co mówił Valfort, nie było tak znowu bardzo dowcipne, jednak stokroć dowcipniejsze od mego milczenia. On był swobodny i wesół, ja — zły i zmieszany. Jak on przytem wygląda, ten mały, z tą swoją głową młodego fauna! Ładny jest, niema co mówić, a nawet do Celiny podobny, tylko ona wysoka i ma jasne włosy, a Valfort jest mały i czarny, ale oczy mają takie same, oczy trochę wypukłe, bladobłękitne, kiedy spokojne, a gdy się ożywią uśmiechem, promieniejące czarnym blaskiem nadmiernie powiększonych źrenic. Celina ma tylko łagodniejszy wyraz i trochę złota w oprawie oczu, jakiś rudy cień, jak w załamaniach pentelijskich marmurów.
Scena przed drzwiami trwała chwilę i każdy się jakoś śpieszył, żeby ją skrócić. Wracający z przejażdżki musieli zmienić ubranie, a ja, pozostawszy sam przez kwadrans, miałem czas wyrozumować sobie błahość całego zajścia. Może też nikt nie zrozumiał, com ja czuł przez chwilę? Czasem w jednem szybkiem ściśnieniu serca odegra się w człowieku dramat, a świadkowie zobaczą tylko bolesny kurcz, albo nagłą bladość twarzy i, jeżeli przez uprzejmość nie spytają: co ci jest? — to wzruszą ramionami. Dostrzegłem jednak, że Celina przez cały wieczór, jakby się poczuwała do lekkiej winy, zdwoiła swą serdeczność w obejściu ze mną, może dla zatarcia przykrego wrażenia mego przyjazdu, — a cóż jej się kiedy nie uda?


Warszawa, dnia 28-go lutego.

Dobrze, że dzisiaj kończy się karnawał, bo gdyby trwał dłużej, mógłbym w tym drażniącym zgiełku popełnić jakie szaleństwo. Co się stało? Nic prawie, ale drży coś we mnie i wre, coś niebezpiecznego. Postaram się przez zimne rozważenie dni ostatnich uspokoić siebie, a wypadki ocenić sprawiedliwie. Trzy dni, spędzone w Prądnikach, wróciły mi ufność w naszą przyszłość, która ma dotąd dla mnie coś nieokreślonego, jak obietnica szczęścia na innym świecie. Rozmawiałem z Celiną przez cały dzień, prawie bez przerwy; mówiliśmy o latach dziecinnych, o naszych rzeczach i o osobach nam bliskich, — i tak godziliśmy się wybornie, tak się to moje i twoje mieszało razem, układało łatwo w jedno, w jutro upragnione.
Valfort znudził się wkrótce i wyjechał do Warszawy. Nie zatrzymywała go Celina, traktowała go lekko, jak bliskiego krewnego, jak dzieciaka. Wtedy mnie wesołość wróciła i koncept: — grywaliśmy na fortepianie niestworzone jakieś duety, przerywane śpiewem i śmiechem. A te dwa kochane wieczory, spędzone z Celiną pod mniej bacznem okiem drzemiącej cioci Grabskiej! Takie dni przelatują zbyt szybko i opłacić je trzeba zawsze przez późniejsze cierpienia.
Wypadało jechać do Warszawy. Celina musi się zająć różnemi sprawami przed ślubem, musi matkę moją powitać, jako przyszła synowa, musi jeszcze wiele rzeczy załatwić, — a także trochę się pobawić, bo właśnie są Ostatki. Że lubi tańcować, nic dziwnego: nikt tak nie tańcuje, jak ona.
Jesteśmy więc znów w Warszawie i wprosiliśmy się na bal do Falkiewiczów. Celina prawie ich nie zna, rzuciła im zaledwie karty wizytowe, ale na tym balu być musi, bo państwo żyją wystawnie z powodu córki na wydaniu, bal będzie ładny, cały high-life zebrany z dodatkiem innych warstw, co razem stanowić będzie tłum, gwar, wystawę, wszystko, co ona lubi, kiedy w nią wstąpi ten chochlik światowy.
Rozmowa przed balem:
— Będę dziś tańczyła do upadłego. A pan?
— Tyle, co i pani.
— Ale przecież nie możemy ciągle razem... Co pan woli, mazura, czy kotyliona?
— Prawda, nie możemy wszystkiego razem tańczyć... więc daj mi pani kotyliona... Nie — wolę mazura, bo trwa dłużej.
— Dobrze; to dam kotyliona Alfredowi; on tak wybornie tańczy walca, lepiej, niż wszyscy...
— Ach, znowu Alfredowi...
— Jakto: znowu?
Wymknęło mi się to słówko. Zacząłem niezgrabnie tłumaczyć się:
Znowu, to jest że... pani powinnaby mieć dosyć tego... to jest, że...
— Już rozumiem: pan go ma dosyć. Więc chce pan, żebym tańczyła z kim innym?
— Jak pani woli.
— Choć już przed ślubem zaczyna mnie pan tyranizować, ustępuję — nie dam kotyliona Alfredowi. Jesteś zadowolony?
— Moja najdroższa!
Rad byłem oczywiście, ale i nierad z siebie, żem Alfreda wyłączył z listy kandydatów, a tem samem podkreślił. Nie chciałem tego.
Byłem już dawno w salonie Falkiewiczów, rzucając raz po raz okiem na drzwi przedpokoju, aby nie stracić widoku wchodzącej Celiny. Świeży mój zaszczyt zwracał na mnie uwagę. Nie mogłem się opędzić powitaniom i życzeniom. Byłem zresztą w doskonałym humorze, a im w lepszym jestem, tem świat wygląda mi śmieszniej, i cechy osób, spowszedniałe przez dawną znajomość, występują jaskrawiej. W tem bawiącem się towarzystwie są jakieś tradycye wielkomiejskie rozcieńczone w jarmarcznym tłumie: różne uznane i nieuznane wielkości, autentyczne i nowozłocone herby udają dawną dworskość, nie wiedząc, co począć ze swem problematycznem stanowiskiem. Jest także pełno wiejskiej szlachty wypomadowanej, ciekawej, noszącej wiedeńskie fraki i niesłychane jakieś przydomki na kartach wizytowych. Mieszają się nieliczne zwykle poważne, choć gorzkie, typy mieszczańskie. A wszystko, chociaż spotyka się w karnawale, chociaż razem tańczy i wydaje pieniądze, kłóci się jednak, obmawia i stroni od siebie, tworząc maluczkie, śmieszne obozy z osobnym kolorytem politycznym, społecznym. Dzisiaj są tu prawie wszyscy. Pan Hektor Falkiewicz, sprzedawszy las na Podolu, pragnie zabłyszczeć w Warszawie i wydać za mąż córkę. Najął mieszkanie z dużym pustym salonem, w stylu nie wiadomo którego z Ludwików. W innych pokojach meble nowe, fatalnie dobrane; dopiero tam, gdzie panowie mają palić papierosy, widać stare jesionowe kantorki, wyplatane krzesła i kilka sczerniałych portretów, zapewne przodków, sprowadzonych do Warszawy na pogrobową rozkosz oglądania rozkwitu rodziny.
Pozamawiałem tańce i wdałem się w rozmowę z panem domu. Dziwny typ skazańca na wesołość i wysokie maniery. Kłania się, uśmiecha, mówi o pokrewieństwach: »znalem ojca...« »to pan dobrodziej z okolic Żytomierza?...« i t. d., — a w oczach tak mu wyraźnie pokutuje tęsknota do końca balu, że aż litość zbiera. Powinien jednak cieszyć się, bo, dzięki swej uprzejmości i kilku znajomym filarom towarzystwa, zgromadził mnóstwo osób z największego i średniego świata; panna Zofia, otoczona młodzieżą, wydaje się ojcu bajeczną w paryskiej sukni.
Taki już tłum, że nie można ruszyć się z kąta, gdzie cię los zapędził; tańczą w mozolnie opróżnionym środku sali, a tu jeszcze przepływa coraz kto inny; najpóźniej przychodzą »te panie«, które najwcześniej wyjdą, łaskawe boginie, witające zaledwie kilka osób, starzy radcy i wysocy urzędnicy. Zaczynałem już niepokoić się, gdy we drzwiach salonu uikazała się najprzód poważna pani Grabska, a za nią...
Nie mogę dotąd uwierzyć, aby ta cudowna mogła być kiedyś moją.
Mimo rozpoczętego walca, cały salon drgnął, nachylił się, cisnął się ku niej. Mężczyźni zwłaszcza otoczyli ją tak ściśle, że sytuacya stała się prawie komiczną; ręce jej migały w setnych, prędkich uściśnieniach; ramiona, których od roku nie widziałem w tej marmurowej chwale, błyskały śród mrowia czarnych fraków, jak gołąb przez kruki opadnięty i owacya zakrawała na bójkę o jej tańce, — stawała się hałaśliwą, trochę dziwną. Panie mniej okazały entuzyazmu, choć wiele z nich przybrało słodkie, przymilone uśmiechy. Pani Falkiawiczowa dobra i uprzejma kobieta, tylko nie mogąca zapomnieć, że jest z domu Koriolan, z jakiejś niby wielkiej rumuńskiej rodziny, powitała Celinę bardzo gorąco, podając jej obie dłonie, ale musiało jej przez głowę przemknąć, że ją kto o serwilizm posądzi, bo zesztywniała zaraz. Pani Falkiewiczowa jest przedewszystkiem osobą niezależną.
Zapisuję uboczne szczegóły, tak mi nie pilno do późniejszych wrażeń wieczora.
Celinę porwał ktoś zaraz do walca i, gdy usiadła, mogłem dopiero ją powitać. Ścisnęła mi mocno rękę i spojrzała swemi rozbawionemi oczyma. Oczy te, kiedy się bawią, mają w rozlanych źrenicach blaski, których znaczenia nie zgadniesz, które darmo starałbyś się wytłumaczyć na swoją wyłączną korzyść, bo one są dla całego świata magnetyczne, — zanadto piękne.
— Czy dobrze dziś wyglądam? —
— Strasznie! — odpowiedziałem.
Nie myląc się co do znaczenia wyrazu, zaśmiała się głośniej i bardziej nerwowo, niż zwykle.
Ścigam ją teraz oczyma po salonie, a wiruje ciągle; nie dają jej usiąść.
Co to jednak za barbarzyńska pozostałość ten taniec! Dlatego że to uchodzi przy muzyce i w karnawale, a nie inaczej, wolno temu panu objąć kibić Celiny, i mocno, żeby dobrze prowadzić, — wolno mu sunąć tak z nią razem, ocierać się o jedwab, który przybiera w tańcu linię jej kształtów, — i oddychać tem zaczarowanem przez nią powietrzem i dotykać prawie jej włosów...
Widok ukochanej kobiety w tańcu z innymi jest nawpół bolesną rozkoszą.
Rozsądek jednak przychodzi w pomoc. Przecie ona tańczy ze wszystkimi, przecie i ja z nią tańczę... ale gorzej, niż umiem, gorzej, bo mnie zanadto ten pozwolony i niezupełny uścisk drażni i upaja.
Mówiła mi jednak bardzo miłe rzeczy podczas mazura, któregom się nareszcie doczekał. W słowach jej był odcień zmysłowy, którego nie zauważyłem dotychczas w tym stopniu, — a choć do mnie się stosowały te słowa, te spojrzenia, to jednak gdy myśl mi przyszła, że to nie moje towarzystwo, ale ta atmosfera balu tak ją podnieca, znów mi chora część serca zaczęła dokuczać.
Wyniósłbym jednak dobre, choć gorączkowe wrażenie z tego wieczoru, gdyby nie ten nieznośny Valfont, który, widzę ze zdziwieniem, zaczyna mnie, jak mara jaka, nawiedzać. Nie było go u Falkiewiczów aż do drugiej w nocy. Nagle, pod sam koniec mazura, zjawia się, wypoczęty, wyświeżony i, coś tam wymyśliwszy n a usprawiedliwienie się przed gospodarzami, biegnie wprost do Celiny, i swym wykwitnie poufałym tonem szepcze jej do ucha. Potwierdziła skinieniem głowy i ślicznym uśmiechem.
Muzyka zagrzmiała huczniej, uradowana z hasła: »wszystkie pary!« które zapowiadało kolacyę i odpoczynek. Prowadzę Celinę do stołu, a obok nas przewija się, jak wąż, pośród ciżby — Valfort. Zrozumiałem ten manewr i umowę z Celiną, i nie było sposobu przeszkodzić mu usiąść obok niej po prawej ręce przy stole. Odrazu oczy mu się zaiskrzyły, sypać zaczął konceptami, dolewać wina, aż skupił uwagę kilkunastu osób, bliżej siedzących. Śmieli się, dorzucali po słówku, a on odbijał, zdawało się, w powietrzu każde rzucone słowo.
Nigdy nie widziałem go w takim udzielająco się wesołym humorze. Celina bawi się tem bardzo i przez pewien czas wyłącznie jest zajęta swym »petit Fred«. Nie ma wprawdzie wyboru, bo ja siedzę z drugiej strony, uporczywie milcząc. Zapytała nawet, co mi jest, a ja wtedy zdobyłem się wreszcie na uśmiech i na w trącenie kilku słów do rozmowy. Ale idzie mi, jak z kamienia, bo zamiast paplać o wszystkiem, tak, jak to do głowy przychodzi, patrzę na niepokojącą, rozbawioną postać mojej narzeczonej, a myślę:
— Czyżbym głupszy był od tamtego jej sąsiada? Czy przy kobietach taki rodzaj sprytu bardziej popłaca, niż rozum i serce? Dałbym jednak wiele za to, żebym to ja, a nie on tak rozbawił Celinę przy kolacyi...
Takie uwagi nie pomagają oczywiście do rozmowy, a toczy się teraz o tem, jak pani X. otruła swych dwóch wielbicieli bielidłem, którego używa, i jakim się to mogło stać sposobem...
Ze złości i dla pozoru spokoju zwracam się do mojej drugiej sąsiadki, panny, którą zaledwie znam, i zaczynam coś gadać o Ostatkach, o Popielcu — najlichsze komunały. Nie cierpię zresztą panien: nie wiadomo, o czem z niemi mówić, gdy się nie jest ich aspirantem.
Wypalił się już szmermel Vaiforta, bo przestał mówić głośno. Korzystając z ogólnego teraz gwaru rozmów, nachylił się ku Celinie, szepcze coś do niej i trwa to sobie kwadrans, — a ja siedzę obok i rozmawiam z panną.
To się wydaje niedorzecznem, a jednak w tej chwili chętniebym komuś zgniótł rękę aż do krwi, albo powiedział coś bardzo przykrego tej pannie, mojej sąsiadce. Ale prawa salonu potężniejsze są nawet od praw moralnych. Rozmawiam więc grzecznie, jem, piję szczególniej — musiałem nawet wypić dość dużo wina. I siedzę obok mojej narzeczonej, jakbym był jakim obojętnym figurantem, albo nieboszczykiem jej mężem. A Valfort kieliszek z szampanem ujął w prawą rękę, lewą — widzę najwyraźniej — wyciąga do Celiny pod stołem i, przechylony, w pija w nią swe uśmiechnięte, namiętne oczy, trąca o jej kieliszek, mówiąc:
— Czy pamiętasz, moja droga?
Celina cofnęła wprawdzie rękę. ale kieliszek do ust podniosła, uprzejmie dziękując.
Tego już za wiele! Czy pamięta? co? — mają oni ciągle jakieś wspomnienia, jakieś tajemnicze aluzye.
Gdy ktoś wzniósł nasze zdrowie, nie ruszyłem się zrazu z miejsca, aż mnie Celina zbudziła:
— Panie Janie! piją za nasze zdrowie, czy chcesz, żebym wypiła do dna? I pochylała do mnie swą zarumienioną twarz, uderzyła we mnie oczyma, jak żarem... Działo się to jednak natychmiast po tej rozmowie z Alfredem, — spotkała zatem moją twarz skurczoną gniewem, więc się cofnęła z zawodem w ruchu i w głosie:
— Co panu dzisiaj jest, doprawdy?
Otaczano nas życzeniami. Powstałem, dziękując bez zapału, z przymuszonym uśmiechem i znów usiadłem. Celina nie bawiła się już, oczy jej dziwnie zamierzchły, spojrzała na mnie niespokojnie. A ja wtedy pod wpływem nagłego postanowienia, które po winie łatwiej przychodzi, odezwałem się do niej zimno i dość głośno:
— Mogłaby się pani mniej zajmować tym głupcem Alfredem.
Drgnęła na krześle, potem zaczęła z kimś przez stół rozmawiać, urwała i dopiero po chwili rzuciła mi prędko; cicho i trochę gniewnie:
— Jesteś dzisiaj bardzo dziwny.
Wstawano od kolacyi. Muzyka już poczęła walca w sali balowej, do której powróciliśmy niebawem. Bal szedł swoim porządkiem, stawał się coraz gwarniejszy i weselszy, ale nie dla mnie, ani też dla Celiny.
Wzruszenie otrzeźwiło mnie odrazu. Żałowałem już tej może niewczesnej wycieczki; mógł Valfort usłyszeć użyty przeze mnie epitet »animal...« Mało mnie to obchodzi, ale popsułem całą zabawę Celinie. Zesztywniała do niepoznania, przybył jej ton jakiś pogardliwy, niecierpliwy i po paru tańcach opuściła bal przed kotylionem. Nie tańczyła już z Alfredem ani razu, ze mną raz, pożegnała mnie z wyrzutem w oczach, które uporczywie odwracała ode mnie przez resztę wieczoru.
Co także nudne, to, że mógł ten i ów zauważyć zmianę humoru trzech naraz osób, bo i Valfort spochmurniał, przygryzał wąsa i tańcował bez werwy.
Jest to wypadek, którego żałuję, bom sam winien, ale stokroć gorzej dręczy mnie jakaś wielka niepewność, będąca w związku z tym drobiazgiem.
Może to źle, że piszę dziennik, bo takie przypatrywanie się przebytemu świeżo życiu przedstawia dla mnie pewne niebezpieczeństwa. Streszcza wprawdzie i utrwala dobre chwile, ale rany przez dysekcyę jeszcze pogłębia. Czy piszę jednak, czy nie piszę, zawsze mimowolnie wglądam w siebie po każdem wzruszeniu, po każdej zmianie dekoracyi życia. To mnie męczy. Dałbym wiele za szczyptę lekkomyślności i chciałbym brać powierzchownie wszystko, co mi się zdarza. Nie mogę.
I teraz powinienbym starać się zasnąć po balu, odpocząć, zrobić zapas zdrowia i naprawić niezgrabne postępowanie. Tymczasem piszę od paru godzin i przeżywam po raz drugi to, cobym tak chętnie wymazał z przeszłości. Słońce już wychodzi ponad dachy przeciwległych domów i zazierają do mnie różowe promienie. Tak niby wesoło na świecie, a jest w tem rannem, mroźnem powietrzu dziwny niepokój, gorszy od nocnego niepokoju, bo ranek ten nie przynosi, jak zwykle, ukojenia, tylko oświetla ostrzej za rysy.moich wspomnień. Widma nocne nie ustąpiły przed słońcem, trwają ciągle wyraźnie, oświetlone i straszniejsze.
Kto to jest ten nieunikniony, ten niewinny kuzynek? Zawsze go spotykałem przy niej w tłumie, który ją otaczał; inni zmieniali się, ten był ciągle. Krewny jest, to prawda, ale ma ona przecież innych krewnych tego gatunku, Chociażby naprzykład brata Alfreda. A o tego dba specyalnie, trzyma go przy sobie, jak pokojowego pieska, bawi się z nim, broni go od napaści... Bo i o cóż się na mnie zagniewała?...
Czegoby tu zażyć przeciw czarnym myślom, które mnie obsiadły, jak odpędzić te niemożliwe obrazy, które mi się cisną przed oczy?!


Dnia 6-go marca.

Coraz gorzej mi jest i coraz smutniej. Czym ja doprawdy narzeczony? Padło coś między mną a Celiną i mam wrażenie, że ta zapora rośnie, przedłuża się i coraz bardziej mnie od niej oddala. Ona posmutniała, nie trzpiota się już, ale też i ze mną mówi mniej swobodnie, nie daje mi całego zaufania, czegoś się boi, na coś wiecznie ogląda się... Ha — może się boi, że coś zgadłem z jej przeszłości? A ja nic nie zgadłem, niczegom się nie dowiedział, tylko posądzam, wątpię i cierpię.
Przeszłość kobiet pięknych, zalotnych i otoczonych wielbicielami, to dopiero studyum niedostępne. Ci, którzy w ich historyi brali udział, milczą: jest to ich obowiązkiem, a często im dogadza dokumenty się niszczą: — pozostaje tylko bałamutna legenda, której wierzyć nie można... Gdyby tu chodziło o historyę pani X albo Z.! — ale tu chodzi o nią, o tę najbardziej zajmującą kobietę, która ma być moją żoną.
Że teraz mnie wybrała z serdecznej skłonności, to prawie rzecz pewna. Że teraz jestem pierwszym jej... mistrzem dworu, to oczywista. Ale jak było dawniej? Co ją łączyło z Alfredem? Musiało to być jakieś bliższe porozumienie; wszystko mnie o tam przeświadczą.
Mówiłem z nią raz tylko o Valforcie, bo nie można było rozmowy tej uniknąć; później nie wymówiliśmy już tego nazwiska. Było to nazajutrz: po balu. Chociaż Celina mieszka teraz w hotelu, zastałem u niej prawdziwy raut o zmroku. Już w korytarzu słychać było gwarną rozmowę i dźwięczny głos, który poznam między setką innych. Gdy wszedłem, gwar przycichł, jak pod surdyną. Cóż u licha? czy ja zaczynam działać na ludzi jak upiór, albo jak szpieg utajony? Wiele osób ruszyło się z miejsc i wyniosło, Valfort zemknął jeden z pierwszych, manewrując tak, żeby się ze mną nie przywitać. Salonik zaczynał opróżniać się, z czego Celina widocznie była nierada: zatrzymywała uporczywie swych gości z gorączkowym jakimś naciskiem. Wiem naprzykład, że nie dba o starą pannę Kardynowską, bo ta nudzi wiecznem opowiadaniem, jak ten i ów się w niej kochał, albo jeszcze kocha, podczas gdy ona wie, że miłość ziemska i t. d., — a właśnie tej pospolitej i kwaśnej dewotki uczepiła się Celina, jak deski ratunkowej.
— Moja kochana pani, zostań jeszcze, powiedz, jak tam idą wasze sesye dobroczynne, czyś się pogodziła z prezesową? — A ksiądz Rafał czy was nie opuszcza?
Widocznie nie chciała Celina zostać ze mną sam na sam. Przyszło znów parę osób, na krótko; wyszli nakoniec wszyscy.
Nie zacząłbym może rozmowy wprost o wczorajszem zajściu, bo musiałem przepraszać, a nie czułem się dosyć winnym i nie mogłem wszystkich swoich usprawiedliwień przytoczyć. Ale ona, skorośmy zostali sami, przystąpiła odważnie do przedmiotu i z taką powagą, aż mi się nową wydała i niezwykłą:
— Panie Janie, czy chcesz ode mnie wszystkich mych przyjaciół odstraszyć?
Jak kto ze mną na ostre, to i ja z nim. Odpowiedziałem więc:
— Zależy od gatunku przyjaciół i stopnia ich zażyłości z panią...
— Alfred jest moim ciotecznym bratem, więc o jego gatunku trudno wątpić, — rzekła trochę dumnie, — a wyznaję, że go bardzo lubię i rada zawsze jestem mieć go przy sobie.
— Nie śmiem temu się przeciwić, pozwoli jednak pani, że ja go nie będę lubił, że go nawet mogę zczasem znienawidzieć.
Otworzyła szeroko oczy i gniew się w nich zmienił w łzawy trochę przestrach. I mnie się zaraz po tej kolizyi, pierwszej z nią chyba w życiu, miękko zrobiło na sercu. Ująłem jej rękę w obie dłonie i zacząłem mówić prędko:
— Bo nie wiesz, droga moja, jaki to ból, kiedy mi ktoś kradnie choć tyle z twego serca, nie wiesz, jak ja drżę o ten mój skarb najcenniejszy, nieoczekiwany, niepojęty, a przecie mój, boś mi go przyrzekła i dała. Przebacz mi — możem ja chory? to minie, to się wyleczy, żebym wiedział tylko, że mnie jeszcze kochasz...
Spojrzała na mnie tak cicho z góry, — bo, o ile pamiętam, uklękłem, — i ściskała mi obie dłonie, a w głosie jej drżącym była zapowiedź płaczu:
— Wiesz, że cię kocham, ale takiś teraz: dziwny, nieprzewidziany, inny, że się trochę boję.
Możebyśmy się wytłumaczyli i wszystko sobie nawzajem darowali, gdyby ktoś nie wlazł znów do jej pokoju. Takie to już szczęście moje w ostatnich dniach.
Przesiedziałem i tego nudnego księcia Koryatowicza, który, mimo lat sześćdziesięciu, wyobraża sobie, że jeszcze wywiera na kobiety piorunujące wrażenie. Ma rzeczywiście piękną postać i rasową polską twarz, ale przytem wielki elegant i nosi monokl. Wygląda też, jak portret starego hetmana, przebrany w żakiet od Poola. Przez ustępstwo dla prądów, nowożytnych, stary hetman udaje trochę paryskiego zdobywcę serc. Jest to zresztą człowiek surowych zasad, świadomy tylko swego wdzięku i wyzyskujący go dość dziwacznie. Kiedy patrzy na młodą kobietę, zdaje się mówić: »Żebym chciał, byłabyś ty moją, ale zasady mi nie pozwalają« — i może w głębi duszy lituje się nad swemi ofiarami.
Robiłem sobie te uwagi patrząc z boku na księcia, długo rozmawiającego z Celiną. Wyśpiewał nareszcie wszystko miarowym swym głosem i doskonałą polszczyzną (dba o tę oryginalność, co mu się wielce chwali) i poszedł.
Wróciliśmy do rozmowy, ale już w innem usposobieniu. Celina musiała się przebrać na obiad; doszliśmy więc pośpiesznie do wyników naszej dyskusyi. Ona nie może powiedzieć Alfredowi, żeby jej unikał, bo byłoby śmiesznem brać go tak na seryo; on sam się spostrzeże, już nawet może spostrzegł za wiele... Ja nie nalegałem, chciałem zrobić pewne zastrzeżenia, ale było późno, Celina śmiała się tak wesoło, po dawnemu — i tak ładnie rozstaliśmy się. Wszystko niby się załagodziło, wszystko dobrze...
Ale gdzie tam! wszystko źle. W nocy doszedłem do tego smutnego przekonania. Bo jakież wymogłem ustępstwa? Żadnych, — nie prosiłem nawet o żadne, a pokazałem się w najniekorzystniejszej postaci chmurnego, niebezpiecznego zazdrośnika.
I od tego czasu mnóstwo drobiazgów trwoży mnie ciągle i zasępia. Valfort nie pokazuje się u Celiny podczas gdy ja jestem, wiem jednak, że tam bywa. Choć mi to wstrętne, zacząłem nawet śledzić jego ruchy. Pytam naprzykład portyera hotelowego niby od niechcenia:
— Nie było tu czasem hrabiego Valfort?
— Pan hrabia pewno zaraz tu będzie, bo i pani Szarzyńska ma wrócić o czwartej.
Mimowolnie wyrwało mi się pytanie:
— W ostatnich dniach tu często bywał?
— Po dawnemu, panie hrabio.
Miła informacya. Nie śmiem dalej pytać: przez ostentacyjny szacunek tego franta przebija jakby trochę ironii.
Tak bywam nie swój wobec Celiny, że widuję ją teraz na krótko, udając liczne zajęcia. A cokolwiek robię, to jak przez sen, a we śnie stoi ciągle jedna zmora, od której odwracam twarz, tak jest okropna.
Raz jednak muszę zajrzeć jej w oczy.
Valfort nie może być teraz jej kochankiem, to niepodobna. Ale czy nim nie był?
Dreszcz mnie przejmuje od samego widoku tych słów na papierze. Przez sam domysł ubliżam Celinie, a jednak od tej świętokradzkiej myśli, przeklętej myśli, opędzić się nie mogę. Jej niedorzeczne pierwsze małżeństwo tłumaczyłoby ją poniekąd: mąż jej był nudny, starszy o jakie lat trzydzieści. Valfort kochał ją zapewne, kocha ją jeszcze. Wzajemne zachowanie się ich obojga nie jest takie, jak brata z siostrą: on jej nadskakuje, dogadza we wszystkiem, czołga się przed nią, — a ona widocznie dba o niego, zwierza mu się ze swych myśli i zamiarów. Skąd on wie naprzykład, że mnie trzeba unikać? — widocznie go ostrzegła. Trwa zatem między nimi porozum ienie i stosunek... A jeżeli to był stosunek najpoufałsizy, to teraz w cóż się przerodził? czy się zmienił? Wielki Boże!
Tak mi jest źle, że aż chudnę i zwracam na siebie uwagę znajomych. Widzi to Celina, niepokoi się czasem, ale u niej niepokój, miłość, zabaw a, pobożność — wszystko to jak stroje, które się posiada, których jednak nie można włożyć naraz: jedne się chowa, ubiera się w drugie i znów się zmienia.
Staję się zły i zgryźliwie wszystko tłumaczę. Trudno mi się zdobyć na dobre słowo, lub uśmiech: dlatego od życzliwych uciekam, a nawet matkę rzadko odwiedzam. Poczciwa matka troszczy się o mnie i, pyta, co mi jest. Polubiła już Celinę, może dla mnie bardziej, niż dla niej. Celina do niej chodzi, mówi dużo o mnie, wypytuje. Ta bardzo ładnie, ale cóż mi po tem, kiedy ten szalony niepokój spać mi nie daje w nocy, a we dnie zatruwa każdą rozkosz widzenia Celiny. Bo rozkosz trwa jeszcze, tylko się szczęście gdzieś ulotniło.


Dnia 8-go marca.

Dzisiaj o niczem już nie wątpię, a raczej o wszystkiemu Trzeba zdecydować się na krok stanowczy; zerwać, przeciąć te sieci, które mnie krępują i bolą, jak zwoje stalowych powrozów. Uciec? Zabić? albo ja wiem?
Trochę spokoju, aby dobrze przypomnieć.
Nie mogę spać w nocy, jak zwykle. Celina przez cały dzień była wyjątkowo podniecona, niepochwytna; pisała jakieś tajemnicze listy, unikała mnie, rzucała takie zdania:
— Jaka to jednak straszna choroba — miłość?
Albo:
— Żeby z panem puścić się w drogę, trzeba świat cały pożegnać.
Ha! są różne rodzaje pożegnania świata!
Nie mogę więc spać, wstaję o trzeciej w nocy, ubieram się i wychodzę na ulicę. Mgła lodowata leży nad śpiącem miastem, napełnia ciemne kąty, rozrzedza się smutno koło latarń gazowych. Idę prędko przed siebie, bez celu. Ten okład wilgotnego powietrza, przenikający do szpiku kości, zaczyna mnie uspakajać, myślę ciągle o Celinie, bo jest to zwykłe podszycie mojej myśli, ale ruch szybki, chłód i nowy pozór miasta, tonącego we mgle do niepoznania, odurza mnie, odrywa trochę od nędznego życia, które pędzę.
Przez nawyknienie idę w stronę hotelu, gdzie ona mieszka.
Zgrzytnęło coś w nocnej ciszy: otwierano drzwi wchodowe. Przysunąłem się szybko, z biciem serca, przeczuwając coś strasznego. I widzę: mała postać, z nasuniętym kapeluszem, z kołnierzem podniesionym, wypada szybko z hotelu. Valfort? Nie, to być nie może. Zabiegam mu drogę, aż się obejrzał i dostatecznie odsłonił. Tak — Valfort. Poznałem go i on mnie: szybko się zawrócił, przyśpieszył kroku i znikł we mgle. Od kogóż on wraca o tej godzinie? Dlaczego ucieka?
Oparty o ścianę hotelu, słyszałem długo suchy dźwięk jego kroków po kamieniu; kroki te odbijały mi się w piersi, w skroniach... deptał po mnie ten zuchwały, nienawistny młodzik.
Dziwne gorąco poczułem w skroniach i mrok w oczach. Przez chwilę oszołomiony, ocknąłem się, jakby pod pchnięciem noża w pierś, bo nagle nawiedził mnie obraz realnie nieznośny, szatańsko bolesny: widziało mi się, że widzę Celinę w objęciach Valforta. Żegna się z nim, płacze... całuje go swemi mokremi, czerwonemi ustami, całuje i płacze... a włosy jej rozrzucone pokrywają twarz jej i kochanka, i plączą się w uściskach...
Uciekłem. Siadłem potem we wlokącą się, spóźnioną dorożkę, jeździłem gdzieś aż za miasto, wróciłem do domu i nie ochłonąłem wcale. Wirują mi w głowie straszne te obrazy i układają się w fatalnie logiczny szereg. A choćby cudem jakim posądzenie moje nie zupełnie było prawdziwe, to, co wiem i widziałem, wystarcza. Jam już teraz niezdolny do optymizmu, do wygodnego tłumaczenia sobie tej tragicznej zagadki. Na drodze mego szczęścia i pragnienia stoi ten człowiek.


Dnia 10 marca.

Nieszczęście, w które zabrnąłem, nie rozwikłane jeszcze bynajmniej, ale dzisiejszy wypadek przynosi mi chwilową ulgę i złą jakąś radość. Wyzwaliśmy się i nawet nie wiem, kto zaczął sprzeczkę. Dobrze, żem tyle miał nad sobą siły, że przed świadkami żadnej mu nie wyrządziłem obelgi.
Na wczorajszy męski wieczór do Warszyckich poszedłem prawie machinalnie, szukając gdziekolwiek zapomnienia, — ale nie spodziewałem się zastać tam Valforta. Sama bliskość tego człowieka wprawia mnie w niezwykłe rozdrażnienie, a znalazłem się wypadkowo w kółku, gdzie i on rozprawiał. Nie powitawszy go, rozmawiałem z innymi, jakby go nie było. Po pierwszem jednak słowie mojem trochę pogardliwem, powiedzianem nie do niego, ale o tem, co mówił, odciął się sucho i ostro. Pierwszy raz oddawna spojrzeliśmy sobie w oczy. Jakbym nie dosłyszał odcięcia, ciągnąłem dalej krytykę zdania Valforta napozór spokojnie, ale z zajadłością, której wcale nie żałuję, używając przymiotników, jak: niedorzeczny, niedowarzony i t. p. Mówiłem zaś ciągle po francusku. Valfort pobladł, wstał z krzesła i, jakby dając umówione hasło, wyszedł do drugiego, pustego pokoju, dokąd ja podążyłem wkrótce i gdzie rozmowa nasza tak się poprostu ułożyła:
On: Nie znoszę żadnych nauk, zwłaszcza od pana.
Ja: Nie zadaję sobie pracy uczenia pana. Mówię do innych. Coś pan usłyszał, możesz jednak wziąć pod rozwagę i skorzystać z tego, jak zechcesz.
— Słyszałem już za wiele dzisiaj i dawniej. Skorzystam zaś ze słów pana w ten sposób, że go jutro poproszę o bliższe tłumaczenie przez dwóch przyjaciół.
Ledwom mu ręki nie podał z radości, że tak prędko doszedł do upragnionego przeze mnie wyniku. Odpowiedziałem z ukłonem:
— Przyjaciele pańscy zastaną mnie jutro w domu między dwunastą a drugą.
On się też odkłonił i wróciliśmy do salonu z podnieconemi, ale nie tragicznemi wcale minami. Ci, co nas widzieli przed chwilą, mogli sądzić, że rozprawa zakończyła się zgodą.
I rzeczywiście stanęła zgoda. Słowa nie wymówiwszy o wewnętrznym powodzie naszej nienawiści, porozumieliśmy się wybornie. A więc słyszał ów epitet, którym go poczęstowałem na balu u Falkiewiczów. Nie podniósł go, zapewne przez wzgląd na swoją kuzynkę, może za jej rozkazem. Dzisiaj zdawał się też wiedzieć doskonale, o co mi chodzi: nie był nawet zdziwiony. Ta kie to wszystko piekielnie jasne!
Chodzi mi przedewszystkiem o tajemnicę, bo sprawa głośna mogłaby skompromitować Celinę, albo zakończyć się jakąś inłerwencyą i marnymi układami. A ja dbam o pewną siedmiosekumdową chwilę; nawet jej obietnica bardzo mię nęci.
Znalazłem już sekundantów, Recan i Krotoski byli obaj na wieczorze, a że to ludzie bardzo dyskretni, rozumni i szczerze mi przyjaźni, dawno już myślałem, że w danym razie im moją sprawę powierzę.
Wracaliśmy piechotą od Warszyckich, miałem więc czas prosić ich i rozmówić się. Przystali odrazu, bez cienia wykrętu, tak, jak się tego po nich spodziewałem, chociaż Recan naprzykład ma stałe zajęcie w biurze i bez strat nie może go opuścić. Krotoski swym tonem tyranicznego entuzyasty starał się we mnie wmówić, że nie mam za co nienawidzieć Valiorta; później cała ta sprawa załagodzona zostawi tylko przyjemne wrażenie uniknionego szaleństwa, — i już mi zaczął po swojemu, z werwą i wyobraźnią, malować obraz szczęścia rodzinnego, przyszłych moich zajęć, przeznaczeń, pracy dla ogółu... Ale kiedy nadmieniłem, że mam poważniejsze pretensye do Valforta, niż sprzeczka o parę wyrazów, Krotoski zniżył ton, a Recan skinął głową, patrząc mi w oczy. Człowiek ten w sprawach delikatnych, osobistych, czy publicznych, wie dużo, wietrzy jeszcze więcej i milczy, ale zbiera zapas spostrzeżeń bardzo potrzebnych, gdy wypadnie zważyć człowieka, lub położenie.
Zrozumieli obaj, że sprawę prowadzić wypadnie ostro i bardzo tajemnie.


Dnia 11-go marca.

Nie widziałem jej od trzech dni, od owej nocy. I nie chcę jej widzieć, chyba na krótko, przy świadkach, dla upozorowania mego wyjazdu.
Niema już mojej Celiny. Umarło coś i runęło we mnie. Kiedy o niej myślę, przenika mnie zgroza i pogarda, — pogarda nie dla niej, ale dla siebie samego, żem mógł cześć taką i uwielbienie, i tyle piękna swojego umieścić w tej duszy przewrotnej.
Ona-ż mi to była całą słodyczą świata i najświętszą z kobiet? Kiedy przypomnę to, com do niej mówił, a bardziej jeszcze to, com o niej myślał, a ocknę się potem i srogie dzisiaj mnie zaboli, wtedy dzieją się we mnie rzeczy tak bolesne, jakby mi kto duszę obdzierał ze wszystkiego piękna.
Nieskończony żal czuję do tej kobiety, ale zranić jej nie byłbym zdolen, mścić się nad nią nie mogę. A zawiniła ciężko przede mną. Tak lekko cenić, tak sponiewierać moje uczucie, któremu odpowiedziała przecie, chociażby tylko słowem! Miłość moją, której sobie za zasługę nie poczytuję, bo jej jest natchnieniem, a moim losem, — ona przecie zrozumiała, ona ją odróżniła od ckliwych wyznań swych balowych tancerzy, od namiętnych szeptów odurzonych jej pięknością mężczyzn. Kiedy więc przyjęła mnie, czyżby nie prawdziwa wzajemność nią powodowała, ale rozumowanie, że jej nikt tak, jak ja, ani lepiej nie kocha, że więc mnie się należy pierwszeństwo między tymi, którzy jej się podobają? Może to serce mdłe rozumie miłość tylko jako zaloty, posunięte do pewnego stopnia natężenia, a małżeństwo, jako praktyczny kontrakt, uświęcający zaloty?
Nie, — to niepodobna. Przysięgła, że mnie kocha. Gdyby kłamała wówczas i jeszcze tydzień temu, to jakże jej ufać? A gdyby znów nagle przestała mnie kochać z powodu, żem obraził jej... przyjaciela, to kimże jest ten przyjaciel?


Dnia 12-go marca.

Napisała do mnie tak czule, tak po kobiecemu, pytając o powód mego oddalenia. Umie ona być kobietą, kiedy raczy, kobietą, zbrojną we wszystkie wdzięki i zdrady. Miesiąc już chyba nie widziałem świeżego jej pisma, bo w ostatnich czasach byliśmy ciągle razem. I to pismo przeniosło mnie w dalekie, dalekie czasy, aż do przeszłego roku, kiedy mi Celina zaczynała okazywać wyraźniejsze współczucie. Chowam jeszcze list, na takim samym pisany papierze z owej epoki młodej, pełnej zachwytów i fantazyi. Zdaje mi się nawet, że dzisiejszy bilecik miał inny, dawniejszy zapach?
Podarłem go i rzuciłem, nie dając rozkołysać się wspomnieniom. Ciągle to wahanie myśli między skrajnemi wątpliwościami utrzymuje mnie przy siłach, a sił mi wobec tego, co będzie, potrzeba. Gdybym zaczął płakać, wypłakałbym chyba serce z siebie.
Muszę jednak do niej pójść, bo się czegoś domyśli.


Tegoż dnia wieczorem.

Choć termin spotkania z Valfortem dopiero za pięć dni, wyjadę jutro rano. Żebym ja mógł odwikłać się od czarów tej kobiety, zatrzeć jej ślad promienny i krwawy, którym naznaczone całe moje życie!
Czy ona tak genialnie gra komedyę, czy czuje to tylko, co w chwili przechodzi jej przez serce, bez konsekwencyi, bez logiki, bez sumienia? Bo żegnała minie bardzo smutnie pytającemi oczyma i choć wyjazd mój na kilka dni aż nadto dobrze wytłumaczyłem, coś ją ciągle niepokoiło w mowie mojej i w pobladłej twarzy. A kłamałem, zdaje się dość gładko i swobodnie: muszę jechać do siebie na wieś, gdzie dom odświeżam, gdzie zaniedbałem wiele spraw bieżących — i tu miałem kłopoty, takie a takie, bardzo prawdopodobne... Pierwszy to raz w życiu kłamię tak Celinie, a ona, choć przywykła do mojej względem niej szczerości, choć wypróbowała ją nieraz, dzisiaj nie zdawała się wierzyć, a szczególnie ją niepokoiła moja powierzchowność, widocznie trochę zmieniona przez dni ostatnie.
Na szczęście przy całej naszej rozmowie była i matka moja, a kiedy potem chciała odejść, żeby nas samych zostawić, zatrzymałem ją i wyszliśmy razem. Sam na sam możebym nie wytrzymał i na badania Celiny odpowiedział powodzią skarg i wyrzutów, z którychby jeszcze coś z moich zamiarów mogło wyjść na jaw. W obecności matki czułem się silniejszym, żartowałem nawet ze swojej smutnej twarzy, — aż mi pierś zaciskały te żarty.
Matka dużo prościej brała to, com. opowiadał, troszczyła się ze mną i o mnie, ale nie dostrzegłem, aby co złowrogiego zgadywała. A kocha mnie przecież gorąco i bezinteresownie ta najdroższa i najwierniejsza z kobiet. To dziwne — matka nie przeczuwała nic, a Celina...
Czyżby zupełne wewnętrzne porozumienie się dwóch istot ludzkich mogło być tylko między młodym mężczyzną a młodą kobietą, których zwiąże z sobą miłość zmysłowa, ta straszna siła, pociągająca nietylko usta do ust, ale i duszę do duszy? Kiedy trwa w zobopólnem naprężeniu ta siła, kiedy się równoważą dwa prądy, sypią się z ich pocałunku skry szlachetnych uczuć, światła wzniosłych myśli i zapałów. Ale biada, gdy równowaga się przerwie, gdy jeden z prądów osłabnie i już drugiemu przeciwdziałać nie zdoła! Wtedy drugi szaleje, łamie, zabija.
To jednak dziwne, że nie matka, ale Celina zgaduje coś sercem...
Tak, ale może się ona boi nie o mnie, tylko o Alfreda?!
Wszystko, co widzę, co myślę, przesłonięte jest krwią i szaleństwem. Żeby to jutro ten pojedynek, ale mój Valfort wyjechał gdzieś za swemi sprawami a dopiero za pięć dni będziemy na siebie wskazywali lufami pistoletów w jakiemś nieznanem mi miasteczku w Galicyi. Widzę we snach ten plac i tę scenę. Tymczasem, kiedym już matkę pożegnał i zostawił spokojną, uciec mi tylko stąd, od Celiny.


Sokal, dnia 16-go marca.

Jest mi tak, jakbym się wyrwał z płonącego domu i znalazł się nagle samotny w ciemnym lesie. Po upale i łoskocie przejmująca cisza panuje we mnie. Może mi naw et tam było lepiej w tem piekle, niż pośród smutnych i zimnych szlaków, na które zabrnąłem. Siedzę tu już trzy dni; chciałem mieć czas na obrachunek siwych interesów materyalnyich i moralnych; widzę jednak, że zajmuję się głównie rachunkiem sumienia.
Podróż i dzień, póki światło, zajmowali mi Krotoski i Recan. Nigdy nie byli rozmowniejsi ani serdeczniejsi. Tak ich ta moja skóra obchodzi, chociaż nie zdają się przypuszczać, aby mi się co stać mogło. Krotoski mówi mało o pojedynku, jest niby swobodny i odrywa mnie od trapiących myśli swym specyalnym darem malowania słowem. Zdarza się, że o wszystkiem zapomnę, gdy ten wywoła przede mną jakiś obraz przyszłości prawie niemożliwy, ale ponętny, i określi go szerokim gestem i oświetli poetycznym zapałem, aż mu wierzyć trzeba i pragnąć tego, czego on pragnie. Krotoski, to przeciwieństwo Kassandry; to prorok wołający, że będzie lepiej, ale nie taki sobie optymista ślepy, tylko człowiek, który rozumie, gdzie dążyć, który złem obecnem się nie zraża, usuwa je tylko całą siłą, wiedząc, że po fali w głąb nastąpi fala w zwyż, i wola: »może my zginiemy, ale będzie lepiej«.
Récan mówi mniej i zajmuje się praktyczną stroną wyprawy, gospodaruje w garkuchni, gdzieśmy stanęli, prowadzi poszukiwania w archiwum kościelnem, pozorując nieźle nasz pobyt w obcem miasteczku, pilnuje naszej żywności i hygieny — i umie potem z tego dziwnego gospodarstwa wydobyć efekty komiczne, wykrzesać ze mnie nawet iskrę wesołości.
Ale wieczory spędzam sam. Trzeci to dzisiaj i ostatni w tych warunkach, bo jutro o 8-mej z rana stajemy na mecie.
Miałem w głowie mnóstwo listów, a nie napisałem żadnego, oprócz do matki. Tej spowiadam się szczerze, chociaż zasłaniam ciągle Celinę. List dostanie matka tylko w razie mojej śmierci; ale, choć jej oddany zapewne nie będzie, marzenia tej kochanej kobiety o mojej przyszłości spełzną tak samo na niczem, jak gdybym umarł nagle. Umierać będę powoli w jej opinii, w jej nadziei... nic mi się już w piersi nie pali.
Do Celiny napisać? Jak i po co? Wyznać jej raz jeszcze, że ją kochałem jedyną w życiu miłością, że ją kocham mimo wszystko... Mimo wszystko? A czy ja mam istotne prawo czynić jej wyrzuty, czy ja nie oszalałem, czy ja właściwie co wiem? To jest męka moja dzisiejsza i o tem sam tylko z sobą rozmawiam. Jeżeli umrę, dziennik ten Krotoski odda Celinie — i wtedy ona pozna całą moją duszę i przestraszy się może tej mary, powracającej do niej. Może wtedy zrozumie, jak ją kochałem i że takiej miłości trzeba życie swe i duszę oddać, a nietylko chwile wolne od codziennych krzątań i zabaw.
A jeżeli ona nie tak winna, jak posądzam? Wtedy ja, przyszedłszy aż tu, skąd cofnąć się nie mogę, zabrnąłem w ciemność, prawie w zbrodnię. Że życie swoje wystawiam na hazard, to moja wyłącznie rzecz, to szaleństwo, ale moje prawo. Ale czy mam prawo zabić tego człowieka, który może nawet nie był kochankiem Celiny? Upoważnia mnie do tego tylko zaśniedziały paradoks, oparty na konwencyonalnych przepisach o honorze, którymi gardziłem zawsze, poddając się im, bom nie dość silny, aby walczyć z wielmożnem głupstwem. Wobec bliskości śmierci słabnie nade mną nawet ta potęga więzów światowych i pytam się o większe prawa i większe zagadnienia.
W tej chwili nienawiść nawet mnie opuszcza i myślę, czy Valfort nie jest tym człowiekiem, stworzonym dla szczęścia Celiny, tym wesołym, lekkim duchem, dostrojonym do jej natury? Może, zabijając Alfreda, zabiłbym jej szczęście?
Śmieszny jestem; poświęcać siebie nie warto i to dla tych, którzy nic dla mnie nie poświęcili.
Wiem, że podług głosu sumienia i zgodnej z nim nauki, większej, i logiczniejszej, niż światowe prawa, — czynię źle; wiem, że życie moje nietylko do mnie należy, a życie cudze tem bardziej; wiem, że namiętność obudzą we mnie najgorsze, zwierzęce instynkty... ale już za późno. Zaszedłem w zwężający się jar, jedno z niego wyjście i przez nie iść mi trzeba, a wszelkie roztrząsanie moralnej strony moich zamiarów nie ma dziś prawie sensu.
Praktycznie chyba zastanowić się mogę, jak najlepiej użyć reszty władzy mojej nad losem. Kiedy się pytam, do czego teraz dążę, czego najbardziej pragnę, a odpowiem sobie szczerze, — to przyznać się muszę, że pragnę życia i szczęścia tutaj, na ziemi, a pragnień tych nie umiem odłączyć od postaci Celiny. Więc jej pragnę, mimo wszystko, jej jeszcze!... Postąpiłem zaś talk, że, cokolwiek się stanie, oddali mnie od niej na długo, lub na wieki. Umrę? zabiję jej najbliższego krewnego? — to już zapory nieprzebyte. A gdyby nawet jutrzejszy dzień zakończył się mniej tragicznie, pojedynek się nie ukryje, skompromituje Celinę, zniechęci ją zapewne do mnie...
Trzeba było trochę dawniej i trochę lepiej to wszystko rozważyć.
Gubię się w myślach gorących i szybkich, jak podmuchy przeciwnych wiatrów przed burzą. Ale mi stąd nie uciec: pomiecie mną wicher ostatni, silny jak konieczność.
Już noc schodzi. Ranek szary zagląda w okna coraz bardziej przezroczyste i cisza nocna przestaje mi dźwięczyć w uszach. Widzę przed sobą brudną ulicę miasteczka, moją nieuniknioną drogę w przyszłość.


Sokal, dnia 17-go marca.

Com ja uczynił? Poco zabiłem tego niewinnego? A jeszcze, idąc na plac, postanowiłem mierzyć w nogi — nie chciałem go zabijać...
Tylko, kiedy stanął przede mną w tym stroju balowym, z tym dumnym, tryumfującym jakimś uśmiechem, który mi przypomniał najgorsze chwile, fala krwi zakołysała moim mózgiem... Czy nie mierzyłem w pół ciała??...
Celino moja! nędzny jestem i oczu na ciebie nie śmiem podnieść.


Monachium, dnia. 25-go marca.

Trzeba być waryatem, żeby po galeryach rzeźb i obrazów spodziewać się takiego ukojenia, jakiego mnie potrzeba. Chyba gdzieś na dalekie morza pojadę, do Indyi?...


Wiedeń, dnia 27-go marca.

Nie — nie mogę jeszcze przepaść i zniknąć. Przyjechałem do Wiednia. Stąd jednym tchem mogę być w Warszawie, jeżeli na mój telegram Celina odpowie. Może coś litośnego odpowie, może zrozumie, że zraniona ogromna miłość tłumaczy szaleństwo i zbrodnię? Wyznam jej wszystko tak szczerze, z taką błagalną skruchą i pokorą, jak tu przed samym sobą.
Już w nocy przed owym dniem widziałem prawie jasno, na jaką błędną zabrnąłem drogę. Nad ranem położyłem się i zasnąłem, ale snem niepożywnym, pełnym wspomnień owej mglistej, strasznej nocy, kiedym spotkał wymykającego się z hotelu Alfreda. Ranek też był mglisty. Gdyśmy dojechali do przeznaczonego miejsca z moimi sekundantami, nie było z przeciwnej strony jeszcze nikogo. Staliśmy o sto kroków od szosy, pod lasem, w zimnych wyziewach sosnowych. Wkrótce jednak nadjechal powóz, wynurzając się nagle z gęstej mgły, ale nie było w nim Alfreda, dopiero sekundanci jego, arbiter i lekarz, którzy pośpieszyli naprzód, aby się nie spóźnić.
Już wymierzono metę, nabito nawet pistolety, a Alfred nie przybywał.
W rozstroju nerwów każdy szczegół drażliwy przybiera groźne rozmiary, — więc i mnie ta zwłoka wydała się oburzającem lekceważeniem, jakby nową zniewagą. Wlepiwszy oczy w mgłę, na której tonąca linia szosy odznaczała się bardziej szaro, uczułem skrajną chwilę gorączki, i — rozsądne postanowienia nikły. Zacząłem snuć, jak w malignie, wątek niemożliwej historyk może Celina jest w pobliżu? może on się spóźnia, żegnając ją. Wyobraźnia dostarczała mi zbrodniczo głupich obrazów.
Turkot mnie zbudził, potem na drodze zobaczyłem szybko wzrastający cień: powóz pędził ku nam rozpuszczonym galopem. Czarny, szeroki płaszcz stojącego w powozie mężczyzny fantastycznie rozrzucał się w powietrzu: Alfred, dostrzegłszy miejsce schadzki, dał znak woźnicy, wyskoczył i dobiegł do nas.
Przeprosił głośno za spóźnienie, zrzucił płaszcz i stanął tak przede mną, strojny, zarumieniony, z dumnym pół-uśmiechem.
Wyznam — ten jego wdzięk i piękność wydały mi się tryumfem nade mną.
Nie słyszałem nawet przemowy arbitra, — a musiał przecież mówić, — na zgrabny ukłon Alfreda odpowiedziałem targnięciem kapelusza i, nie spuszczając oczu z przeciwnika, wyciągnąłem rękę po pistolet.
Nie mogę sobie dziś już zdać sprawy, w jakiem następstwie migały mi poczucia i myśli; wiem dokładnie, że przypomniałem sobie postanowienie celowania w nogi... ale w jakiej chwili? Jakby kilka dalekich głosów słyszałem naraz w głowie, a mógł tam być i głos sumienia, i zemsty, i własnej obrony, nawet strachu... Komenda: »Baczność!« ocuciła mnie jednak — sekundanci powiedzieli mi później, że strzeliłem bardzo spokojnie, doskonale stojąc w pozycyi.
Pani moja! błagam cię, abyś nie wątpiła o żadnym szczególe mojej spowiedzi! Ale więcej wyznać nie mogę, jak sam wiem. Prawie pewny jestem, że mierzyłem w nogi.
Oba strzały padły na komendę: »dwa!« Kuli Alfreda nie usłyszałem nawet koło siebie. Biedny on zgiął się w pół i upadł, jakby siadając na ziemi. Zaraz omdlał. Rzucili się już wszyscy do niego, a ja stałem jeszcze na miejscu, oszołomiony. Cisnąłem wreszcie pistolet o ziemię i w tej chwili przeczułem całą prawdę i przepaść nieszczęścia.
Gdy odzyskał przytomność, za raz podał mi rękę, a ja już wtedy wyciągnąłem moją dłoń, jak do brata, chociaż dopiero po przewiezieniu biedaka do miasta mieliśmy tę dla mnie rozdzierającą, a dla niego tak zaszczytną rozmowę.
Kula tkwiła we wnętrznościach, krwawienie było silne — żadnej nadziei. Mimo nakazanego przez doktora spokoju, chciał koniecznie ze mną mówić i rozpoczął zaraz w obecności Krotoskiego i jednego ze swych sekundantów:
— Wiem, o co nam poszło. Niesłusznie mnie posądzałeś. Teraz mi wierzyć musisz, bo... nie pora mi cokolwiek udawać. Więc ci przysięgam, że ona mi była zawsze siostrą, że nigdym się nawet nie pokusił o inną jej miłość.
Pierwszy raz, odkąd cierpię, łzy nagle puściły mi się z oczu, łzy prawie kojące. Usiadłem na brzegu łóżka i płakałem wobec tych mężczyzn, wobec tego, który rósł mi teraz na bohatera i męczennika.
— Jakto? więc?...
Przerwałem, nie mając już serca prosić umierającego o szczegóły; ale on się domyślił i w przerwach boleści ciągnął dalej:
— Nie wiedziałem, żeś taki. Nie byłbym ciągle przebywał w towarzystwie Celiny... ale ja ją tak lubię od dziecinnych czasów — a ona mnie — i bawiliśmy się zawsze razem... Usłyszałem, coś powiedział przy kolacyi na balu, nie chciałem podnieść tej zniewagi. Celina cię kocha.
Jęczałem pod naciskiem tej szlachetności.
— Ale kiedyś mnie zaczął prześladować obelgami i szyderstwem, nie mogłem już...
Słów mi brakło. Ująwszy go za rękę, patrzyłem mu w oczy. Jednak z zarzutu prześladowania chcąc się oczyścić, dotknąłem posądzenia tej nocnej wycieczki z hotelu.
Alfred otworzył oczy ogromne w pobladłej twarzy, takie zdumione, jak jej oczy niegdyś, gdym się zdradził z moją nienawiścią — i z goryczą pewną odpowiedział:
— Więc to był ostatni powód twojej nienawiści? I mogłeś wierzyć?
A potem rzekł tak prosto:
— Grałem tam w karty i nie jedną, ale trzy noce. Musiałem nawet szukać pieniędzy przed pojedynkiem i dlatego prosiłem o zwłokę.
Rzeczywistość cała oświetlona stanęła mi teraz przed oczami, a obok niej równoległa błędna droga, przebyta przez moją wyobraźnię. To jasnowidzenie, które wczoraj mogło być dla mnie zbawieniem, stało się dzisiaj męczarnią.
Błysnęła mi jednak nadzieja: może on żyć będzie, a ja do zachwianego szczęścia, do nieskalanych przez nic, jeno przez moje szaleństwo, ideałów jeszcze powrócę? I rozpaczliwie uścisnąłem Alfreda, a on uśmiechał się łaskawie. Ale zaraz osłabł i bandaże po raz drugi zaczerwieniły się groźnie. Zasnął potem. Patrząc na niego, widziałem, jak mu życie schodzi wolno z twarzy.
Po przebudzeniu się wrócił do rozmowy bardziej gorączkowo: mówił o tem samem, tylko więcej o Celinie, niż o sobie:
— Ona dobra, — płakać będzie po mnie, — ona czasem taka dobra... Lekarz przerwał mu, dał morfiny i namawiał do snu. Alfred jednak spać już nie mógł, ani chciał; cierpiał coraz bardziej, coraz gwałtowniej wyrywał się do rozmowy.
— Dajcie mi przeżyć ten dzień jak mi się podoba! — wołał.
Zaczął nagle mówić o swem dzieciństwie, o Włoszech, gdzie się urodził, o ambasadzie francuskiej w Rzymie, gdzie się wychował, o śmierci matki...
— Matka, gdyby żyła, byłby to dla niej cios... Pamiętam ją — miałem już lat dwanaście — Celina podobna do niej... Ojciec ma przy sobie swego Henryka, markiza i następcę... Dla ojca to będzie nie tak bolesne...
Mówił, patrząc w sufit, nawpół marząc. A kiedy spojrzał na mnie, musiałem mieć twarz bólem skurczoną, bo litość zaświeciła mu w oczach i odezwał się wprost do mnie:
— Ja zapewne umrę, bo już nic krwi w sobie nie mam... Ale nie taka to straszna rzecz, nie rób sobie ciężkich wyrzutów... Gdybyśmy się znali, jak teraz, bylibyśmy braćmi, bo ja ci nawet nie zazdrościłem twego szczęścia, Celina cię kocha, a ja... Nigdy nie pragnąłem umierać starym. Czy dzisiaj, czy jutro, prawie wszystko jedno... Celina idzie za mąż, dobrze idzie za mąż...
— Więc ty ją kochasz? — zapytałem.
— Może teraz więcej, niż kiedy, to tobie już nic... Teraz mi się zdaje, że ona, to życie... i żałuję czegoś, sam nie wiem, czy jej, czy życia?... To może i dobrze, że umrę...
Trząsłem się cały, klęcząc przy łóżku i trzymając rękę Alfreda. Ból niepowetowanej straty miotał mną. Gdyby mi jednak kito potężny za uratowanie Alfreda chciał zabrać coś bardzo drogiego, dałbym, ale chyba życie, nie Celinę. Żal za moją zbrodnię nie pochłaniał mnie całego: wielką częścią serca bolałem nad utratą niego szczęścia, nad tem, że śmierć Alfreda oddzieli minie na zawsze od Celiny. Ten żal w tej chwili wydawał mi się potwornym, a przecież czułem, że równoważy prawie wyrzuty sumienia...
Może nietylko tak, jak ja, postępować, ale i tak kochać nie wolno?...
Tylko już temu, który przebaczał, jak chrześcijanin, umierając po rzymsku i z beztroską dziecka, temu biednemu chłopcu, utrzymującemu się prawie bezwiednie w postaci bohatera, oddałem całą przyjaźń moją i czułość i cześć.
Kiedy znów boleść go oniemiła i zobaczyłem, że sięgnął po krzyżyk, wiszący mu na piersi, starałem się odgadnąć, o czem myśli. I gdy mniemałem, że zgadłem, że mam obowiązek uprzedzić pragnienie tej odchodzącej duszy, albo zdecydować jej niepewność, wymówiłem po długiem wahaniu te słowa, trudne w ustach jego zabójcy:
— Czy chcesz księdza?
Po raz pierwszy Alfred zadrżał, oparł się na łokciu i przez chwilę wzrok skupił pod namarszczoną brwią, aż mi się wydał starszym i myślącym o rzeczach wielkich. Wnet jednak twarz mu się rozjaśniła i tak pogodnie rzekł:
— Może i lepiej będzie?
Wybiegłem z pokoju i na ulicy spostrzegłem, że nogi pode mną się plączą. Wysłałem więc Krotoskiego, ale sam nie wróciłem do pokoju Alfreda; mógłby pomyśleć, żem nie dość skory na jego usługi; — może też chciał sam pozostać?
Po godzinie ksiądz już wychodził od chorego. Powitałem go z uszanowaniem. Wysoki i czarny, o mądrych oczach i surowych rysach, przechylił się nieco, żeby mi się przypatrzyć i położył mi ciężką dłoń na głowie, bez słów błogosławieństwa.
Zajrzałem do pokoju Alfreda, ale wydało mi się, że drzemie, więc się cofnąłem i usiadłem przed domem. Dopiero jęk, dolatujący z wnętrza, porwał mnie aż do łóżka Alfreda.
Nie był to już ów młodzieniec wytworny, z którego lekki duch uchodził, jak konający płomień, a le człowiek w ostatniej walce ze śmiercią. Oddychał jękiem, krew miał na ustach. Jedną ręką targał rozpiętą koszulę i złoty pod nią łańcuch, drugą odtrącał podawane leki, albo krzyżował obie ręce na piersiach i dyszał ciężko, oczyma przewracając w slup. I wołał:
— Nie tego — dajcie mi wina! Nie myślałem, że zaraz...
To znowu do mnie, którego poznał, wyciągał rękę:
— Powiedz Celinie... kochaj ją ty... Powiedz Celinie. Chodź tu bliżej...
Siadłem tuż przy nim, wziąłem go za ręce i całą wolę skupiałem już w jednem pragnieniu, aby to życie ocalić. Wydało mi się, że cierpi mniej gorzko. Bladł jednak coraz śmiertelniej i chwytał coś ustami, jakby całując powietrze, aż wyprężył się, krzyknął głucho i wlepił we mnie oczy szalenie piękne... Okropność!



Dnia 28-go marca.

Napisałem o wszystkiem do Celiny, prawie tak szczegółowo, jak w pamiętniku, prawie tak szczerze. Jeżelim kiedy umiał błagać, to w tym liście, jeżelim kiedy pragnął czego, to jej przebaczenia i godzimy rozmowy...
Gdyby jednak ona mnie kochała tak mocno, jak ja ją miłuję...
Już nic nie wiem: wszystkie moje sądy były zaćmione, wszystkie czyny głupie i złe. Nie jestem już godzien jej kochania, według sprawiedliwości i rozsądku... Ale miłość nie rozumuje.
Czy ja pomyślałem o porzuceniu Celiny, kiedym był prawie pewien, że mnie zdradza?... A winą moją jest tylko zbytek miłości... Można to zrozumieć, można ocenić, — nie zimnym rozsądkiem, ale wielkiem sercem. Czy zrozumie? o ile przebaczy?
Będę czekał.


Dnia 5-go kwietnia.

Niema nic. Już od czterech dni mogłem mieć odpowiedź. To jednak naturalne, że na list tego rodzaju nie można odpowiedzieć odrazu.
Listy, które wysłałem do niej wczoraj i dzisiaj, błagają już tylko o jakąkolwiek odpowiedź. Ale może jeszcze za natarczywe — są, zanadto chcące?
Napiszę znowu, żeby jej dać poznać, co się dzieje w człowieku, który całą swą starganą nieszczęściem duszę umieścił w oczekiwaniu jednego słowa.



Dnia 10-go kwietnia.

Gdy przyjdzie lato, te noce będą krótsze. Kładę się jaknajpóźniej, wstaję jaknajwcześniej, aby uniknąć samotnej ciszy. Zasnę — to sny mnie dręczą.
Nie straszy mnie nawet zmora mojej zbrodni: cień Alfreda ukazuje mi się często piękny, przebaczający. Ale Celinę widzę raz, gniewną, to znów skarżącą się na mnie przed jakimiś przyjaciółkami, to znów uśmiechniętą... Widzę ją prawie zawsze w balowej sukni. Musi przecież nosić żałobę.
Śniło mi się dzisiaj, że Krotoski mówił: »Chciała odpisać na twój list, ale nie miała swego papieru z cyfrą...« Więc ja się gorszyłem, a on znowu: »Cóż chcesz — wszystkie kobiety są takie...«
Nie wierzę w prorocze znaczenie snów, ale sny — to ciekawe zwierciadła, które odbijają poczucia nie ujęte na jawie w określone zarysy, rozproszone w gwarze dnia, ginące często w tej migotliwej rzece barw, która się nazywa życiem. Sen rozkłada skomplikowane wrażenie całego dnia na pojedyńcze czynniki i, zapewne z powodu odmiennego działania mózgu, przesadza jedno źdźbło wrażenia (może to, które zapadło w mózg ostatnie przed zaśnięciem) do rozmiarów wielkiego, przejmującego obrazu. To też pamiątka snu może trwać i działać na obudzony już umysł, jak jasno widzenie, albo gorące uczucie.
Czy przesada snu wpływa dzisiaj na to, co myślę o Celinie? Wydaje mi się, że ona całą moją straszną tragedyę przeżyła dość łatwo, ze współczuciem tkliwem, tak, jak się czyta powieść znajomego autora. Jednak to tylko posądzenie. Ja się strzedz winienem posądzeń, jak psów wściekłych.
Gdybym tu miał Krotoskiego, kogoś do podzielenia się duszą! Ale broń Boże natrętów napół znajomych, przed którymi mękę swą wewnętrzną trzeba tłumaczyć bólem głowy, ażeby coś odpowiedzieć na ich grzeczność nieznośną.
W tym Wiedniu, dawniej lubionym, nie mogę sobie znaleźć miejsca, ani zajęcia. Przez jakiś wstręt, czy żałobę, nie chodzę do teatrów, ani do galeryi, ani nawet do znajomych restauracyi. A znów niepokój wypędza mnie z mieszkania, utrzymuje przez cały dzień na nogach i gna przez ulice, najczęściej w kierunku dworca kolei Północnej. Tu mi najlepiej w odurzającym czadzie węgla i rozgrzanych smar. Zawiszę zresztą lubiłem wielkie dworce kolei żelaznych. Choćbym się znalazł po raz pierwszy na takim dworcu zdaje mi się, że już tu żyłem długo: ta sama fizyognomia, ten sam ruch, ten sam zapach szczególniej, przenoszą mnie odrazu w specyalne kolejowe usposobienie. Przy tych scenach szablonowo wielkich, sztucznie potężnych, przy tych ogromnych organicznych funkcyach naszej cywilizacyi, czuję się bardziej, niż gdzie indziej, wplątany w fizyczne życie świata. Niknę w tłumie, staję się biletem i numerem, ale mam też swój udział władzy przeniesienia się dokąd zechcę; wszystko się wydaje bliskiem, sąsiedniem; żadne też spotkanie nie dziwi.
I jeżeli mam wyznać, dlaczego właściwie tłukę się po tych dworcach i kolejach, — ciągnie mnie do nich tęsknota i niewyrozumowana, dziecinna nadzieja spotkania... Celiny.
Gdy to piszę, wydaję się sam sobie waryatem. A jednak tak jest. Przeglądam z bijącem sercem okna wagonów, staję, jak odźwierny, przy drzwiach, któremi tłum się sypie, i lada zgrabna figurka, albo biała woalka, zobaczona w niepewnem świetle, czy w oddaleniu — chwyta mi oczy i aż z a serce ściska. Wiem przecie, że Celina nie może tu przyjechać. Gdyby jednak przyjechała, jakby to był wielki cud Bożego i jej miłosierdzia!
Ale ja nawet na moje listy nie mam odpowiedzi. Żyję w malignie, z myślą tak natężoną w jednym kierunku że mi aż w skroniach szumi, a przed oczyma znajome widoki stają mętne, nie moje. Nawet blask słońca wydaje mi się mniej jasnym. Nie jest to wcale frazes.
Rozumiem teraz, co znaczy ludowe nasze przekleństwo: niedoczekanie twoje!


Dnia 13-go kwietnia.

Kiedy służący hotelowy przyniósł mi dzisiaj list z poczty, nie śmiałem go zrazu otworzyć i zamknąłem oczy. Może mój los się rozstrzygnie? Może chce mnie zobaczyć, albo skazuje mnie na wieczne wygnanie? Spojrzawszy na kopertę, nie poznałem pisma Celiny. Wpadłem w dziecinny gniew i byłbym list podarł, gdybym wczas nie rozróżnił znajomej, przyjaznej ręki Krotoskiego.
List donosi, że Celina zdrowa i jest w Warszawie, ale zarazem podaje nieznośną nowinę: opis mojego pojedynku w Kuryerze. Nie ma wprawdzie całych nazwisk; łatwo jednak zgadnąć, a przytem nad całą historyą rozciągnięto napół przezroczystą zasłonę skandalu; hrabia B. zabił hrabiego V..., jakaś pani przybyła na plac... Wyrażenia takie, jak: »zazdrosny narzeczony...« »skarcił zuchwałość...«
Muszę zaraz ten fałszywy opis sprostować w liście do redakcyi. I Krotoski tak radzi. Zaznaczę szczególnie, że żadnej obchodzącej nas kobiety nie było w Sokalu podczas pojedynku, ani potem... Tak napiszę, ale na co się to przyda? skoro publiczność jest na tropie, dojdzie do nazwisk i do reszty szczegółów, a treść wytłumaczy sobie, jak zwykle, pospolicie i złośliwie; — i Celinę w tem odnajdzie i splami jakiem oszczerstwem! Napiszę w liście do redaktora, że wyzwanie powstało z opłakanego nieporozumienia, że mi Alfred przebaczył, że nienawiść nasza zmieniła się w przyjaźń po szczerej, przedśmiertnej rozmowie... Dam na to słowo honoru.
I cóż z tego? W oczy mi fałszu nikt nie zada, bo strzelam zbyt dobrze (bodajbym nigdy nie miał pistoletu w ręku!), ale jakiś pan przy kominku, jakaś kumoszka opowie, że dałem słowo tylko dla osłonienia Celiny, ucieszy się z tego zawikłania w romansie i snuć go będzie dalej moim kosztem, jej kosztem...
To nie do wytrzymania! Wracam jutro do kraju. Niech się dzieje, co chce.



Warszawa, dnia 15-go kwietnia.

Wiele bardzo zwątpień i nadziei przeżyłem wyobraźnią podczas mojej dzisiejszej podróży, na wszystko starałem się przygotować, ale tego nie zgadłem, że Celina, zawiadomiona telegramem o moim przyjeździe, ucieknie pierwszym pociągiem do Prądników.
I cóż to znaczy ten list, zostawiony dla mnie w hotelu? Zaledwie kilka słów chwiejnych i (niewyraźnych, kiedy ja czekam na wyrok.
Boli ją strata przyjaciela, boli jeszcze bardziej to, żem ją mógł posądzić o taką przewrotność i pokierować losy nasze do sytuacyi bez wyjścia. Pisze: »postępowaniem swojem zakończył pan naszą historyę«. — Więc koniec wszystkiemu? Ale znów dodaje: »...nie chciałam pana spotkać zaraz, boję siię tego spotkania dla nas obojga... Odnowienie wspomnień jest niebezpieczeństwem dla naszego spokoju...« Co znaczy to zdanie? Czyżby zachowała swe uczucie dla mnie i walczyła z sobą? O, gdyby to mogło być!
Przypisek zapowiada jeszcze paczkę, zostawioną dla mnie u Krotoskiego. W gorączce wyjazdu z Wiednia zapomniałem telegrafować do Krotoskiego i, jak na złość, niema go w Warszawie: wraca dopiero pojutrze. Nie śmiem zgadywać, co mieści ta paczka. Zawiera może istotną treść listu, albo list inny, dłuższy i szczerszy, podczas gdy ten służy tylko za przygotowanie i zawiadomienie w hotelu.
Czekałem długo, to i te dwa dni jeszcze poczekam. Tymczasem zobaczę się tu z matką. Choć wiem, że mi już przebaczyła i nie boję się jej złotego serca, — nie chce jej jeszcze przyznać, że miała słuszność wówczas, nazajutrz po moich zaręczynach. Muszę wprzódy ostatecznie sam się rozmówić z Celiną. Wypadki, niestety, nieodwołalne, w które ją zawikłałem, przyniosą mi jedną korzyść — odkryją mi do głębi to serce kobiece. Z dzisiejszej próby to serce wyjść nie może inaczej, jak poznane przeze mnie. Straszna ciekawość, której zaspokojenie może być śmiercią wszystkich nadziei.


Dnia 17-go kwietnia.

No — to już prawie stanowcze...
Ale napisać taki mdły, niewyraźny liścik, a w dołączonej paczce odesłać zaręczynowy pierścionek bez oburzenia, bez objaśnień? Coraz mniej ją rozumiem, tę dotąd najukochańszą. Drwić przecie nie może ze mnie, przywalonego niedolą, drżącego całem sercem, ze mnie tak biednego... ani kokietować nie wolno z nieszczęściem.
Często, chcąc dotknąć duszy tej kobiety, napotykałem coś niepochwytnego, mgłę, zapach, a nie ciepłą duszę człowieka. Ale dzisiaj, kiedy mną burza miota, kiedy gromy, co we mnie biją, i ona odczuwać musi, myślałem, że dusza jej zadźwięczy — może gniewem i groźbą, może rozpaczą i łzami, tylko nie tą nutą banalną...
Pojadę do niej zaraz. Czy to wypada, czy nie, zastanawiać się nie pora. Gdybym miał stracić resztę złudzeń, wolę to, niż palącą niepewność.



Paestum, dnia 1-go maja.

Opadem się aż (tutaj. W świecie ruin mi lepiej, w nieznanym, dalekim świecie lepiej trochę. Pod tem gorącem niebem, między kolumnami świątyń, które przetrwały tyle serc ludzkich, pozbywających się młodości i rojeń, jak świątecznych, nietrwałych szat, wspominam prawie spokojnie, czem byłem temu kilkanaście dni, i jak to daleko ode mnie.
Ile jest dziecka i poety w zakochanym człowieku!
Jechałem do Prądników ciepłym rankiem, nie chcąc sobie jasno zdać sprawy, po co jadę. Wiedząc, że nic prawdziwie pomyślanego zdarzyć mi się nie może, liczyłem na jakąś nadzwyczajność, na jakiś genialny pomysł, który z naszego spotkania wyniknie i wyrwie nas z położenia bez wyjścia. Tego cudu pragnąłem tak gorąco, żem zapominał chwilami, leżąc w pustym przedziale wagonu, o najelementarniejszych wypadkach mojego żyda. Przyszłe moje spotkanie z Celiną stawało mi nagle przed oczyma z wymarzonymi szczegółami: ona zapłakana, kochająca; ją, uniżony do stóp jej, wołam: moja wina! alem tak kochał i tyle wycierpiał, że twoje wielkie serce przebaczy... Ona rozumie, ona przebacza...
Rozkołysanego takim snem, budził mnie zimny zgrzyt rozsądku:
— Odesłała ci przecie pierścionek:
Albo głos straszniejszy:
— Zabiłeś Alfreda!...
Więc wchodziłem znowu z rozsądkiem w układy: ona nie mogła postąpić inaczej, ale zachowała dla mnie jakieś uczucie... jest nawet coś takiego — w jej liście. Może to uczucie wystarczy na opromienienie mojego życia choćby smutnym blaskiem...
Opanował mnie dziecinny optymizm; bo też jechałem do Celiny po miesiącu rozłączenia i dzień był bardzo piękny, pierwszy dzień wiosny.
Pociąg przyjeżdża na stacyę o 11-tej rano. Wysiadłszy z wagonu, musiałem szukać sposobu dojechania do Prądników, bom o swoim przyjeździe nie uprzedził i koni dla mnie nie przysłano. Jakiś stary chłop podjął się mnie zawieźć parokonnym wózkiem, naładowanym słomą. Podwoda była lekka, ale po niezupełnie jeszcze wyschłej drodze, toczyła się wolno, bo konie korzystały z każdego kawałka rozmiękłej drogi, aby przejść do stępa. Obliczyłem, że dwie mile, które mam do przebycia, jechać będę dwie godziny, — więc, żeby podróż jako tako skrócić, wdałem się w rozmowę z moim woźnicą. Dowiedziałem się najprzód, że się nazywa Ignac Banucha, co mi bardzo obojętne, ale wiadomość, że jest z Kierdejówki, wioski najbliższej od Prądników, zajęła mnie. Co też on wie o Celinie?
— Czy pani Szarzyńska jest w domu?
— Musi ta być, bo przyjechała niedawno, a i wczoraj była konno przy mojej chałupie.
— Często widujecie panią?
— Ano juści, od małego znam, a jak wyjedzie z pałacu, to prawie zawżdy na Kierdejówkę.
— A wyjeżdżała często tymi dniami?
— Ho, już to jak Pan Bóg da pogodę, jak teraz, to pani w domu nie usiedzi, tak se jeździ po polu, albo do somsiadów.
— Rozmawialiście z nią?
— Ja? o, ile razy. A chociażby i wczoraj, zatrzymała się w naszej wsi i mówiła kilku gospodarzom o czeladź ma dzisiaj do grabienia liści w ogrodzie. Widać jacyś goście znów przyjadą.
Te szczegóły o Celinie mogły mi być kiedy indziej przyjemne, dzisiaj ścisnęły mi serce. Żywiej poczułem się nieszczęśliwym tą jej swobodą i krzątaniem się około ogrodu.
A stary chłop, pociągnięty raz za język, sam teraz zaczynał:
— Pan do pałacu, czy do rządcy?
Widząc, że mnie nie poznał, czegom się obawiał, bo mógł mnie nieraz widzieć w Prądnikach, odpowiedziałem:
— Może i do dworu przyjdzie mi zajechać.
— A wielmożny pan z interesem, czy po znajomości?
— Z interesem.
— Gadali, nasza pani miała iść za mąż koło świętego Jana?
— Nie pójdzie już.
— To pan wie?
— Słyszałem w Warszawie.
— Ano, to szkoda. Takiej pięknej młodej pani przez męża, przez; dzieci, to musi być i nudno. I niema nawet z kim cieszyć się z tych tam swoich pałaców, z tych tam dostatków i wszyćkiego dobra. Toć to w samych polach prudnickich jakie bogactwo! — a i tego roku da pono Bóg Najwyższy piękny urodzaj.
I biczyskiem wskazał stary na pole.
Rzeczywiście ruń, odświeżona wiosennem słońcem, błyskała zdrowym połyskiem szerokiego źdźbła, które się odkleiło już od ziemi i zaczynało drżeć drobną, zieloną falą. Łąki, gdzie niegdzie jeszcze rude, iskrzyły się w miejscach niższych żółtem i białem kwieciem, a w jeziorka, najeżone blado-zieloną sztywną trawą, zaglądał błękit nieba, błękitniejszy jeszcze w wodzie, szafirowy tam, gdzie wiatr podrażnił gładką powierzchnię, pędząc po niej stadka wesołych zmarszczek. Wody wiosenne mają w sobie jakąś dziewiczość, jakąś młodą zalotność do słońca.
W takiej ciszy i świeżości miękło m i serce i podróż tę wolną, rozmarzoną, chętniebym przedłużył. Ogarnął mnie romantyzm chwil przedostatnich, tych, które obiecują więcej, niż rzeczywistość przyniesie. Ale ujrzałem przed sobą wzgórek i krzyż pomiędzy płaczącą brzeziną.
— Już tylko krzynikę pod górę zobaczy pan zaraz Prądniki.
— Wiem.
Dobrze znam tę drogę i pamiętam, kiedym tu pierwszy raz dojeżdżał. Była jesień, dawna jakaś jesień. Celina, podówczas zamężna, zaprosiła mnie na konne polowania. I dziwna rzecz, że teraz, jak Wtedy, zobaczyłem nad sobą żórawie. Wtedy drzewa były złote, ścierniska świeciły bladoróżowo pod ukośnym promieniem słońca, co się wydarło z chmur, dochodząc już do widnokręgu. Jęk w niebie zwrócił moją uwagę: na mętnej białawej przestrzeni płynął ciężko, rytmicznie falisity sznur żórawi. Ten lot jęczących ptaków był mi zawsze pamiątką pierwszej miłości. Nigdym go odtąd nie widział w Prądnikach, dopiero dzisiaj, na tem samem miejscu, n ad moim biednym wózkiem, pośród rozpogodzonych, daleko odsuniętych błękitów, płyną znowu i jęczą żórawie.
Wózek wdrapał się na szczyt wzgórza i zjeżdża teraz prędko po pochyłości. Już widzę wszystko. Ogród, zaledwie opuszony pierwszą zielonością, tak przezroczysty, że białe mury i okna pałacu widać, jak przez zieloną gazową firankę. Południowe słońce leży błyszczące na blaszanym dachu. Cicho, świetnie tak — i płacz mnie zbiera.
Czy ja tu nigdy nie byłem w tej porze roku, czy mi nieszczęście przemieniło oczy? Cała ta siedziba dzisiaj obca mi i niegościnna. A przecie na tem polu jeździłem z Celiną konno; pamiętam nawet rozmowę. A tu wyszliśmy raz z całem towarzystwem w nocy i ja zostałem z nią trochę opodal pod temi lipami, gdzie księżyc nie dochodził. A pod tym podjazdem czekałem na nią w wieczór mroźny, pełen niepokoju. Tylko po tamtym wieczorze było jeszcze jutro.
Dojechałem cicho i nieprędko doczekałem się, że mi drzwi otworzono. Lokaj, poznając minie, spojrzał, jak na upiora; może też zmieniłem się bardzo. Pobiegł zaraz do pani i wkrótce znalazłem się w głównym salonie, do którego Celina kazała mnie prosić. Stojąc tam przez chwil kilka, zbierałem myśli, które podczas podróży byłem już ułożył w pewien ład, ale tu czułem, że tylko cała krew napływa mi do głowy i że wymową nic nie zdołam.
We drzwiach ukazała się Celina w czarnej sukni. Postąpiłem ku niej szybko, ale ona cofnęła się z takim wyrazem przestrachu, żem stanął i skłonił się tylko, przepraszając. Po wymianie kilku niezgrabnych słów, usiedliśmy. Odrazu poczułem się śmiertelnie zgnębionym i znikła mi radość oglądania Celiny. Ona siedziała przede mną zarumieniona, oczyma wypraszając się od mego wzroku.
Trzeba było jednak coś powiedzieć, więc zacząłem:
— Nie bój się mnie, pani, ja tu przychodzę bez żadnych nadziei, bez próśb nawet; chciałem cię tylko przebłagać i zobaczyć trochę litości w oczach twoich.
Nie zupełnie szczerze mówiłem. Przed chwilą jeszcze miałem w sercu tysiące próśb i nieokreślonych nadziei, alem sobie wyobrażał nasze spotkanie zupełnie inaczej. Tymczasem Celina, po dość długiem milczeniu, odezwała się:
— Postępowaniem swojem zakończył pan całą naszą historyę.
Frazes z listu. Czy ona w tych paru nieznaczących wyrazach chce zamknąć wszystko, czego po jej sercu się spodziewam, albo wszystko, co jej serce dać może? Mógł to być jednak skutek zmieszania i niespodzianki, sprawionej moim nagłym przyjazdem.
O co tu ją zapytać? Jak zapytać o jedyną rzecz ważną, czy mnie jeszcze może kochać?... Zapytałem zaś, zdaje mi się o to, co myśli teraz robić?
Odpowiedziała dość obszernie i nie pamiętam już, jakie mi tam wyliczyła drobne projekty i zajęcia, któremi starać się będzie zaprzątnąć, aby zapomnieć.
— Więc pani najbardziej chodzi o zapomnienie?
— Nie najbardziej o to, ale skoro ze wspomnieniem łączy się boleść, to wspomnienie staram się odsudąć od siebie.
Czegóż ona chce teraz? Spokoju może szuka? Więc pytam:
— Czy pani pojechała na wieś, żeby uciec od ludzi i zostać sama z sobą?
— O nie! W samotności jest mi gorzej i śni mi się ten biedny Alfred. To był mój szczery przyjaciel; lubiłam go, jak brata...
Przestraszyła się czegoś, może powrotu mojej dzikiej zazdrości, bo dodała prędko:
— Zresztą ja już przebolałam tę stratę. Do pana miałam żal wielki, alem go nie znienawidziła nigdy... tylko ponieważ odrobić nie można tego, co się stało, myślę teraz nad sposobem urządzenia życia mniej nieznośnie.
Więc nie spokoju nawet, ani cichego wniknięcia w siebie szuka ta kobieta, ale odpoczynku po niemiłych wzruszeniach, — takiej sobie zimnej kąpieli w powszedniości po upałach dni strasznych.
Odezwałem się znowu:
— Zmęczona pani bardzo i z mojej winy. Ale gdybyś pani wiedziała, ilem cierpiał nad tem, że pani przyczyniam cierpienia! Odpowiesz mi, że było w mojej mocy usunąć, w zawiązku cale zło i przyczyny boleści dla obojga. Prawda. Gdybym wiedział i gdybym mniej szalenie kochał!... Winien jestem, bo człowiek, to nie fala, podlegająca burzy, a choć szał miłości mojej wydawał mi się silnym, jak los, mogłem nim owładnąć i oprzeć się... Więc jam winien... alem tyle cierpiał wówczas z powodu ciebie, pani, tyle znów cierpię dzisiaj za pokutę...
— Otóż to, cierpienie i zawsze cierpienie! Mnie się zdaje, że w dniu naszych zaręczyn pan także cierpiał. I potem znowu, dla urojonych jakichś podejrzeń, — no, a teraz — naturalnie... Pan chyba nigdy w życiu nie może być spokojny i szczęśliwy?
— Spokojny, a szczęśliwy, to wielka różnica.
— Nawet wątpię, czy jabym panu mogła była dać szczęście, gdyby nasz związek był jeszcze możliwy.
— Pani zapewne o mnie to myśli, a o sobie mówi?
— Nie, owszem: mnie się zdawało, że nam będzie dobrze z sobą w życiu. Ale przyznam się, że, choć się znamy od wielu lat, nie zgadłabym nigdy, że pan tak postąpi i dla marnych powodów zagrodzi na zawsze naszą przyszłość.
— Dla marnych powodów?
— Ano, sam pan je sobie stworzył te powody. Z czyjejże winy był ten nieszczęsny pojedynek?
— Do mojej już się przyznałem.
— Innej winy, jak pańska, niema. Przecież nie Alfred był winien.
— Nie.
— Więc któż? Chyba mnie pan jeszcze posądza?...
— Bóg mi świadkiem, że pani już nie posądzam o żadną przewrotność, ani zdradę. Ale gdybyś o winę pytała, o winę może bezwiedną, tobym odpowiedział...
— Że zawiniłam?
— Nie bezpośrednio, ale przez brak poszanowania dla mego uczucia, które, wielkie i szlachetne samo w sobie, stało się chorobliwem z powodu twego zachowania się, pani. Mogłaś, przez wzgląd na mnie, zastosować się trochę, pozbyć się różnych błahostek i upodobań, a nawet usunąć Alfreda.
Podnieciła Celinę ta nagana. Rzęsy jej drżały trochę gniewnie, a usta poruszyły się parę razy bez dźwięku. Marszcząc nieco brew, zawołała:
— Jakto? więc ja mam być, według pana, uboczną przyczyną śmierci Alfreda? Chyba pan oszalał?
Wtedy ja, mimo żem postanowił zachować spokój, czując że raz ostatni mówię z nią szczerze, wybuchnąłem:
— Tak, oszalałem, ale nie dzisiaj. Oszalałem odrazu, gdym cię poznał i kiedym cię począł kochać. Trzeba mi było nie patrzeć ci tyle w oczy, a więcej w duszę i przewidzieć, że wielka miłość, wyłączająca wszystkie inne zajęcia i przywiązania, miłość wszechmocna, która, wstępując w człowieka, bierze dowództwo nad wszystkiemi jego władzami, taka miłość nie zmieści się w twojej duszy. Może to twoje szczęście, lub to, co szczęściem nazywasz, żeś nie zdolna czuć ani wielkich rozkoszy, ani męczarni? A miłość jest wielką rozkoszą, albo strasznym bólem, — więc ty nie dla miłości stworzona. I jest także ślubem dusz, i zapomnieniem siebie dla kochanej drugiej duszy. Czy to nazwać samolubstwem we dwoje, czy szczytem poświęcenia i altruizmu, wszystko jedno — dość, że kto kocha — żyje miłością. A kiedy ci się zdawało, że mnie kochasz, czy ja ci byłem nietylko towarzyszem odpowiadającym bardziej niż inni twym upodobaniom, ale jedyną twą myślą? Czy każdy mój rys twarzy albo charakteru wydawał ci się najmilszym, nieskończenie twoim? Czyś miała tęsknotę i pragnienie wyspowiadać mi całe swe życie fizyczne i duchowe? Czy byłaś ze mnie dumna? Czy czułaś się powołaną do mego uszczęśliwienia? Nie. Tak ja ciebie kochałem i takiej od ciebie chciałem wzajemności — dlategom był szalony.
Pierwszy raz w życiu mówiłem tym tonem. Celina trochę zdumiona, przybladła; oczy jej nabierały coraz więcej blasku. Ja ciągnąłem dalej mniej więcej w ten sens, idąc za chwilowem natchnieniem, bom już dawno zboczył z wykreślonej sobie drogi:
— Może się pani zdaje, że grubo wykraczam przeciw światowym zwyczajom? I mnie się zdaje, że gdyby cały świat był, jak ja, byłby bardzo przykry, nawet niemożliwy. P aniby wtedy nie lubiła świata.
— A jednak z tego świata pana wybrałam.
— Bodajbyś pani nigdy tego nie uczyniła! Poco było rzeczywiście mnie wybierać wobec tylu innych godniejszych?
— Nie rozumiem.
— Jest tylu, którzyby się zadowolili kilku na dzień wesołymi promieniami twoich oczu, wesołą twoją rozmową, weselszą jeszcze dlatego, żeś taka piękna. A ja chciałem więcej, bo i tego wszystkiego, i jeszcze twojej smutnej duszy.
— Ja nie mam smutnej duszy, a pan jest romantyk. Może to całe nieszczęście?
— Może to prawda.
— Pan podnosi uczucie do takiego dyapazonu, że urzeczywistnić się nie da; — chyba na chwilę, ale nie na dłuższy czas.
— Może i to prawda.
— I widzi pan życie nie poprostu, tylko przez swoje marzenia. Od innych spodziewa się pan tego, czego sam pragnie, i mnie nawet źle pan zrozumiał. Jeżelim miała coś w sobie, co się pan u podobało, to dlaczegóż pan pokochał nie to, ale jakieś inne rzeczy, wymarzone we mnie?
— Ależ pani! te inne rzeczy, których czekałem, to była miłość; czekałem na obudzenie się wzajemnego uczucia.
— Czyż panu nie powiedziałam, że go kocham? czy nie byliśmy zaręczeni? Przecież nic się we mnie nie zmieniło.
Błyskawica przeszła mi przez mózg. Przysunąłem się do krzesła Celiny i ująłem jej obie ręce.
— Pani! — rzekłem, — co pani mówi? nic się w sercu nie zmieniło? Przecie to moje jedyne pragnienie i nie śmiem pytać, czy dobrze zrozumiałem. Gdybym miał pewność, że posiadam ten skarb, który szkaluję pod wpływem uniesienia i goryczy, to byłbym tak bogaty...
Oddała mi uścisk dłoni, a wzrok jej tęskny i wymowny przenikał mi do serca kojąco, jakbym nie znał jeszcze tej słodkiej trucizny... Ale po chwili takiej niemej rozmowy oczu, Celina odezwała się:
— Już teraz nie wolno nam się kochać.
— Jakto? kochać wolno zawsze.
— To jest, że mi pan proponuje uciec do Ameryki?
— Tego ja znowu nie rozumiem.
— Bo przecie tutaj, nie mogę wyjść za mąż za pana po tym pojedynku...
Puściłem jej ręce i nie odpowiedziałem nic.
Miała najpospolitszą słuszność, — alem ja nie tej czekał odpowiedzi. Przypomniała mi prawa »naszego świata«. Te nie zajmują się pragnieniami pojedynczych serc, and sprawami prywatnych sumień, strzegą tylko, aby publiczna przyzwoitość była zachowana. Tylko te prawa są dla mnie, w porównaniu do innych, kamykiem na drodze, a dla niej murem, ograniczającym jej świat, ja chciałem wybadać, czy ona czuje moją skruchę, mój żal serdeczny i miłość, której, mimo konieczne na teraz zerwanie zaręczyn, zabić w sobie nie mogę, — a ona...
Zaczęła mówić, jak dba o moją opinię, o przyjaźń, o ciepłą, prawdziwą przyjaźń.
— Pani całą moją duszę masz na usługi: są w niej wszystkie uczucia, jakich możesz zapragnąć. Tylko ja teraz pojadę daleko...
— Dokąd pan jedzie?
— Może do Indyi? może tylko do Włoch? gdzieś na spoczynek.
— Będzie pan pisał do mnie stamtąd często? Proszę.
I ona teraz wyciągnęła do mnie ręce, podając naprzód prześliczną kibić i oczy przymilone łzawo i usta otwarte cierpiącym jakimś półuśmiechem. Ręczę, że w tej chwili nie myślała o naszym świeżym dramacie, tylko o takich ładnych, przyjemnie drażniących poczuciach, które snuły się w niej, czy naokoło niej, jak pachnąca atmosfera miłostki. »Zawsze to ten sam chłopiec, który mi się podobał, ten sam człowiek, który mnie bardzo, bardzo kochał — i jeszcze mnie kocha — czuję to wyraźnie. Teraz odjeżdża gdzieś daleko, jeszcze mu się co stanie — taki desperat.. A ja go lubię i to nawet dzisiaj, pomimo, że mi życie okropnie zamącił. Chciałabym mu zrobić jaką przyjemność... i nie chcę go stracić zupełnie — i życzę mu wiele dobrego, tylko mu przecie całego mego życia i spokoju nie poświęcę...«
Że coś podobnego śniło się w jej rozczulonych oczach, których pamiątkę poniosę z sobą na zawsze, to prawie pewna.
Alem ja już był nadspodziewanie trzeźwy.
Co? powywracane formułki światowe odstawić na miejsce i pośród tych chińskich parawanów zalecać się dalej do Celiny? Zaczynać znowu walkę z tym najdroższym, bezwiednie okrutnym nieprzyjacielem? Nie. Czego się zresztą mogę spodziewać? Serca nasze nie zrównają się nigdy.
Takie myśli jasno i prędko przesnuły mi się po głowie — i postanowienie przyszło. Zerwałem się z miejsca i, ścisnąwszy mocno Celinę za obie ręce, uciekłem.
Kiedy już konie okrążyły trawnik i wbiegły do lipowej alei, kiedym się obejrzał na uciekający jej ogród, jej dom i okna, z których ona może patrzy za mną, poczułem tak przemocny jakiś nakaz powrotu, żem się oburącz chwycił wózka, a w piersi mi coś konało, jęcząc.


Co mi się stało, że się już dusza nie wyrywa do celu dawnego, że moje (pragnienie straciło określone rysy? Nietyle mnie boli, żem sobie zagrodził przyszłość, ale że mi to, co kochałem, więdnie w oczach i blednie. Gdyby kto wskrzesił Alfreda, gdyby moje winy, odpokutowane i naprawione, runęły w przepaść, jak iskała, dzieląca mnie od dawno marzonych niebios, jużby mi nie wystarczył do szczęścia ten upragniony błękit.
Widzę teraz rzeczy, których nie widziałem dawniej. Widzę szarą, stromą drogę, mijającą się często z drogą zadowolenia osobistych pragnień. Czy nią pójdę?... Siły najprzód zebrać trzeba.
Młodzieńczą wiarę w miłość, jako w cel ostateczny, zachwiała we mnie ta sama kobieta, której, mimo jej wiedzy i woli, poświęciłem tyle życia. Nie obwiniam jej: prawie nieświadomą była gwiazdą mego szczęścia niedoli.
Trzeba mi teraz unikać nawet atmosfery rozkoszy. I ten kraj, w którym mieszkam otoczony estetycznemi wspomnieniami greckiej kolonii, że jest z a ponętny, jest mi tylko chwilowym odpoczynkiem. Często, wśród nocy szafirowej rozciągniętej nad ziemią cudów i nad morzem łagodnem, przez egzotyczne zapachy czuję woń trzeźwą naszych skib czarnych, krajanych ciężkim pługiem.

Warszawa 1891 r.
PANI TEODORA
Arturowi Oppmanowi
Lubiłem zawsze przyglądać się waryatom — nie w szpitalach dla obłąkanych, choć i te są zajmujące — ale waryatom, którzy pozostali w obiegu życiowym, nazwani tak przez ludzi mechanicznie rozumnych. I śmiem nawet twierdzić, że waryat jest dla studyów cenniejszy, niż człowiek przy zdrowo śpiących zmysłach. To coś, co zburzyło równowagę jego pojęć, musiało być w każdym razie wielkiem uczuciem, rozbiłem na jakimś tragicznym zawrocie istnienia. To coś żyje zazwyczaj pod gruzami pamięci i budzi się czasem przy nieobliczalnem zetknięciu ze światem zewnętrznym, a wtedy błysk duszy, wyzwolonej na chwilę z więzów, jest świeży i szczery, jak rzadko bywają objawy dusz, marniejących w pospolitej mądrości. Zawdzięczam waryatom, lub takim, którzy za nich uchodzą, wiele oświetleń życia przeszłego i bieżącego. I odnajduję jedno takie wspomnienie w dawnych swoich zapiskach pamiętnikowych.

Mój zawód historyka ma swe słodycze niezależne od nauki: wprowadza mnie do przeróżnych domów i pałaców, do którychbym nigdy w życiu nie zajrzał, gdyby nie konieczność poszukiwań w archiwach prywatnych, pełnych niespodzianek. Jeszcze jeden skutek naszego rozbicia na cztery, przynajmniej n a trzy wiatry: dawne akta państwowe polskie zostały wywiezione do dalekich i prawie niedostępnych schowań po obcych stolicach, albo się kryją po bibliotekach prywatnych w kraju. Bywają strzeżone bacznie i zazdrośnie, bywają i w zaniedbaniu i w rozsypce. Ale dla szperacza, którym byłem od lat prawie dziecinnych, mają te zbiory urok odkopalisk: nie wiadomo, co gdzie znaleźć można, gdyż katalogów rękopisów niema u nas nigdzie. Więc często jedzie się do archiwów, jak do kniei, na spotkanie stada jeleni, albo paru zajęcy, albo napróżno.
Bardzo już dawno, w przeszłym wieku, znalazłem się latem na wsi u hrabiego X., który minie zaprosił do swych archiwów rodzinnych, opowiadając o różnych prastarych dokumentach, a nie wiedząc, że posiada pierwszorzędne papiery z epoki Księstwa Warszawskiego. Pergaminy obejrzałem: były to albo kopie, albo autentyki, stwierdzające dostatecznie znane fakty; w świstkach zaś i listach przedstuletnich, które znalazłem przypadkiem, lubowałem się, jak w rozmowie z przodkami myśli naszej jeszcze żywymi.
Nie chcę jednak dać do zrozumienia, że mój gospodarz pomiatał ową świeższą częścią archiwum, albo pozwalał używać jej pod placki. Bynajmniej. Tylko świadectwa łych bliższych czasów nie służyły mu do popisów, gdyż nie zdawał się rozumieć, o co minie chodziło. Jemu w każdym razie chodziło o to, aby okazać odwieczny rozwój swojej dynastyi, a mnie o różne inne rzeczy, względnie zaś do rzeczonej dynastyi — o to, jak się ona sprawiała w naszych dziejach przedstuletnich, probierczych dla kruszcu ludzi ówczesnych, a może i nie bez wpływu na gatunek ich potomstwa.
Jednak ani hrabia X., ani żona jego, bardzo powabna pani, nie byli zupełnymi ignorantami w historyi, tylko ją pojmowali, jako szereg królewsko-arystokratycznych anegdot. Znając historyę z literatury pamiętnikowej, raczej francuskiej, niż polskiej, mieli w niej swe sympatye i antypatye dość kapryśne, jakby zachodziło pytanie kogo ze sławnych mężów przeszłości zaprosićby warto do towarzystwa. Naturalnie, że bohaterowie rewolucyi pozostaliby za drzwiami: nawet prawnuk Kościuszki lub Dekerta, gdyby istniał, uchodziłby tu za parweniusza: zato potomków rodzin, które swój splendor zawdzięczają sejmowi Delegacyjnemu, widziałem tu na własne oczy i stwierdziłem, że bez przeszkód należą do polskiej arystokracyi.
Ale to są moje uwagi historyozoficzne, które państwu X. nigdy nie przychodziły do głowy. Z najspokojniejszem sumieniem używali »przywilejów« swego stanu i urodzenia, jakby od stu lat nic nie zaszło przewrotowego na świecie, jakby te przywileje naprawdę istniały. Pogoda zupełnego przeświadczenia biła od ich twarzy, od poglądów, od obyczajów. I ta pogoda była nawet wysoce estetyczna. Mnie samemu, pomimo zasadniczych wątpliwości, podobały się bardzo te zewnętrzne formy starej kultury, ta gościnność, niby generalna, ale ozdobiona subtelnemi ugrzecznieniami ad personam, ten ton dworski a wesoły, to naoliwienie kółek i sprężyn życiowych, które czyniło życie szybkiem, a łatwem, pełnem, choć bezcelowem. Kto wie? — może prawnuk Dekerta nie urządziłby tak wybornie wiejskiego pałacu, nawet gdyby miał odpowiednie pieniądze?
Był to taki »dwór«, przy którym pozwolono mi nietylko mieszkać bez wyraźnych obowiązków, ale dano miejsce do wyboru w gronie, czy w hierarchii osób, tutaj przebywających. A było ich dużo obojej płci: wychowawcy dzieci państw a X., urzędnicy, i jeszcze inne postacie, niewiadomej mi rangi, przyjacielskiej, czy zależnej od jakiejś funkcyi dworskiej. A także nie upływał dzień jeden bez gości. Goście byli normą, nie przypadkiem; gdy ich czasem brakło, zdawało się, że lekka żałoba powleka złocone sale i przywykłe do świętowania twarze. W pałacu, w ślicznym parku potrzeba było ciągłe kilkunastu przynajmniej osób na posadzce lub w alejach; w przeciwnym wypadku obraz się psuł, szarzał, jak malowane płótno, źle zwrócone do światła.
Mnie zaś było wolno pozować w tym żywym obrazie, albo nie pozować, uczestniczyć, lub nie brać udziału w ucztach dziennych i wieczornych, które wymagały przebierania się w stosowne do pory dnia i rodzaju zabaw szaty. Starałem się nie okazać ani dzikim, ani zbyt salonowym, i czas mi upływał z wielkim pożytkiem dla studyów w mym doskonale odosobnionym pokoju, z pożytkiem też dla doświadczenia życiowego. Może spodziewano się po mnie, że napiszę panegiryczną monografię rodziny, lub poemacik w rodzaju »Zofiówki«? Ale nikt mi tego nie dał wyraźnie do zrozumienia: pozostawiono mi wszelką swobodę używania po swojemu dobrodziejstw i przepychu »życia pałacowego« na wsi.
Życie to, jak we francuskich powieściach, było też zaperfumowane miłością, urozmaicone drażnieniem Amora przez rozmowy, stroje i figlarne pomysły. Około pani domu skupiała się une cour d’amour niemal urzędowa, i w innych także kierunkach krzyżowały się erotyczne ognie — czy tylko dla dekoracyi obrazu, czy z realniejszym wynikiem? — o tem nic nie wiem, bom się do gier tego rodzaju nie mieszał. Jednak i mnie, poważnego historyka, ale bardzo młodego wówczas, prześladowano, że się kocham w pani Teodorze.
Mogę to ogłosić bez ubliżenia owej damie, dzisiaj nieżyjącej, bo i wówczas, lat temu ze trzydzieści, miała już, według powszechnego mniemania — sto lat i była waryatką. Wbrew tej ustalonej opinii naszkicuję jej portret z, własnych spostrzeżeń.
Najprzód — nie miała jeszcze stu lat — najwyżej ośmdziesiąt kilka, i postacią swą drobną, czerstwo zawiędłą, przypominała niby zabalsamowaną ową wiosnę, w której była niegdyś — łatwo temu wierzę — bardzo piękna. Twarz jej maleńka, w rurkowanym czepcu, oświetlona niezagasłemi oczyma, podobna była do portretów owej dzielnej kasztelanowej Kamińskiej, z Potockich Kossakowskiej, energicznie namiętna, niepodległa marnej rzeczywistości. Dreptała bez: laski, z nieodstępnym woreczkiem, zawierającym jakoweś precioza. Krewna, czy tylko klientka rodziny tutaj panującej, pani Teodora, nazywana czasem »ciotką«, czasem »Dorcią«, posiadała dożywotnio swe miejsce w pałacu, chociaż w nowenn życiu nie brała udziału, z powodu swego wieku i »waryacyi«.
Waryacya polegała na tem, że staruszka całymi dniami nie odzywała się do nikogo, mieląc zaciętemi ustami jakieś przemowy, czy pacierze, a żywemi oczyma porozumiewając się z widziadłami, których odbicie świtało albo uśmiechem, albo zgrozą, alk) nagle wyiskrzoną rzewnością. Umiała jednak czasem rozgawędzić się, a wtedy opowiadała rzeczy, uchodzące w pałacu za nienormalne.
Bliżej ją poznałem w taki sposób. Oboje państwo X. wyjechali w sąsiedztwo, bo i to się zdarzało; aby mieć gości u siebie, trzeba też jeździć czasem do nich w gościnę — życie składa się z wzajemnych wizyt. Chodziłem po pustych salach, ocienionych spuszczonemi żaluzyami, bo upał był srogi tego dnia i aż zapierał oddech lipcowemi woniami, lejącemi się przez powietrze gorącą patoką lotnego miodu i kwiecia. W pałacu było chłodniej trochę i wyjątkowo cicho. Przechodząc przez salę balową, dostrzegłem w kącie, na ogólnem jasnem tle, marmurowo-adamaszkowem, drobną, ciemną plamę. To pani Teodora siedziała nieruchoma w fotelu. Byłem już ją pozdrowił tego dnia, więc przeszedłem. Ale pole przechadzki mojej, choć obszerne, było ograniczone, więc powróciłem znowu z przyległych pokojów do wielkiej sali. Tym razem z kąta, gdzie siedziała pani Teodora, doleciało mnie zdanie zagadkowe, wypowiedziane z pieszczotliwem zacięciem:
— Jak też ten Józio konno jeździ!...
Józio?... Nie pamiętałem, aby kto w pałacu nosił to imię... Zbliżyłem się, niby przypadkiem, jak człowiek wałęsający się bez celu, i usiadłem obok starowiny.
— Upał straszny — zacząłem, byle zacząć — żeby już wieczór nadszedł... Terazby i Józio konia nie dosiadł — zaryzykowałem.
Pani Teodora spojrzała na mnie bardzo, ostro. Szczyciłem się jej względną przyjaźnią, co mi pochlebiało, bo staruszka była nieufna i, jak dzieci, okazywała nowo poznanym osobom wyraźnie swą skłonność, albo i wstręt niepohamowany. Umiała też podobno i wybuchać gniewem; więc mnie groźne jej oczy zaniepokoiły.
— Co też to waćpan bredzisz? Koniaby nie dosiadł z powodu upału?! To wam, nygusom, wszystko za trudne. Ale książę, gdyby była potrzeba — ho, ho!
— No, gdyby była potrzeba, co innego — mówiłem poomacku, aby damę udobruchać. — Może jednak nie o tym samym mówimy? — — Ja myślałem o księciu Koreckim.
Przypomniałem sobie o słynnym sportsmenie, noszącym imię Józef.
— Także mi książę! — parsknęła pogardliwie staruszka — ktoby zaś o nim gadał? Gdy się mówi: książę Józef, to się myśli o jednym tylko.
Zrozumiałem — i dreszcz mnie przeszedł. Pani Teodora mogła przecie widzieć, będąc dzieckiem, nawet podlotkiem — Tamtego. Trwożnie — tak mi chodziło o to, abym się nie zawiódł — zapytałem:
— A szanowna pani znała prawdziwego księcia Józefa?
Miniaturowa jej postać, prostując się, przylgnęła do wielkiego oparcia staroświeckiego fotelu, oprawiła się we właściwą ramę.
Pełna godności i prawie kokieteryi, przemówiła, jakby z obrazu:
— To waćpan nie wiesz?...
— Wiem, wiem, słyszałem... ja także mogę powiedzieć, że go znam: myślę ciągle o nim, pisać będę o nim.
— To trzeba dobrze zrobić. Jak do sakramentu trzeba się przysposobić, kawalerze.
— Jestem pani zdania. Mam dużo materyałów — i tutaj znalazłem rzeczy bardzo ciekawe.
— Trzeba go widzieć. Waćpan go widziałeś?
— Niby jak?...
Przypomniałem sobie szybko, że mam do czynienia z umysłem, przesłoniętym wizyami nie realnemi, może jednak cennemi bardzo dla badacza i pisarza. Nie czynię sobie zbyt gorzkich wyrzutów, żem zmyślał trochę, aby nie stracić jedynej w życiu okazyi. Dodałem prędko:
— Widzę go ciągle na rozpędzonym koniu...
— Toś może waćpan służył wojskowo? Może pod jego rozkazami?
— To nie... ale na ulicach Warszawy...
— Jakżeż to? na rozpędzonym koniu?
Pani Teodora nagle zaniepokoiła się, zaczęła trząść głową i ręką energicznie, oczy jej błysnęły z pod przymkniętych powiek, i bodaj nawet, że się zarumieniła.
— Tylko nic o tej jeździe au pas de charge z Łazienek do zamku — wiesz waćpan? A pfe! To zrobił Dembowski, czy inny paliwoda — tylko potem rozeszła się gadka. To nieprawda! On się na inne rzeczy ważył.
— I ja w to nie wierzę — nie wspomnę nawet.
— Dobrze waćpan uczynisz, bobyś i chybił... A ja go widziałam pierwszy raz także na ulicy, tylko nie w Warszawie.
— Może w roku 1809? — ipo Raszynie? po zajęciu Galicyi?
— A właśnie po Raszynie. Jeszcze nie był Galicyi odebrał, ale już wiedziałyśmy, że odbierze, kiedy wjeżdżał do Lublina... Waćpan znasz Krakowską bramę w Lublinie?
— Znam.
— Mieszkałyśmy stamtąd o sto kroków. Był balkon. Ja stałam tuż przy hrabinie Annie. Miałam sukienkę z wirginii białej ze złotemi frendzlami i szarfą narodową, na głowie zawoik turecki z petinetty białej z piórem. Mówiono mi, żem dobrze wyglądała... Przygotowałyśmy w koszach kwiaty, jakie znaleźć można było majowe. Bo to było w maju — pamiętasz waćpan?
— Pamiętam.
— Naprzód szła muzyka pod górę, przez Grodzką, coraz bliżej, ale nie widziałyśmy jeszcze nic, bo nam go zasłaniał budynek zegarowy nad bramą. Ale po krzyku czułyśmy, gdzie jest. Już pod Trybunałem, już, już dojeżdżał. Aż ucichło naraz, bo brama jest długa, niska, a wąska. Dopiero przedudniało — i zobaczyliśmy go! Sypnęły się z bramy te wszystkie barwy, te schylone proporczyki, a on jechał pierwszy i śmiał się białymi zębami. I koń pod nim śmiał się i parskał, o tak przebierając w paradnym truchcie: raz — dwa, raz — dwa... kasztan był złoty. Huknęła aklamacya od magistratu, od Królewskiej i od nas. — — — I płaczu było niemało z tego szczęścia. Pani Annie, że to znała księcia już dawniej, słabo się uczyniło. Ale ja myślę sobie: masz, Dorciu, rzucić swój bukiet prosto w te hafty, prosto na serce. A tymczasem, zanim pod nasz balkon dojedzie, uważam z całych, sił, jaki jest, kto przy nim, bo to, uważasz waćpan, raz w życiu...
— Rozumiem, rozumiem.
— Jechał za nim zacnych oficerów sztab, potem kompania wyborcza ułanów, a dalej to już wszystko zmieszane, bo nawet chłopstwo na koniach z wojskiem się połączyło z wielkiego entuzyazmu — imaginuj sobie waćpan!
— Wiem. Koźmian o tem pisze.
— Koźmian był w mieście — a jakże! Pan Kajetan! Stał w deputacyi z panem Joachimem Owidzkim, z podkomorzym Grabowskim. A pan Józef Podhorodeński, krewny mój, w ponsowym kontuszu konno między sztabem, księcia! 150 jazdy wystawił, żeby zato mieć prawo towarzyszyć jego osobie!
— I to wiem, szanowna pani. Ale jak to było, kiedy książę przejeżdżał przed balkonem?
— Właśnie. Spojrzał na nas, uśmiechnął się, podniósł rękę do kaszkietu.
— Zauważył panią?
— Żeby odrazu — tego sumiennie powiedzieć nie mogę — rzekła pani Teodora z restrykcyą, jakby chodziło o najważniejszy moment historyczny. — Znał hrabinę Annę... Ale pani Anna ręce wyciągnęła i cały kosz kwiatów wysypała tym przypadkiem bez efektu. A ja sobie myślę: Dorciu!
Tu staruszka stuletnią, a jednak tą samą piąstką udała ruch ciskania czegoś w dał.
— Dorciu, masz trafić — od tego wszystko zależy... I trafiłam! W same hafty na piersi! A książę chwycił bukiecik, odmachnął — i znowu na balkon.
— Doprawdy?! — zawołałem.
— To wszyscy widzieli — rzekła pani Teodora z urazą — widział i pan Kajetan Koźmian. Możesz go waćpan zapytać.
— Ależ nie wątpię, szanowna pani! Nawet i o tem już mi powiadano.
— A widzisz...
Uspokojonym, rzewnym głosem dodała:
— Ten bukiecik i jeszcze coś, co później... mam tu w woreczku. Ale pokazać nie mogę, bo się rozsypuje.
Ucichła nagłe. Twarz jej, przed chwilą zmienna tak żywą grą, że aż ilustrowała woale przejmująco opowiadanie, skurczyła się nagle wyrazem prastarego holu, a jeszcze żywego, jeszcze gryzącego tę duszę, która pozostała dziecinną. Dusza jej dotąd była ubrana w białą wirginię z barwami narodowemi.
— Waćpan, który tak jego znasz, tak wszystko wiesz, powiedz, czy to prawda, że on jeszcze przyjdzie?...
Nie znalazłem na razie odpowiedzi. Tym biednym oczom, wpatrzonym we mnie błagalnie, nie można było rzucić jakiejś lekkiej, żartobliwej odpowiedzi. Względna moja mądrość i równowaga umysłowa pokorniały przed tym płomieniem obłąkanym, ale czystym takim i wiecznym.
Żem długo milczał, staruszka zwątpiła zapewne o mnie i pytała jeszcze nieśmielej:
— Niechby nie konino, niech w parku w alei, albo i w salonie... a nawet po cywilnemu, kiedy już dzisiaj mundurów tych nosić nie wolno... Ale powiedz waćpan, czy to przytrafić się może?
— Szanowna pani — wykrztusiłem — o dawnych dziejach wiem sporo, ale o przyszłych...?
— Przyszłe nie dla nas już? Tak to rozumiesz waćpan? Przyszłość już tam...
Wzniosła ręce i oczy ku górze. Załamała potem dłonie namiętnie, aż stuknęły jedna o drugą kosteczki — i poczęła szeptać pacierze. Przestałem dla niej istnieć. Zamknęła oczy. Po chwili opuściła złożone ręce na kolana, a całą postacią przylgnąwszy do oparcia fotelu, zastygła — ażem się przestraszył. Zbliżyłem się do niej cicho i powoli — — maleńki oddech tlił się jednak w niej i żywił przez sen żarliwe jej widzenia.
Ale nie chciałem wyjść z tej sali, bo mi się wydało, że staruszka może mi tu zamrzeć. W spokoju snu twarz jej z przezroczystego wosku była już trochę zaświatowa.
Usiadłem opodal w rozgrzanej cichej sali. Nitkę rojenia podała mi ta prastara Aryadna i poszedłem daleko w fantastyczne labirynty myśli. A nitką był ten uśmiech męski, zdobywczy z przed lat kilkudziesięciu, który stał się hiatoryą całego kobiecego istnienia. Tak samo szabla i głos ostatni bohatera trzymają dotąd pod swym urokiem cały naród. Pomnik tego księcia krwi naszej budowany jest w sercach z dwóch pierwiastków: męskiego wdzięku i rycerskiej cnoty. Trzeba mu taki wznieść w literaturze dla przyszłych, odległych wieków.
Zadumałem się nad planami wielkich dzieł — a świat był ognisty i młody. Upał choć morzył snem, wlewał w żyły namiętne pragnienia twórcze. Wilgi w parku okrzykiwały nieśmiertelne życie. I zapadłem w takie rojenie, które przekracza granice otaczających nas brył i możliwości scenicznej. Przyćmione żaluzyami światło wprowadzało w przestrzeń złotej sali atomy te, z których się układają wizye plastyczne.
Wkrótce sala urosła mi w oczach i napełniła się czemś, co było zrazu tysiącem pogmatwanych wspomnień, a stało się niebawem wyraźnym tłumem postaci. Początkowy półmrok przechodził stopniowo w jasność, jakby kinkiety i żyrandole zapalały się jeden po drugim. Uczynił się z tego jakiś bal — czy ten, który książę Józef, po wjeździe do Lublina, przyjął od miasta? czy bal w krakowskich Sukiennicach? czy w Warszawie? Ale tego dnia odbywało się przede mną uroczyste zebranie tam, gdzie czułem się uczestnikiem. Ustawiły się grupy bohatersko i dowcipnie, jak w obrazach z czasów napoleońskich: mężczyźni w obcisłych spodniach, w wielkich halsztuchach, w kędziorach trefionych, przechyleni sentymentalnie do dam nieskończenie wysmukłych, w sukniach pseudoklasycznych, znaczących, wyraźnie kształty i wysoko podwiązane gorsy, w zawojach z: trzęsieniami, w wiankach z róż na rzymskich kwefach. Rozróżniałem te materye sukien: rozaliny, grendynopole, muśliny, lewantyny, dywdygi... A jak koguty i rajskie ptaki między tłumem cywilnym, krążyły mundury szwoleżerów balowe, białe z amarantowymi rabatami, kapiące od srebrnych haftów, i mundurowe fraki francuskie i różne, przeróżne odmiany pułków, broni i rangi.
Jednak twarze były mi znajome. Gospodarował mój hrabia, właściciel tego pałacu i żona jego, przebrana w »Empire«; ledwie ją poznałem pod rzymskiem uczesaniem. Więc może to tylko bal kostyumowy, maskarada?
Miałem przez chwilę wrażenie jakiegoś wstydu, że jestem niestosownie ubrany — czułem się nieprzyzwoitym w mym codziennym stroju. Ale że nikt na mnie uwagi nie zwracał, wyrozumowałem sobie odrazu, że tak być powinno: ja jestem historykiem, moja rola tu — patrzeć, badać i pamiętać. Historya dla mnie się gra...
Nie potrzebuję nawet słyszeć rozmów — rozumiem, co ci ludzie myślą. Gdziekolwiek się wpatrzę, chwytam znaczenie gestu i wyrazu twarzy, przenikam dusze, jak nigdy jeszcze. Co to z tego będą za książki!
Mówią wszyscy po francusku. No, bo to epoka napoleońska!... Ale nie: to nasza, moja epoka, tylko ci ludzie żyją ciągle przebrani w cudzoziemskie szaty. Nawet nie widać polskiego stroju. Jeden pan Podhorodeński w swym pensowym kontuszu, odosobniony dziwak, nie zżyty z tem wyższem towarzystwem. Bo tu jest wyłącznie wyższe towarzystwo: same tytuły rodowe i nazwiska, przypominające dzieje dawno umarłe. Te nazwiska porozumiewają się między sobą o dochodach z włości i z operacyi, o związkach pomnażających fortuny i używanie, o majoratach, o potrzebie koalicyi przeciw bezbożnym żądaniom tłumów... Pragnienia obliczone na pieniądze — na wszystko inne w spaniała obojętność. Kto tu myśli o Raszynie? o przyłączeniu Galicy!? o stworzeniu siły narodowej?
Nie — »to jest maskarada, zapustna swawola...« Niema tu serc z, czasów napoleońskich, niepraktycznych serc ofiarnych, które jednak kiedyś zwyciężę w potomkach... Ale w potomkach żołnierzy poległych, nie we wnukach utytułowanych bankierów, lekkomyślnych dam, egzotycznych krytyków narodu. Umieją się jednak ubierać — to przyznać im trzeba. Noszą dawne stroje i oznaki przebrzmiałych godności z: gustem i tupetem, którego pozazdrościćby im mogła nawet — Comédie française.
Napiszę to o nich — ale tymczasem przypatrzę się, co tu się dziać będzie, bo coraz rośnie podniecenie, które głosy to rozgwarza, to ucisza nagle zaparciem tchu. Ze drzwi sąsiedniego salonu jakiś mundurowy pan wszedł zamaszyście — i wszyscy oniemieli wpół słowa, zastygli, otwartemi usty i oczyma mierząc w te drzwi...
Ale odwrócili się ze wzruszeniem ramion, gniewni na samych siebie, że się zawiedli. To był taki pan, jak oni, przebrany w mundur generalski. Ledwie że raczono z nim się przywitać.
Bo oczywiście — teraz już wiem — oczekują tu przybycia księcia Józefa! Cóżby innego mogła znaczyć ta wielka wystawa orderów, nagich ramion, klejnotów, te wszystkie oczy i usta pełne pożądania. Wódz powstał z pośród nas. — to się nam należało. I należy się nam teraz, aby do nas powrócił... Zaczynałem też rozumieć, że książę się spóźnia. Wszyscy myśleli o tem, jeżeli nie mówili głośno. Może długo się stroi i poprawia usterki, któremi lata przyćmiły urok jego zdobywczy? Bo już nie jest młodzieńcem, a chce nim pozostać aż do końca. Może depesze od Sandomierza, z Galicyi, ba! nawet z pod Wiednia od Napoleona — zatrzymują go w kwaterze na radzie oficerskiej? Bo służba mu pierwsza.
Oto nareszcie sygnał. Ktoś wbiegł zadyszany, stanął przy drzwiach, wpatruje się gorączkowo w sąsiedni salon, wstępny. Drugi — trzeci zwiastun. Już drzwi główne obstąpiono szczelnie, tworzy się w nich tłum elastyczny, gotowy do rozstąpienia się na boki. Oboje gospodarstwo stanęli we drzwiach, wzruszeni uroczyście, lustrując ostatnią inspekcyą stroje swe i szlachetność postawy. W szeleszczącej jedwabiami ciszy zadudniał z zewnątrz dojazd powozu.
Jeszcze ciszej — tylko serca biją. Idzie już — słychać krok jego wojskowy, brzęczący, coraz bliżej. Szpaler się tworzy — taka droga z żywych kwiatów, którą niebawem wejdzie bohater w to grono — pokrewne przynajmniej zewnętrznym blaskiem. Jak wejdzie? Czy jak król łaskawy? czy jak wdzięczny kom pan? Nie widzę poprzez głowy stojących mężczyzn, poprzez stroje pióropuszyste dam. Ale wspinam się na palce, dopadam do szpaleru — widzę.
W drzwiach staje piękny ułan w ciemnym mundurze ze złotym haftem — poprzedzający widać księcia — adjutant. W chodzi na bal nie jak układny, uśmiechnięty kawaler. Nie. Wysoka czapka na głowie, szabla przy boku, ostrogi brzęczą przy butach — wchodzi, jak ordynans. Wyciąga rękę, aby uciszyć rosnący gwar zapytań:
— Gdzie wódz naczelny?
— Gdzie minister wojny?
— Gdzie książę pan? nasz krewny? kompan nasz?
— Gdzie mój kawaler do poloneza?
Ordynans ściąga młodą twarz ironicznym uśmiechem i rzuca donośne oświadczenie:
— Bawcie się dalej sami, dostojni państwo. Książę Józef już do was nie przyjdzie...
Wzdrygnąłem się od usłyszanego głosu. Możem sam nawet głośno powiedział te słowa? I obraz się rozstąpił, a ja siedziałem, mocno rozgrzany, w dusznej sali balowej, pustej. Tylko pani Teodora, która niedawno drzemała tam w fotelu swoim, stała teraz przy mnie, pochylona troskliwie:
— Zmora waćpana dusi, bo tu niema powietrza. Trzeba wyjść w pole: słońce już się zniżyło i zefirek chłodzi...
Jam jej chciał tu pilnować, aby nie zamarła, tymczasem, ona czuwała nade mną, wróżka z napoleońskiej bajki.


ZA BŁĘKITAMI
Dr. K. M. Górskiemu
I.

Ogród spacerowy w BernatowAcach słynie z piękności drzew i z estetycznego ich układu. Założony został w początku stulecia, wówczas, kiedy księżna Izabella Czartoryska pisała swe »Myśli różne o sposobie zakładania ogrodów«, rozpoczynając od cytaty z Pope’a. Wielkie samotne dęby, niespodziewany rozkład klombów, umiejętne połączenie odcieni zieloności, ruina »upoważniona dębem starym«, grupy drzew »przyzwoite na osłonienie monumentu lub pamiątki« — przypominają dzisiaj, po dziewięćdziesięciu latach, powabne myśli księżnej. I, choć kilka zaledwie olbrzymów pamięta może rozumny uśmiech tej pani, choć może niejeden »sadzący« skrzywił lub przerobił plan pierwotny, w postarzałych koronach wieje dotąd imię kobiety, której impuls cywilizacyjny czujemy jeszcze dzisiaj przy schyłku wieku. »Księżna kuma« niechętnie doradzała sadzenie drzew zagranicznych, chwaląc stylem swym wdzięcznym i tkliwym piękności drzew polskich. Dodawała jednak, że gdyby kto chciał, »wolno mu będzie« sprowadzać gatunki z zagranicy. Z tego pozwolenia skorzystał widocznie pan podkomorzy Okszyc, pradziad obecnego właściciela Bernatowic. W założonym przez niego parku, obok wielkiego bogactwa drzew krajowych, są i okazy rzadkie zamorskie. Każdy, kto tu przyjeżdża, musi obowiązkowo obejrzeć tulipanowiec, salisburyę i mimozy. W pobliżu dużego, półpiętrowego dworu z frontonem greckim, noszącym datę 1808 i dewizę łacińską, wznosi się też ładna oranżerya.
Jest lipiec. Kończy się upalny dzień.
Pan Stanisław Oikszye siedzi sam n a tarasie od strony ogrodu i trzyma w ręku książkę. Na ławce obok niego rozrzucony stos fotografii ze starożytnych rzeźb i budowli. Okszyc nie czyta, utkwił oczy w jedną grupę drzew, gdzie brzoza świeżą zielenią odcina się od ciemniejszych dębów i świerków. Słońce leży Już tylko n a wierzchnich gałęziach, pozostawiając niższe w błękitnawym cieniu, a podszycie klombów prawie w mroku. Na niebie bardzo dalekiem wierzchołki wzorują się nadzwyczaj czysto: możnaby policzyć szpilki na wyniosłych czubach modrzewi. Ponad rzeczką i bliżej, nad murawą, komary tańczą szalenie, plamiąc powietrze siateczką szarą — i nie większe od komarów jaskółki szybują pod niebem. To na pogodę.
Płyną zapachy kwitnących akacyi i woń ziemi spoconej, już trochę sennej. Monotonny przyśpiewek komarów przerwie czasem ostre bzyknięcie, jak dźwięk zerwanej struny: to jeden z tancerzy odłączył się od kolumny i zapragnął krwi pana Stanisława. Okszyc wtedy macha niecierpliwie ręką, albo puszcza kłąb dymu z papierosa. Nie można czytać na tym tarasie, a jednak szkoda wracać do domu.
Zahuczy czasem spóźniony trzmiel, powracając z łupem do gniazda; woda szumi w zastawie; z pól dolatują pomieszane głosy ludzi i bydła — pogodne.
Oleszyc odłożył okulary i przetarł zmęczone oczy. Jego twarz, młoda jeszcze, nie ma rumieńców; długi, cienki nos o nadmiernie wykrojonych nozdrzach porusza się nerwowem skrzywieniem. Ubranie wisi jakoś na panu Stanisławie. Nie dobrze wygląda w tym roku, chociaż powraca z podróży na Wschód, która miała mu posłużyć.
Jest to oryginał i marzyciel. Zamożny, bardzo wykształcony, poważany ogólnie, nie żeni się jednak do 35 roku życia i nie bierze się do żadnej produkcyjnej pracy. Rządzi trochę majątkiem, bardzo mało, czyta za dużo i to o rzeczach najniepotrzebniejszych: o sztuce i archeologii. Brak mu, widać, ambicyi.
Taką ma powszechnie opinię Stanisław Okszyc. Opinia ta jest oczywiście napół powierzchowna i napół fałszywa. Zadziwionoby się, gdyby wiedziano, o czem teraz myśli ten uczony bez ambicyi.
Myśli, czy usłyszy wilgę. Lubi ten okrzyk rytmiczny ptaka, który wabi swą ukrytą między liśćmi towarzyszkę klasyczną inwokacyą złożoną z trochejów.
A samiczka odpowiada zalotnie w łonie przedłużonego spondeju.
Pan Stanisław myśli prawie poważnie: — Jeżeli dzisiaj jeszcze usłyszę wilgę, to spotkam Ją nareszcie.
Ale już późno. Wilgi zwykle gwiżdżą około południa.

∗             ∗

Rozległ się tentent konia z drugiej strony domu, od podjazdu. — Oleszyc skrzywił się, bo nie lubił depesz i nieproszonych gości. Posłyszał zbliżający się przez pokoje chód mężczyzny w grubych butach, przez chwilę zgadywał, ale ujrzawszy we drzwiach, tęgą postać Frania Wareckiego, ucieszył się, bo mogło być gorzej.
Był to sąsiad i krewny Okszyca, rosły dwudziestoośmioletni chłopiec, ładnie ogorzały na twarzy, z której tem bardziej świeciły wesołe oczy i zdrowe zęby. Skończył podobno gimnazyum, służył w ułanach, obecnie zaś był już obywatelem, bo chociaż się jeszcze nie ożenił, dostał od rodziców folwark w sąsiedztwie Bernatowie, przedstawiający mniej więcej jego schedę. Miał więc podstawę bytu i stanowiska. Przytem, kobiety przepadały za nim, jak sam mówił.
Okszyc lubił Wareckiego za jego powierzchowność, tak dobrze zastosowaną do zajęć i pragnień, że stawała się estetyczną. Lubił też jego rozmowę płaską, ale dorzeczną i szczerą; widział w nim dobry typ młodego szlachcica, który w salonie był trochę parobkiem, ale zato w polu i na koniu — trochę panem. Traktował go przyjaźnie.
— Mój Stachu — rzekł Warecki zaraz po przywitaniu — przyjeżdżam do. ciebie z wielką prośbą: pożycz mi ze dwieście rubli, które ci oddam po zbiorach, bom tak się wypłukał...
Okszyc dobył odrazu dwieście rubli z pugilaresu, dał je i dopiero potem zapytał:
— A na cóż ci to potrzeba?
— O! zaraz na co? — zaśmiał się Franio, pokazując szeroki rząd zębów pod wyszczotkowanym w górę ciemnym wąsem — są chwile w życiu człowieka. — Zresztą entre nous powiem ci, że spotkałem w Warszawie Fiutkę — wiesz? Fiutka, ta co była ze Zbarazkim? Ona ode mnie nic nie bierze, ale czasem muszę wystąpić z jaką owacyą, niby zamiast kwiatów.
Okszyc słuchał, mrużąc oczy i puszczając dym papierosa cienkiem pasmem przez małe usta, które składał dziwacznie w ciup, marszcząc skórę naokoło. Przerwał Wareckiemu:
— Oj ty! wiecznie włóczysz się za spódnicami.
— Cóż robić? Kiedy, mówię ci, jak zobaczę ładną kobietkę, zaraz mam do niej taką... jakby to? — sympatyjkę. Zaraz muszę dowiedzieć się, czy się uda? I zwykle uda się, tylko trzeba umieć. Zresztą, znają się one, bestye, na mężczyznach. Jak który zacznie traktować od filozofii, od kurtuazyi, od wielkich tam sentymentów, to każda myśli: nudziarz, albo co gorszego. Ale jak się zabrać po przyjacielsku, a pomówić trochę ciepło, a poprosić, — to, słowo daję, prawie każda uzna za stosowne nie być zbyt srogą.
Okszyc słuchał bez najmniejszego zapału, jednak z uwagą.
— Mówisz naturalnie o kokotkach? — zapytał Frania.
— Ee! — i mężatki są bardzo podobne. Nawet powiem ci, entre nous, ta mała Wahrfeld, albo pani Doryna... ja ich tam nie kurmacheruję, bo to wiele zachodu i mało pożytku; ale gdybym tylko chciał — fiu, fiu.
— Wiesz, Franiu, że się tak o kobietach nie mówi.
Spojrzał młodemu urwisowi głęboko w oczy, aż tamten zarumienił się i poczuł się wykręcać:
— Przecież ich nie obmawiam; tylko tak mi się zdaje, sądząc po ich obejściu, a może się mylę?...
— Ja tych pań prawie nie znam — rzekł Okszyc — nie obchodzą mnie wcale; ale obchodzi mnie kobieta moja w każdej kobiecie.
Warecki spojrzał na Okszyca trochę jak na waryata, a pan Stanisław mówił, patrząc w dal ogrodu, jakby się zwracał do drzew, zwykłych jego rojeń powierników:
— Tak. Ja cenię w każdej kobiecie jej godność człowieczą. Nie ten pospolity »honor«, ale godność kobiecą. Mogę szanować i taką kobietę, która oddała się mężczyźnie z prawdziwej miłości, chociażby naprzykiad uciekła od męża. Oczywiście — trzeba znać każdą taką historyę, zanim się ją oceni. Ale to mnie poprostu boli, jeżeli kobieta, mająca w sobie pierwiastki piękna moralnego, kobieta zdolna do miłości, upada przez próżniactwo lub rozpustę. Ja wierzę w anioły niewieście, mieszkające nawet w pospolitych napozór kobietach. Te anioły śpią w nich — i mężczyzna może je obudzić, albo zbezcześcić i zabić. I to mi jest wstrętne. Dlatego odłączam te brudne lub biedne wyrobnice miłości od kobiet, stojących wyżej w społecznej i moralnej hierarchii. I kiedy o tych ostatnich słyszę coś uwłaczającego, boli mnie to — powtarzam — bo i ja kocham kobietę, tylko inaczej, dla niej bardziej, niż dla siebie, a kocham ją może lepiej, niż wy.
Powstał i chudą swą, długą postać wyprostował. Oczy świeciły mu blaskiem trochę błędnym. Chociaż wypiękniał i coś duchowo rycerskiego było w jego postawie. Warecki zauważył po cichu, że »temu tak łatwo nie uda się z każdą«, nawet gdyby jej »wygarnął tę przedmowę«.
Zapytał o co innego:
— Może jesteś zaręczony?
— Tak — rzekł Okszyc, patrząc gdzieś w górę i w dal na ostatnie blaski słońca — jestem zaręczony oddawna, ale nie wiem, czy ją kiedy spotkam...
Franio coraz podejrzliwiej spoglądał na Okszyca i poszukał innego przedmiotu rozmowy.
— Co to czytasz? — zapytał.
Okszyc, jak pierwej zdawał się mówić nie do Wareckiego, tak i teraz nie śpieszył się z odpowiedzią. Zaczął ciągnąć nerwowo raz po raz dym z papierosa i zakaszlał ciężko.
— Poco ty palisz tyle, mój Stachu? — rzekł Warecki, który, mimo różności usposobień, lubił i szanował Okszyca.
— Ha, przyzwyczaiłem się. Chodźmy do pokoju, bo trochę już chłodno. Rzucili jeszcze okiem na dogasający dzień. Na niebie zachodnie łuny przejrzyste walczyły z gęstszym fioletem, który powoli wchłaniał je w siebie i nieznacznie stawał się nocnym błękitem. Nad domem, w zenicie, zaczęły drżeć białe gwiazdy.
— Czy słyszałeś dzisiaj wilgi? — zapytał nagle Okszyc, bez związku z rozmową.
— Ojej! ile ich tam jest u mnie! A tobie na co ta zwierzyna?
— Na nic — lubię ich głos...

∗             ∗

Zebrali fotografie z ławki i weszli do domu. Przy lampach powtórzył Warecki pytanie, wskazując na książkę:
— Co to czytasz?
— To jest coś nowego o muzeach ateńskich. Bardzo ciekawe są wykopane na Akropoliis posągi kobiece. Jak ci się ta podoba? Patrz — rzekł, podając Wareckiemu dużą fotografię.
Franio popatrzył, pokręcił głową i odpowiedział:
— Cóż mi się ma podobać? ten długi nos nawet nie grecki, te ukośne oczy, ten głupi uśmiech? Albo ta koszula ułożona w fałdy, jak kolumna.
— To jest archaiczny typ attycki; a co do koszuli, dobrześ to powiedział; ten chiton wygląda, jak kolumna jońska. Ale ta nie dla ciebie — znajdę ci inną.
Przerzucił stos kartonów i wynalazł Wenerę Melijską, w doskonałej, nie retuszowanej fotografii Brauna.
— Cóż o tej powiesz?
— Jakże znowu sądzić o kobiecie, która nie ma rąk? Ale jest piękna — rzekł, wpatrując się pilniej. — Trochę w słanie za gruba... a może i nie?... Kobiety bez ubrania rzadko bywają piękne, a tę by znowu ubrać po naszemu, wyglądałaby dziwnie. Jednak widać, że to nie byle kto... Niema co mówić — tęga baba!
Uśmiechnął się do niej inaczej, niż witedy, gdy mówił o Fiutce; wpatrywał się dość długo, z pewem nawet uszanowaniem.
Może to czynił trochę przez, ustępstwo dla Okszyca, a może nawet na tę pierwotną duszę i nierozumiejące oczy podziałała powaga tej boskiej nagości.
Przeszli do sali jadalnej na kolacyę.
Okszyc był już rad z odwiedzin, bo lubił Wareckiego za jego serdeczną szczerość; Franio zaś dostał pieniędzy, dostał dobrego wina, rozgadał się i zaczął troszczyć się o zdrowie krewnego.
— Za dużo palisz, siedzisz ciągle w domu — to niedobrze, Stachu.
— Czy niedobrze? — pytał pan Stanisław z pobłażliwym uśmiechem.
— Oczywiście. Wiesz co? chodźmy jutro na dubelty.
— Idźmy na dubelty.
— A pojutrze pojedźmy razem na imieniny pani Anny do Rzędzina. Będzie tam duży zjazd, mnóstwo panien do wyboru. Tylko jeżeli jesteś zaręczony?...
— E, gdzież tam! Mówiłem sobie tak. Może się z tobą wybiorę. Ja jeszcze lubię poznawać panny.
— Brawo, Stachu! — zawołał Franio — Będzie tam jedna panna z Podola. Mówię ci rzęsy takie — (pokazał długość pół palca) wysmukła, śliczna dziewczyna — a łydki!...
Pocałował palce z rozrzewnieniem.
— Ech, mój Franiu, jak ty znowu gadasz?
— No cóż? widziałem, jak wsiadała na konia. Czegóż nie mam patrzeć? Albo dlaczego ona nie ma mieć pięknych łydek?
— Już dobrze. Jak się nazywa?
— Halka Marliczówna.
— Córka tego bogatego Marlicza?
— Nie — i to jest właśnie jej defekt: nie ma posagu. Dla tego też ja nie mogę o niej myśleć. Ożeń się ty z nią, Stachu.
— Ech, ja... już stary jestem, dla niej w każdym razie.
— Cóż znowu? masz trzydzieści trzy lata.
— Trzydzieści pięć.
— Ja ci ją skaptuję; chcesz?
— Daj pokój, Franiu; to są zbyt poważne sprawy, aby je można tak poprostu załatwiać.
— A jakże się załatwiają zawsze? Przyjeżdżasz; wiedzą, kto jesteś; matce się przedstawiasz (jest tylko matka). Matka ci mówi, że słyszała o tobie, albo o twoim ojcu, kłaniasz się. — Dosyć. — Potem zawracasz pannie kontramarkę: opowiadasz jej o Grecyi, o Atenach, o boginiach. Już ja cię przecie nie będę uczył, co masz jej mówić o Grecyi.
W miarę jak Warecki wpadał w humor, Okszyc pochmurniał. Aż Frania to zniecierpliwiło i skrócił odwiedziny. Jako starszemu, bogatszemu i wogóle wyższemu na drabinie społecznej, Warecki nie śmiał powiedzieć Okszycowi:
— Jesteś niedołęga.
Ale myślał tak, wracając konno, po księżycu do domu.



II.

Długi węgierski wózek, zaprzężony w parę rączych mierzynów, turkotał po szosie. Powoził zgrabny chłopiec w kitlu i czapce liberyjnej, a z tyłu siedzieli Okszyc i Warecki, ubrani w jasne płaszcze od kurzu i w słomiane kapelusze. Franio, zmorzony upałem i jednostajnym ruchem, spał, siedząc, wybornie. Miał on zresztą za zasadę korzystać z każdej chwili zdatnej do snu, bo niewiadomo, co może się zdarzyć w nocy, a tymczasem co odeśpi, to jego. Że był zdrów i zahartowany, umiał spać na bryczce, na koniu, we wszystkich pozach i okolicznościach. Okszyc, który zasypiał trudno, nawet w nocy i w doskonale zasłanem łóżku, patrzył na Frania z podziwem. Nie było jednak w tym podziwie zazdrości, bo pan Stanisław wogóle mało miał w sobie goryczy; porównywał się tylko z Wareckim i litował się nad samym sobą: czemu nie dała mu natura tego pięknego zdrowia, tej cielesnej machiny normalnie działającej, tej beztroski i uciechy życia? Obdarzyła go wprawdzie zupełnie innym mózgiem — wiedział o tem — mózg ten wypielęgnował, wyrobił przez naukę i spekulacyę, znał wyższe dziedziny myśli, mógł odkrywać częściowo nowe światy, niedostępne takim Wareckim; rozumiał nawet głębiej to zwykłe, potoczne życie, przez które szedł smutny, podczas gdy tamten szedł wesół i pozornie zwycięsko. Ale te przywileje, które znał, nie wbijały go w dumę; owszem, Pytał się często, czy nie miał słuszności Byron, gdy mówił, że za przedłużenie jednej nogi, którą miał krótszą, oddałby cały poetycki talent.
Czuł się jednak dzisiaj nieźle i jechał na imieniny do państwa Lisów z zaciekawieniem. Był przed paru laty w Rzędzinie, ale dojeżdżał tam koleją z Warszawy, teraz zaś wybrał się końmi z Bernatowie. Jechał już parę godzin i wkraczał w okolice, których nie znał, albo tylko je sobie przypominał z dziecinnych lat, kiedy z rodzicami jeździł do Bernatowie końmi z Warszawy, jeszcze przed budową kolei.
Pan Stanisław lubił bardzo podróże i, dostawszy duży majątek po śmierci ojca, jeździł często po Europie, zajrzał nawet ostatnimi czasy do Azyi i Afryki. Po skończonym trzydziestym roku życia przesiadywał częściej i dłużej w Bernatowicach i stąd robił długie wycieczki końmi. W podróżach po własnym kraju miał Okszyc inny cel i inny rodzaj wrażeń. Celem jego, bardzo ukrytym, było — wyszukać sobie żonę. Nie przyznawał się do tego, szukał według zasad i prawideł niepochwytnych dla ogółu i dlatego miano go powszechnie za oryginała i kandydata do starokawalerstwa. Wrażenia zaś podróży tem głównie różniły się od wrażeń zagranicznych, że we Francy, i, lub w Grecyi Okszyc stwierdzał rezultaty dawnej i nowej cywilizacyi mniej więcej obojętnie, dla nauki, dla przyjemności zmysłowej. Jeżdżąc zaś po wsiach i miastach polskich, zajmował się stylem okazałych budowli, nietylko rysunkiem krajobrazu, ale i użytecznością, znaczeniem, przyszłością wszystkich pomników i objawów życia.
Dzisiejsza więc podróż szosą dostarczała mu ciągłych przedmiotów do spostrzeżeń.
Zauważył, że około szosy stały domy zajezdne duże, murowane z pewną pretensyą do architektury, często nawet ze smakiem: wejście główne ozdabiały wklęsłe otwarte przedsionki, o dwóch lub czterech kolumnach. Wszystkie te domy były w stylu pierwszej ćwierci 19-go stulecia, pseudoklasycznym, doprowadzonym ad minimum, ale nie zupełnie zatartym. Ogromne, również murowane, stajnie, dotykały do austeryi zwykle pod kątem prostym — i całość tych zakładów świadczyła o dawnych większych wymaganiach podróżników, o czasach, kiedy krążyły po kraju karety poszóstne, kiedy popasano i nocowano w zajazdach. Dzisiaj złe utrzymanie tych domów, przedziurawionych zwykle gdzieś na rogu przez szynk żydowski, okazuje widocznie małą ich użyteczność. Pan Stanisław myślał dość długo, na coby je użyć można, zwłaszcza po wprowadzeniu monopolu wódczanego.
Migały około drogi dwory, ogrody, budynki gospodarcze. Okszyc cieszył się, gdy je znajdował w porządku. — Szumiały drobno wielkie łany owsa, gęste kopy lub sterty oziminy świadczyły o bogactwie roli, pachniała gryka miodem i koniczyna swą wonią osobną, z którejby można wyrobić najwytworniejsze perfumy, — myślał pan Stanisław.
Tutaj znów dobrze założono sad. O! bardzo dobrze. Zielone kule drzew owocowych siedzą rzędami zwartymi w jednym kierunku dwa razy gęściej, niż w prostopadłym (ze względu na późniejszy rozrost i usunięcie co drugiego pnia), a pomiędzy niemi rozłożysta kapusta, gęsty las fasoli i, między delikatnym, wycinanym liściem marchwi, czerwone i różowe maki, lub wybujały słonecznik. Pachnie tu dobrobytem i obfitością — ucieszył się znowu pan Stanisław.
Ale gdy przejeżdżał przez żydowskie miasteczko drewniane, cuchnące i zabłocone, nawet w tej porze zapachów i słońca; kiedy znów zobaczył walącą się chatę we wsi, z oknem nie większem od zwyczajnego lufcika; kiedy droga dojazdowa do szosy zarysowała się szeroką ławą piasku, wijącą się przez pole, jak wyschłe łożysko rzeki, — pan Stanisław zapadał w smutek.
Jechał po swoim kraju i odczuwał wszystkie jego piękności, bogactwa i niedostatki.
Szosa ciągnęła się znów polem, daleko rozłożonem w prostokątne figury zbóż, traw i ugorów. Senny powiew błąkał się po tej równinie, rozpędzał trochę upał i od dalekich łąk przynosił ledwie dostrzegalne tchnienie wilgotne, bo już miało się ku wieczorowi.
Okszyc myślał o pannie Halce Marliczówwie, której nie znał. Przypominał tylko pochwały Wareckiego.
Gdyby to Ona była? Jest podobno wychowana na wsi; może dusza kobieca pozostała w niej świeża, zdolna do wielkiego kochania? Może długie jej rzęsy kryją oczy zaufane, pełne oczekiwania miłości? Okszyc miał o miłości teorye swoje własne, a przynajmniej samoistnie wyrobione. Mniemał, że jak z fizycznego stosunku między mężczyzną a kobietą rodzi się istota trzecia, tak z doskonałego uścisku dusz powstaje siła nowa — i tę nazywał wielką miłością. Ta siła jest najwyższym wyskokiem życia, spotęgowaniem wszystkich władz, zwanych sercem, a przez to samo — wzniesieniem człowieka do jego najszczytniejszych przeznaczeń. Wartość bowiem człowieka oznaczał tylko stopniem rozgrzania jego serca. Do objawów serca zaliczał Okszyc religię, patryotyzm, miłość piękna i popgdy do poświęcenia własnych korzyści dla cudzych. Wszystko to znajdował, czy umieszczał, w tej idealnej miłości, której nie doświadczył, a pragnął nieskończenie. Szukał jej przez całe życie, to jest szukał duszy kobiecej, z którąby mógł wejść w to tajemnicze, pełne nadziemskich dreszczów, porozumienie, z którąby mógł stworzyć ową siłę i ową piękność.
Kochając piękno plastyczne w sztuce, nie mógł być na nie obojętny w naturze: to też wymarzona jego kobieta była piękna. Ale nie była to piękność zmysłowo drażniąca, jeden z tych »wabików« kobiecych, które ciągną za sobą czeredę mężczyzn, znajdujących się w promieniu pewnego oddalenia. Piękność jej była poważna, zawarta głównie w oczach, w dobrym wyrazie ust, w harmonijnym ruchu postaci. Jej pozory zewnętrzne odpowiadały wielkiej wewnętrznej słodyczy, szlachetności i poczuciom estetycznym. W tej kochance było nieco siostry i nieco muzy.
Jednak, chociaż Okszyc był przekonanym idealistą, miał dosyć praktycznego rozsądku, aby uczynić pewne ustępstwa ze swych marzeń na rzecz prawdopodobieństwa i mierności ludzkiej. To — też szukał kobiety, zbliżonej tylko do tego ideału, — zostawiając nawet dość szerokie pole jej indywidualności, nieobjęte tymże ideałem.
Inna strona tego rojenia była smutniejsza: on może jeszcze znajdzie tę kobietę i pokocha bez granic, ale Ona czy go pokocha?
Chociaż wzniesiony ponad poziom ludzi go otaczających, pan Stanisław nie miał w sobie zaufania, gdy chodziło o podbój kobiecego serca. Mówił dobrze, zdolny był do zapału, — jednak w obejściu się z kobietami zachowywał pewną sztywność moralną, niezdatną do niczego, chyba do wzbudzenia szacunku. Szanowały go aż nadto.
Poprostu Okszyc nie czuł się dostatecznie pięknym. Czuł bezzasadność obiegających po świecie teoryi, jakoby piękność męska była zaletą zbyteczną, jakoby nie ważyła nic na szali wewnętrznego szczęścia i powodzenia w życiu; a nie mógł znowu pocieszać się myślą, że każdy kulawy znajdzie swoją kulawą i z nią się ożeni, bo ta kombinacya obrażała nietylko jego dumę, ale i kult dla estetyki. — Nie był znowu brzydki: trochę za chudy i trochę za blady; nos miał za długi, usta za małe, ale był wysoki, wicale nie pospolity, — owszem, kto go raz ujrzał, pamiętał jego typ szlachetny i ujmujący. Wprawdzie pamiętali go przeważnie mężczyźni.
Liczył on niewiele kobiet w swych wspomnieniach kawalerskich. Bardzo późno, w dwudziestym roku życia, poznał po ra z pierwszy zmysłowy uścisk kobiecy. Córka gospodyni domu, w którym mieszkał jako student w Berlinie, fertyczna mieszczanka lekkich obyczajów, postanowiła uwieść tego panicza, może tylko — dla przyjemności inicyatorstwa. — Zrozumiała, że tego poważnego i wytwornego młodzieńca trzeba »wziąć na miłość«; — jęła się więc sposobów zwykłych, na które łapią się codzień dużo wytrawniejsi od pana Stanisława: szukała jego Spojrzeń, płakała, pisała listy. A młody Okszyc już wtedy marzył mniej filozoficznie, mniej zasadniczo, ale może goręcej, o budzeniu aniołów, drzemiących w kobietach. Dlaczegoby w Klarchen nie miał drzemać jaki niemiecki anioł ze szkoły kolońskiej? Po miesiącu tych z jednej strony niskich, z drugiej naiwnych zabiegów, doszło do pierwszej schadzki, pełnej uniesień, choć bardzo pospolitej, w mieszkaniu studenta. Po drugiej i trzeciej pan Stanisław myślał, że odkrył jednak coś pięknego, jakiś kwiat, — może nie różę mistyczną, ale ładny polny dzwonek. Klarchen zaś ze swej strony zauważyła, że Oleszyc jest »ein feiner Mann«, a także »ein guter Kerl«. Ta ostatnia uwaga skłoniła ją do przesłania mu po tygodniu sporego rachunku szwaczki. Pan Stanisław w zdrygnął się i zapłacił. Gdy jednak przyszedł znów rachunek jubilera, kochanek zapłacił go znowu, potem oddał Klarchen ile tylko miał w kieszeni pieniędzy i przeniósł się do innej dzielnicy miasta.
Pierwsze rozczarowanie wstrzymało go na długo od poszukiwania wielkiej miłości. Ale raz rozbudzone zmysły brały czasem górę nad zasadami i Oleszyc czasem, po winie, zabłądził w towarzystwie kolegów do jakichś nocnych kawiarni. Budził się nazajutrz zawsze ze strasznym niesmakiem moralnym.
Nie chciał szukać miłości kobiet zamężnych, — a to przez poszanowanie gniazda rodzinnego, przez wstręt do kłamstwa i przez wątpienie o doskonałości takiego stosunku. Gdyby pokochał mężatkę, rozwiódłby ją, albo z nią uciekł. Inna forma romansu nie mieściła się w jego teoryi.
Rozmawiał dużo z kobietami, dając wogóle prym pannom; jednak, ponieważ kobietę kochał i starał się poznać moralnie we wszystkich gatunkach i wiekach, — rozmawiał i z mężatkami i ze starszemu paniami. Przedewszystkiem zaś rozglądał się po świecie i po gwiazdach, pragnąc zgadnąć, gdzie mieszka owa przeznaczona, której szukał.
A może to panna Halka Marliczówna?
Kiedy tak rozmyślał, bryczka, nie opuszczając szosy, wjechała w piękną, poczwórną aleję lipową, widocznie sadzoną jeszcze przed założeniem szosy, bo w oddaleniu dostrzegł Okszyc, że aleja zawraca do zwartej zieloności jakiegoś ogrodu.
— Już dojeżdżamy, proszę jaśnie pana — odezwał się woźnica, sądząc po ciszy za sobą, że obaj panowie zasnęli.
— Franiu! obudź się! dojeżdżamy do Rzędzina.
— Co? — aha — dobrze — co? A tom sobie chrupnął!... Śniło mi się, że jadę z panną Halką na podjazd — i pokazuję jej kozła, a ona rrym do niego. I właśnie jak ona rrym, toś ty mi krzyknął nad uchem. To ciekawe.
— Zauważyłem już dawno — rzekł Okszye — że sen jest prawie błyskawiczny. W jedną łercyę sekundy można prześnić całą historyę, którąby trzeba opowiadać przez kwadrans. Ale to także zabawne, że obaj śniliśmy o tej samej kobiecie, bo i ja myślałem o pannie Marliczównie.
— Tak? — to szkoda, że nie mamy trąbki — pan Stanisław Okszyc jedzie w konkury.
— Cicho, daj pokój. A pamiętaj, żebyś mnie wziął na swoją odpowiedzialność wobec państwa Lisów, bo mnie wcale nie proszono.
— Cóż znowu! przecie zaręczyć — można zgóry, że będą uradowani, że pochlebisz im swoją wizytą.
Zboczyli z szosy w aleję lipową włączoną do — młodszego ogrodu, i Wkrótce podcinane batem konie, spienione, zajechały tęgim kłusem przed dom biały, parterowy, piętrowy, rozłożysty, niewiadomo gdzie kończący się z powodu ilości przybudówek i połączeń z oficynami. Widać tu było, jak na rzymskim Palatynie, kilka warstw budowlanych jedną na drugiej, od domu Romulusa aż do pałacu Liwii.
We drzwiach, szeroko otwartych na duży ciemny przepokój, ukazał się wspaniały szlachcic z siwym wąsem i czubem, z trzema — podbródkami. Surdut leżał na nim, jak żupan, a laskę trzymał — przy sobie, niby karabelę. Wolną rękę wzniósł z ozdobną fantazyą do góry.
— Pana Stanisława dobrodzieja! Cóż za przyjazne bogi prowadzą cię w nasze progi? A witajże sąsiedzie miły! Mam nadzieję, że wieziesz z sobą kufry, bo przed tygodniem stąd nie puścimy. Serdeczniem ci rad, panie Stanisławie!
Przycisnął go do brzucha i pocałował.

Tymczasem Franio Warecki, o którym pan Lis chwilowo zapomniał, wszedł do przedpokoju i, kto się tylko zdarzył z kobiet, panie i panny, od najstarszych do najmłodszych, całował po rękach.
III.

Dom państwa Lisów był już zwykle ludny, bo składał się z pana Ignacego, z jego żony Anny, z trzech córek, wszystkich na wydaniu, i dwóch synów. Najstarszy z rodzeństwa, Władysław, pomagał ojcu w gospodarstwie. Dzisiaj zaś, na imieniny pani Anny i najstarszej córki, również Anny, zjechało się sąsiedztwo bliższe i dalsze. Dom, siedlisko o niezliczonej liczbie pokojów, przejść, schodków, klitek i ganków, roił się od strojów kobiecych, od fraków i czarnych surdutów — wyglądał jak ptaszkarnia.
Z dalekich stron przybyła też na dłuższy czas krewna państwa Lisów, pani Marliczowa z córką. Pani Anna obawiała się trochę współzawodnictwa pięknej kuzynki dla swoich córek, ale trudno: nadeszły imieniny. Od trzydziestu lat na św. Annę bywał doroczny bal w Rzędzinie.
I dzisiaj więc, ukryta za oknem na przystrojonej zielenią estradzie, gra wyborna żydowska kapela braci Blumów. Przez okno — zagląda do sali pierwszy skrzypek, dyrektor Blum, zarostem udający Węgra. — Rżnie mazura od ucha.
W parterowym salonie dużym, niskim, stoją pod ścianami sześcionogie tapczany bez oparcia, modą francuską z przeszłego wieku, która już bodaj tylko w muzealnych pałacach i w wiejskich naszych dworach się zachowała. Jest to bowiem sala wyłącznie balowa; nawet istnieje wnęka w murze na orkiestrę, — tylko dla rozszerzenia miejsca kapelę Blumów umieszczono za oknem.
Mazur trwa już od paru godzin i ze starożytnej posadzki wznosi się lekki tuman kurzu; kandelabry i lampy dzwonią na swych półkolumnach; młodzież wywija, niektórzy tańczą zupełnie dobrze i dobrze są ubrani: są to eleganci warszawscy, a między nimi przoduje Franio, który prowadzi mazura z panną Anną, solenizantką, mając vis-a-vis Władysława Lisa z panną Halką. — Ale są i typy dziwaczne. Jeden paw w surducie chce koniecznie całą długą przekątnię salonu przejechać hołubcami, i ulotna jego pochyłość, przeciwna kierunkowi ruchu, sprawia efekt choreograficznie nowy. Drugi tak się pochyla w tańcu i tak okrągło wymachuje rękami, że wygląda, jakby, biegnąc, zgarniał przed sobą niewidzialne siano.
Dużo świeżych wesołych twarzy panien. Solenizantka, okrągła blondynka w niebieskiej sukience, z bławatkami we włosach, jest zupełnie ładna. Siostry jej, w takich samych sukniach, także blondynki, z lekkiemi odmianami. Tańczy też jedna mężatka, tragiczna, czarnowłosa i czarnooka, w pomarańczowej jedwabnej sukni, podobna, jak należy, do Sary Bernhardt. Ale naprawdę ładna, zupełnie pociągająca jest Halka Marliczówna.
Tak sądzi i Oleszyc, stojąc we drzwiach i przyglądając się z uśmiechem tańcom. Halka ma rzeczywiście niepospolicie piękne, ciemno-niebieskie oczy, nakryte bardzo długiemi rzęsami; brwi jej schodzą się prawie i razem z oczyma przecinają kształtną twarz linią jakiejś uroczej zadumy. Usta ma czerwone, mokre. Ciemne włosy zgrabnie ubierają jej głowę, osadzoną doskonale na ramionach. Okszyc zna się na rzeźbie greckiej i wie, jaki jest wdzięk w stosunku szyi do ramion. Panna Halka wyróżnia się też przez swą suknię z gazy szarej, ubranej śnieżno-białymi dodatkami wszędzie, gdzie graniczy z ciałem bardziej różowem. We włosach i przy staniku nosi duże rumianki.
Pan Stanisław, poznawszy ją już pierwej w ogrodzie, odrazu zwrócił uwagę na ładny jej chód, przyjemny głos, no i na oczy, których niemożna pominąć nigdy, mówiąc o niej. Wydała mu się poważną, nie trzpiotką, chociaż bynajmniej nie smutną. — Owszem twarz jej była zwykłe uśmiechnięta, a nawet, gdy się roześmiała raz na dobre, przed nagłym promieniem, wytrysłym z pod jej rzęs, przed błyskiem zębów — pan Stanisław spuścił oczy.
— Aż nadto piękna, — myśli teraz, śledząc jej powiewny, swobodny ruch w tańcu, — te oczy mogą rozumieć, te usta mogą być dobre, a postać jej wdzięczy się do oka sama, bez kunsztu, jedynie przez harmonię.
Halka stanęła we środku salonu i rozgląda się, kogoby wybrać. Podbiegła do Okszyca, wyciągając okrągłe ramię.
— Pani! jeżeli pani dobra, to wybierze kogo innego — ja tak źle tańczę...
Halka ładnie skinęła brwiami, aż się Okszycowi wydało, że mówi w półuśmiechu: — Rozumiem pana, nie chcę sprzeciwiać się panu.
I znowu szuka oczyma. Ujrzawszy gospodarza domu, podaje mu rękę przez cały szereg mężczyzn, przed nim stojących.
Stary Lis nie dał z siebie zażartować. Przecisnąwszy brzuch przez ów szereg, stanął do tańca. Pokręcił wąsa, zadarł czuba i przytupnąwszy, poszedł przez salon poważnie, dość jednak prędko, aby pozwolić tancerce płynąć posuwiście. Na zawrocie przytupnął buńczucznie, wzniósł lewą rękę, a. doszedłszy do miejsca, skąd rozpoczął, okręcił szybko dziewczynę wkoło siebie, ujął ją wpół i pocałował we włosy.
— Brawo, brawo, panie Ignacy! — rozlega się zewsząd.
Okszycowi podobał się bardzo manewr Halki: ściga ją wzrokiem i zdaje mu się, że spojrzała na niego przyjaźnie.
Zbliża się teraz do niego gospodyni domu: stara osoba, nieładna, w brązowej sukni, i pyta, dlaczego sąsiad nie tańcuje?
— Tylu jest młodszych, proszę pani.
— Co też pan mówi, panie Stanisławie! pan ma najwyżej trzydzieści dwa lata.
— Trzydzieści pięć!
— Więc cóż z tego? W kawalerskim stanie wszyscy mężczyźni są sobie równi do lat pięćdziesięciu. — Niech pan sobie przynajmniej wybierze kogo do kolacyi, bo mi tak przykro, że pan się nudzi u nas.
— Ależ łaskawa pani! bawię się, jak się już dawno nie bawiłem. Poszukam sobie towarzyszki do kolacyi.
— Nie brak będzie amatorek — rzekła pani Lisowa zbyt uprzejmie, aż Okszyc uczuł potrzebę ukłonić się zbyt nisko — pan ma tyle do powiedzenia... A propos może pan chce usiąść obok Halki, bo mój syn będzie zmuszony ją opuścić dla swych, obowiązków wice-gospodarza.
Oleszyc odrzekł skwapliwie:
— Z największą przyjemnością.
Pani Lisowa ujęła szyldkretową lornetkę i szukała Halki po sali. Gdy ją spostrzegła w tańcu, rzekła:
— Ładna dziewczyna, ale kokietka. Nie wiem, jakie są pana wyobrażenia pod tym względem? Ja przyznam się panu pod sekretem, że nie bardzo jestem rada z jej towarzystwa dla moich córek. No, zaszkodzić im nie może, bo wychowane są bardzo czujnie. Poświęciłam temu wychowaniu najlepsze lata życia.
Mówiła dalej, że lubi Halkę, ale nie sądzi, żeby to był genre dla panienki bez posagu, bez nadzwyczajnych stosunków.
Okszyc, podczas gdy tak mówiła pani Lisowa, spoglądał na nią ze zmartwieniem. Nie wierzył jej słowom, tłumaczył sobie jej złośliwość przez wojujące uczucie macierzyńskie i nie oburzał się; ale bolała go każda dostrzeżona lichota i mierność.
Skończył się mazur i przechodzono tłumnie na kolacyę, a pan Stanisław nie zaprosił jeszcze Marliczówny, wahał się bowiem, czy być uprzejmym gościem i przypodobać się gospodyni domu, zapraszając inną pannę, czy natychmiast starać się o zawiązanie bliższej znajomości z tą śliczną panną Halką. Ten ostatni wzgląd pchnął go nareszcie do sali jadalnej.
Niestety, Halka siedziała już przy stole między dwoma mężczyznami, którzy dawno o te miejsca umówili się. Naprzeciwko siedział Franio Warecki z Anusią Lisówną, obok której drugie miejsce było wolne.
Pani Lisowa wpadła do sali, gorączkowo zajęta rozmieszczaniem gości i złapała za rękaw Okszyca:
— Panie Stanisławie! Zaprowadziłabym pana między dygnitarzy, ale wiem, że pan woli z panienkami. O — proszę tu siadać.
I posadziła go obok Anusi.
Błękitna i różowa solenizantka uniosła się trochę z krzesła i zwróciła się bardziej w stronę pana Stanisława. Przez cały dzień wyróżniała go pomiędzy młodzieżą: w ogrodzie dała mu kwiatek, w mazurze chciała go wybrać jeszcze przed panną Marliczówną. Pan Stanisław był jej za to wdzięczny, niemniej przecież Halka obchodziła go jedynie w całem towarzystwie i ucieszył się, że ją widzi przynajmniej naprzeciwko siebie i łatwo może do niej przemówić. Postanowił wciągnąć kilka osób, razem siedzących, do ogólnej rozmowy. Zaraz więc na zapytanie Anusi, czy w długich swych podróżach nie odwykł od kraju, odpowiedział obszernie:
— Trochę odwykłem, i dlatego teraz bardziej jeszcze kraj mi się podoba; odkrywam w nim codzień nieznane albo zapomniane piękności. Naprzykład ta droga z Bernatowie do Rzędzina wydała mi się nową i bardzo ładną. Jaka tu kultura u państwa, jakie piękne folwarki! a nawet pewna dbałość o estetykę w tych dworkach kolonistów przy szosie. U ludu ozdoba mieszkań jest już bardzo wysokim stopniem dobrobytu i rozwoju potrzeb duchowych. Rzadko ten stopień u nas się spotyka.
— Kiedy taka ładna droga, dlaczego pan tak rzadko nią jeździ? — spytała Anusia przymilnie.
— Od dzisiaj będę jeździł częściej, ale doprawdy nie znałem zupełnie okolic Rzędzina z tej strony, bo pierwej dojeżdżałem koleją.
— Czy pan pamięta, jak był ostatnim razem? Chodziliśmy na grzyby.
— Panie wszystkie były wówczas tak duże, jak te karafki.
— O nie! ja doskonale pamiętam.
Wszyscy mniej więcej słuchali, co powie Okszyc. Przytem zajęci byli sumiennie kotletami z groszkiem. Jeden z sąsiadów panny Marliczówny odezwał się nareszcie do niej:
— Czy pani lubi grzybobranie?
— Szczególniej w »Panu Tadeuszu« — odpowiedziała Halka.
— Ma pani słuszność. — wmieszał się natychmiast do rozmowy Okszyc, który czekał tylko na jej pierwsze anie się — sceny rodzajowe w »Panu Tadeuszu« pozostają dotąd niezrównane w naszej literaturze. A scena w karczmie, gdzie się zagrodowa, szlachta wywodzi od książąt i od »tatarskich hrabiów«, i zazdrości sobie wzajemnie, i kłóci się, i gardzi chłopem — i potem, gdy ją Robak zbiera do swej tabakiery, do polityki, — ona zaczyna rozmowę »o różnych taratatki kształtach i czamary«. Aż, gdy zrozumieli, że im Robak zwiastuje wkroczenie Napoleona, wpadają w zapał, kończący się okrzykiem: »wódki, miodu, wina...« Czy to nie nasze życie? nie nasza historya cała?
— To nie są moje ulubione sceny — rzekła śmiało panna Marliczówna — bo w nich jest trochę, zdaje mi się, satyry. Wolę jeszcze inne, naprzykład początek, albo burzę, albo spowiedź Robaka, a najbardziej lubię to: »O roku ów, kto ciebie widział w naszym kraju...«
Okszyc chwytał jej słowa uważnie, następnie prawie z rozrzewnieniem.
— Jak mnie pani ślicznie poprawiła! Rzeczywiście zwróciła pani uwagę na poetycką wartość, a ja bardziej na społeczną. Zupełnie jestem pani zdania.
Anusia, nadąsana trochę, wtrąciła swoje trzy grosze.
— Ja lubię całego »Pana Tadeusza«.
A Halka, uradowana z powodzenia, ciągnęła dalej:
— Przepadam jednak także za scenami »rodzajowemi« jak je pan nazywa. Naprzykład na niedźwiedzie nigdy przecie nie polowałam, a z opisu Mickiewicza czuję, jaka to być musi okropna przyjemność. Może też dlatego, że lubię bardzo polowanie.
Tu odezwał się Franio Warecki:
— Panno Halino! prawda? rrym!
Marliczówna błysnęła ku niemu swym krótkim, jaskrawym śmiechem, który Okszyc zanotował po raz drugi. Spojrzał na Frania, na Halkę — i zauważył, że iskry porozumienia sypią im się z oczu. Wytłumaczył to sobie tem, że Warecki musiał opowiedzieć pannie swój sen na bryczce.
Wznoszono toasty, gwar urósł. Pan Stanisław, nie chcąc zapominać o swej sąsiadce, Anusi, i to w dzień imienin, wypił bardzo grzecznie jej zdrowie i począł z nią rozmawiać o różnych drobiazgach, uprzejmie, myślał jednak ciągle o Halce, nastawiając ucha na jej rozmowę, która teraz toczyła się o polowaniu z chartami.
— »Ja jestem ze stepu« — dosłyszał.
— Widać, że pani stepowa, tak, z całej postawy i z noska, i z oczu... — brnął ktoś w nieudane komplimenty, na które Halka nie odpowiedziała uśmiechem.
Okszyc z zadowoleniem zauważył, że jest wesoła, ale nie zalotna. Rozmawiał zaś ciągle z Anusią o byle czem.
Wtem panna Lisówna zapytała go:
A propos ogrodnictwa: czy wyrzucił pan mój kwiatek?
— Ach! przepraszam panią bardzo! kładłem frak i gdzieś mi się ten kwiatek podział — szukałem go nawet.
— Dam panu inny.
Zręcznie wyrwała bławatek z włosów i podała go Okszycowi, który bardzo dziękował i uczuł się w obowiązku włożyć go do butonierki.
W tej chwili Halka spostrzegła błękitną plamkę na wyłogu fraka pana Stanisława; spojrzała na niego z pewnem zdziwieniem, potem na Anusię, i przestała mówić.
Okszyc oddałby wszystkie bławatki panny Lisówny za jeden biały płatek z rumianka panny Marliczówny, — ale nie mógł tego w żaden sposób wyrazić. Czuł się jednak zadowolonym, młodym, prawie szczęśliwym. Jednia panna wyraźnie zaznaczyła mu swą sympatyę, druga? — druga wydała mu się przez sympatyę tamtej zasmuconą... Widocznie mógł się podobać. Natychmiast jego uczciwa natura nakreśliła mu plan postępowania: z panną Anną nie będzie nadal rozmawiał, pannie Halinie owszem zacznie asystować. Teraz lub nigdy!
I łatwo zapalna jego wyobraźnia zaczęła pędzić w promienną przyszłość.

∗             ∗

Nazajutrz był jeszcze bal w Rzędzinie, chociaż większa część sąsiadów rozjechała się. Na trzeci dzień podano obiad w lesie, bardzo wesoły. Okszyc pozostawał jeszcze do jutra, zatrzymywany tyranicznie przez pana Lisa, który wywiódł swoją i jego genealogię aż do dziesiątego pokolenia, z czego okazało się, że są krewnymi przez Sapiehów i Górków, i że on, Ignacy Lis-Derewieński jest prawujem jego, Stanisława Okszyca. Stąd komitywa jeszcze większa, puhary i nazywanie się po imieniu.
Panie z Rzędzina stały się nieco zimniejszemi w obejściu, gdy spostrzegły, że Okszyc stanowczo zaczyna zajmować się Halką. Dlatego pan Stanisław, mimo chęci pozostania tu przez tydzień, czuł się obowiązanym wyjechać prędzej.
Paru dni wystarczyło mu jednak do stwierdzenia idealnych stron charakteru Halki, która rozmawiała z nim chętnie, czuła jego wyższość umysłową, odpowiadała bez pretensyi, ale śmiało i z dokładną znajomością swoich środków intelektualnych. Odkrył w niej dużo intuicyjnego poczucia piękna, smak i subtelność w poglądach. Z lubością zapisywał w pamięci różne jej zdania.
— »Ranek to jest szczęście dnia«.
Albo:
— »Nie lubię ludzi, którzy chcę mieć wolę«.
I dziwił się jej porządnej erudycyi: mówiła dobrze po francusku, znała mitologię, czytała wszystkich wielkich poetów, znała się na gospodarstwie kobiecem.
Jedynie jej upodobanie do sportu końskiego i łowieckiego nie znajdowało oddźwięku w duszy Okszyca. Ale tłumaczył to sobie potrzebą wydatkowania sił u tej młodej i zdrowej dziewczyny.
Pan Stanisław pokochał też odrazu matkę Halki. Była jeszcze ładna i podobna do córki, a przytem cicha, wykształcona, gorąco przywiązana do swej jedynaczki. Z nią mógł Okszyc rozmawiać swobodnie o wszystkiem: o nowoczesnej literaturze, o potrzebach kraju, nawet o miłości; znajdował w jej odpowiedziach echo sympatyczne dla swoich poglądów. Zapewne i Halka będzie taka, gdy z nią pomówi o wszystkiem?...
Gdy raz pani Marliczowa wyraziła chęć zwiedzenia Lublina, pan Stanisław ofiarował się na przewodnika i usłużność tę przyjęła matka Halki z zadowoleniem, wyznaczyła termin za tydzień, prosząc, aby nie mówił o tem Lisom, bo... byliby może nie radzi.
Obszyć zrozumiał i rozpromienił się.
Na czwarty dzień po południu zaszła nareszcie przed dwór bryczka Okszyca, na którą wsiąść miał sam, bo Warecki pozostawał tu jeszcze do jutra.
Do przedpokoju wysypała się cała kolonia Rzędzińska. Wszystkich ogarniało rozrzewnienie. Pani Lisowa, nie wiedząc nic stanowczego o zamiarach pana Stanisława, miała łzy w oczach, panna Anna ścisnęła go mocno za rękę, mężczyźni całowali go z dubeltówki, przystępując do niego kolejno, jak do człowieka wybierającego się na biegun północny. Pani Marliczowa, stojąc obok córki, powiedziała mu cicho:
— Proszę o nas nie zapominać.
Halka nie powiedziała nic, ale miała przecudowne oczy.
A u stopnia bryczki oczekiwał uroczyście pan Lis z pachołkiem, który trzymał na tacy dwa puhary z winem. Jeden z nich podniósł pan Ignacy pod słońce, pokazując Okszycowi wyrżnięty na szkle okręt i wiersz Horacego do Wirgiliusza:

Reddas incolumen, precor,
Et serves animae dimidium meae.

— Nie bój się, tem winem nie otrujesz się — rzekł stary szlachcic widząc, że Okszyca przerażają rozmiary szkła.
I wolno, umiejętnie wypił »strzemiennego«.
Pan Stanisław wychylił puhar prędko, pożegnał się z panem Ignacym bardzo serdecznie, wskoczył raźno na bryczkę — i zobaczył jeszcze oczy Marliczówny.
Pierwszy raz od wielu łat poczuł się zupełnie szczęśliwym.



IV.

Czworo ludzi wchodziło bocznemi drzwiami, po południu, do pustego kościoła o trzech nawach, z wiełkiem presbyterium. Głosy ich przyciszone szły w górę, szemrały pod sklepieniami; twarze wzniesione oblewało blade górne światło. Dwie kobiety często skłaniały głowę i żegnały się, mijając ołtarze. Wyższy z dwóch mężczyzn począł mówić głośniej:
— Kościół Dominikanów założył Kazimierz Wielki w roku 1342 na miejscu dawniejszej kaplicy św. Krzyża. Ale ten gmach, który panie widzą, nie jest cały z owej epoki, — jest owszem bardzo ciekawym, składanym pomnikiem różnych epok, jak owe San Lorenzo, albo San Clemente pod Rzymem.
— Czy tamte są podobne? — spytał śliczny głos dziewczęcy.
— Ani trochę, proszę pani — ciągnął dalej przewodnik. — Chciałem tylko powiedzieć, że są tu, jak tam, aż trzy style odrębne, szczepione jedne na drugim, a powstały z następujących po sobie odnawiań. Więc są ślady pierwotnego gotyku krakowskiego, które paniom wskażę w kilku miejscach kruchty i zakrystyi; są następnie piękne pomniki renesansowe, pochodzące z odnowienia Firlejów, po pożarze w roku 1505; i znów barok włosko-jezuicki, panujący tutaj, datuje z odbudowania przez Janusza Tyszkiewicza, wojewodę kijowskiego, w roku 1653. Nie mówię o nowszych pomysłach, jak te naprzykład, bo są ohydne.
Wskazał na ozdoby z blachy, złote i błękitne, jednego z bocznych ołtarzy.
— Jaką ma pan szaloną pamięć i jaki z pana umiejętny cicerone! — rzekła starsza pani.
— O! on wszystko widział i wszystko umie — dodał basowy, dźwięczny głos.
— Mój Franiu! nie rób-że mi reklamy i nie wyciągaj mnie na popis, bobym przedewszystkiem nie chciał znudzić tych pań. A co do mej pamięci, przyznaję się, żem ją silnie odświeżył przed przyjazdem do Lublina. Przejdźmy do Firlejowskiej kaplicy, o tu — naprawo.
Pani Marliczowa zcórką stanęły rzędem, za niemi Warecki, a Okszyc wystąpił naprzód i mimo, że chciał unikać profesorskiego tonu, wpadał w niego z konieczności. Zresztą było mu z nim do twarzy.
— Tu wchodzimy do epoki Odrodzenia. Te pomniki Firlejów: Mikołaja, kasztelana krakowskiego, hetmana wielkiego koronnego, i Piotra, wojewody ruskiego, wykute z bazaltu i porfiru, w stylu czysto włoskim, są z połowy XVI wieku. Mają tu panie przed sobą dwie zwrotki całego kamiennego hymnu, który pozostał w Lubelskiem po Firlejach. Panie wiedzą zapewne, że nietylko nasze majątki należały niegdyś do Firlejów, ale Puławy, Knyszyn, Brzeszcza, Boohotnica, Markuszów, Janowiec, Parczew, Kock, Czemierniki, Końskowola, Dąbrowica, z której się pisali, Firlej, Firlejowszczyzna, Lewartów, nazwany od ich herbu Lewart, a przechrzczony przez Sanguszków na Lubartów, — setki miast i wsi dziedzicznych, oprócz starostw Krakowskiego, Lubelskiego, Kazimierskiego, Kowelskiego. Byli to w XVI wieku prawdziwi królowie małopolscy, bo nietylko piastowali wszystkie najwyższe urzędy: kasztelanów krakowskich, prymasów, hetmanów, marszałków, podskarbich wielkich, ale wychowywali się w Rzymie, we Francyi, w Anglii, w Holandyi, podróżowali po Europie, Afryce i Azyi, mieli niby monopol misyi dyplomatycznych i traktatów z obcemi mocarstwami, bili się za ojczyznę, wznosili miasta, szkoły i niezliczone świątynie, czynili ogromne ofiary n a wojsko i skarb państwa. Trzęśli Rzecząpospolitą, to prawda, ale ją wzbogacali, cywilizowali i mocno kochali. To też Zygmunt August w jednem nadaniu pisze do Firlejów, że mało jest rodzin, które można z nimi porównać, ale żadna nie może być przed nimi postawiona w cnót i dzieł splendorze.
— I już ich niema zupełnie? — spytała Halka
— Już dawno niema.
Wyprowadzając towarzystwo z kaplicy Firlejowskiej, Okszyc stanął na progu i wskazał kościół:
— Większe jeszcze wspomnienia mieszkają w tych murach. Sejm lubelski 1569 roku, sejm Unii, odbył się w tym kościele.
Obie kobiety i Warecki rzucili okiem po nawach kościelnych i wydały im się obleczone nową powagą, chociaż nie takie, jak je sobie wyobrażali, bo każdy nosił w myśli inny, większy obraz tej sceny ogromnej: Unia Lubelska. Spojrzeli potem, niby trwożnie, w oczy Okszyca, gorączkowo błyszczące.
Tymczasem Okszyc prowadził ich do kaplicy Niepokalanego Poczęcia i, przechodząc od XVI do XVII wieku naszej przeszłości, odrazu spuścił z tonu. Oddźwięczna jego dusza nastrajała się, jak arfa. Tłumaczył paniom historyczną wartość wielkich obrazów, prawdopodobnie polskich, przedstawiających różne zasługi synów Dominika; zwracał uwagę na wpływy włoskie w tych malowidłach, mimo, że powstały w epoce, gdzie te wpływy na innych polach ustępowały, już niemieckim i francuskim. Mówił z mniejszym zapałem, przedzierzgnąwszy się naraz w drobiazgowego historyka, w antykwaryusza, w scholastę. Pokazywał szczegóły, pięknie rzeźbione odrzwia, strzelał, jak mówi Krasicki, z »Distinguo« i z, »Barocco«.
— To dużo mniej ciekawe — rzekła Halka.
— Prawda? i ja to myślałem — dodał Franio.
Tylko pani Marliczowa chodziła za Okszycem, jak za wyrocznią, notując szczegóły bez ładu, niby wolny słuchacz na uniwersytecie, niedostatecznie przygotowany do objęcia wykładu profesora. Ale pani Marliczowa pragnęła się jeszcze uczyć przez poszanowanie dla nauki. Wypytywała więc Okszyca o każdy obraz, o każdy kamień napisowy, który jej wpadł w oczy, a pan Stanisław odpowiadał ze słodyczą, bez cienia nawet pobłażliwości w głosie. Czujny był jednak głównie na zapytania lub uwagi Halki.
Ładna panna chodziła już teraz po kościele z pewnem znużeniem, ukrywając je przez wzgląd na Okszyca, o którego opinię dbała. Czasem więc dodała jaką uwagę, zaczerpniętą z poprzednich słów pana Stanisława, a on radował się i odnajdywał w niej skarby pojętności.
— To znowu coś z epoki Odrodzenia, może trochę późniejszej — prawda, panie? — rzekła, wskazując pomnik naprzeciwko kaplicy św. Jacka.
— Wybornie, panno Malino! Jest to pomnik Piotra Firleja, wojewody lubelskiego z r. 1619. Styl jego jest wyraźnie wcześniejszy od daty. Zawsze styl naśladowców idzie spóźniony za stylem twórców, czasami o ćwierć, o pół wieku, jak w tym wypadku. Mniejsze talenty czekają zwykle, aż jakiś rodzaj w sztuce stanie się modą i dopiero wtedy wkładają swoje pomysły do gotowych form.
— To tak, jak nasze powieści — wtrąciła Halka, mniej pewna siebie.
— Poczęści — odrzekł Okszyc — nie wszystkie, ale większa część. Pani ma wielki dar do porównań.
Przeszli do zakrystyi, gdzie starożytne hafty pobudziły panie do przeglądu bardziej fachowego, niż artystycznego. Obie myślały, jakieby to z tego mogły być suknie i kanapy, ale się z tem nie odezwały, czując niewłaściwość nuty. — Pan Stanisław, pomilczawszy nieco przy oglądaniu haftów, zabrał znowu głos, gdy zakrystyan odsłonił wspaniałą monstrancyę, srebrną złoconą, w stylu już barokowym, ze ślicznemi emaliami na złocie, pochodzącemi niezawodnie ze starszego, renesansowego relikwiarza.
Rozpoczął znowu wykład o nowych freskach w zakrystyi, skopiowanych ze starych płócien, a gdy weszli do chóru klasztornego, wielkim półokręgiem umieszczonego za ołtarzem, rozwiódł się o fundacyi tego chóru przez Janusza Tyszkiewicza, o rzeźbionych stallach, pulpitach i obrazach.
Wpadł znowu w ferwor i nie zauważył, że mówi już wyłącznie dla pani Marliczowej.
Halka, rzuciwszy mdłem okiem na tonący w zapylonym półmroku chór, wysunęła się naprzód, zdążając ku przejściu od chóru do presbyteryum. Poszedł za nią Franio i znaleźli się w pewnem oddaleniu od grupy rozprawiającej. Halka błysnęła nagle oczyma i zapytała cicho:
— Jakim sposobem znalazł się pan w Lublinie?
— Jakim sposobem? Ja oddawna wiem, co pani robi i gdzie jest, dokąd się wybiera — mam swoich szpiegów.
— Tak? To niebezpieczny z pana człowiek... chociaż ja nie mam nic do ukrywania, a także rada jestem zawsze pana widzieć.
— Panno Halino! — rzekł Warecki cicho i gwałtownie, czyniąc ruch ujęcia jej za rękę, który powściągnął. — Byłbym poprostu nieszczęśliwy, gdyby się pani na mnie choćby skrzywiła.
— A dokąd pan teraz jedzie?
— Do... do... Czy ja wiem? — rzekł, pokazując zęby — jutro się zdecyduję.
— A cóż szpiegowie mówią?
— Szpiegowie donoszą mi tylko o tem, co się stało; już ja sam zgadnę, co będzie.
Marliczówna spoważniała i rzekła:
— A ja nie wiem co będzie. Przyszłością swoją rozporządzają tylko ludzie bogaci.
Zawiesiła w powietrzu to westchnienie i rozejrzała się po mrocznym chórze. Warecki mienił się na twarzy, jakby walcząc z sobą. Tymczasem oboje przeszli między ścianą i ołtarzem, znikając z oczu matki i Okszyca.
— Lepsze od bogactwa jest serce — rzekł Warecki poważnie — sam Okszyc to mówi.
— Czy on tak mówi? — zapytała ciekawie Halka.
— To jest... on tak mówi, a ja czuję. Panno Halino! ja nie jestem, mocno uczony, ani bogaty, ale czuję szczerze i głęboko.
Dziewczyna przesunęła po nim wzrok swój głaszczący, jak dotknięcie. Wareckiemu brwi ściągnęło gwałtowne, dziecinne postanowienie. Ujął Halkę za rękę i rzekł:
— Panno Halino, niech się dzieje, co chce, muszę pani powiedzieć...
— Panie! tu kościół! — rzekła Marliczówna przestraszona, cofając rękę.
Poszła prędko przed środek wielkiego1 ołtarza i uklękła, zasłaniając twarz rękoma. Po chwili jednak odsłoniła twarz zapłonioną i, zwróciwszy się do Wareckiego, ruchem rozkazującym wskazała mu miejsce obok siebie na kamiennej posadzce.
On bez namysłu przyszedł i ukląkł. Klęczeli tak z przymkniętemi oczami, skupieni, owionięci pobożną wonią kadzidła, snując w myśli prastare pacierze, a z serc wysyłając jedno zapewne pragnienie do Kierownika losów.
W tej chwili Okszyc i pani Marliczowa, okrążywszy ołtarz, znaleźli się z boku klęczącej pary.
Pan Stanisław miał czas objąć okiem ten nowy obraz i szybkim odruchem zawołanego estetyka stwierdził najprzód, że jest piękny. Potem dopiero zadał sobie pytanie: co oni tu robią, zwłaszcza gdy Franio i Halka powstali pośpiesznie, jakby zawstydzeni, że ich złapano na gorącym uczynku — modlitwy.
Skierowano się ku wyjściu, zatrzymując się jeszcze tu i owdzie, a gdy opuszczono wnętrze kościelne, uderzyło wszystkich gorąco i jasność dnia: w kościele zdawało się, że już nadszedł wieczór.
Obejrzano jeszcze powierzchownie Zamek, Trybunał, bramę Grodzką i Krakowską, ale pan Stanisław poczuł, że panie dosyć już mają tych oględzin. Uścisnęły serdecznie rękę Okszyca, dziękując i »nie chcąc już nadużywać jego dobroci«.
Nazajutrz pani Marliczowa z córką miała wyjeżdżać znów do krewnych na wieś, nie posiadała bowiem własnej siedziby wiejskiej. Pamiętając lepsze czasy za życia rodziców i męża, pani Marliczowa nazywała »u nas« Podole, gdzie było kilka majątków w posiadaniu Marliczów.
Okszyc dowiedział się, że panie będą we wrześniu w Warszawie i pozostaną tam dłużej. Zapytał, czy pozwolą się odwiedzić zaraz po przyjeździe i wymyślił nawet powód do zamiany listów z matką. Pani Marliczowa, zupełnie ujęta przez dystynkcyę i dobroć pana Stanisława, widząc w nim przytem »dobrą partyę« dla Halki, przyjmowała chętnie jego uprzejmości wstępne, i Okszyc uczuł, bez wyraźnych porozumień, że zjednał sobie w matce stronnika. Z córką nie mówił dotychczas o niczem innem, tylko o sztuce, o znajomych, czasem, bardzo dyskretnie o jej upodobaniach.
Tak więc rozstano się aż do września.


V.

Pod koniec października pan Stanisław powrócił z Warszawy do Bernatowie. W Warszawie przebył sześć tygodni, cały sezon wyścigowy jesienny, i widywał często swoją ukochaną.
Kochał ją teraz bardzo podniosłem i bolesnem uczuciem; był przekonany, że ona urzeczywistniłaby jego idealne wymagania, gdyby pokochała go tak, jak on ją kocha; czuł, że w duszy tej, dziecięcej jeszcze, drzemią bohaterstwa poświęcenia i zachwyty wielkiej miłości; ale zdawał sobie sprawę, że ich jeszcze nie obudził. Dręczyło go więc mnóstwo pytań, a najważniejsze to: czy on ma prawo żenić się z nią, jeżeli ona mogłaby kogo innego pokochać goręcej?
Zadawał sobie to pytanie i dzisiaj, obchodząc po raz dziesiąty park, zasłany żółtą powodzią opadłych liści. Szedł prędko, bo od pewnego czasu czuł potrzebę szybkiego ruchu i zmęczenia, po którem zapadał wprawdzie w apatyę, ale inaczej nie mógł sypiać, nie mógł usiedzieć przy swym samotnym obiedzie; miał nerwy rozdrażnienie bardziej, niż kiedykolwiek.
Bardzo dawne jego pragnienie kobiety doskonale dostrojonej do jego rozumień i wyobraźni paliło mu teraz pierś pożerającym płomieniem. Ona jest, istnieje na ziemi, nazywa się Halka. Ale to jeszcze Galatea zimna, nie ożywiona iskrą mojego życia.
Mówił do siebie nawpół głośno, a wokoło niego wiły się czarne konary dębów błagające, splątane z wiotkiemi brzozami, które senne, spuszczały ku ziemi swe włosy, nieutrefione zielenią.
Nagle pan Stanisław uśmiechnął się boleśnie:
— Ja Pigmalion? Mój Boże!
I wszedł w aleję, ocienioną jeszcze przez gąszcz grabów, z których sypały się rdzawe liście, kołysząc się przez chwilę na powietrzu, spadając cicho na drogę, usłaną już grubym, szeleszczącym kobiercem. Okszyc przypomniał sobie wiersz, którego się uczył na pamięć, będąc dzieckiem:

De la dépouille de nos bois
L’automne avait jonché la terre,
Dans le vallon solitaire
Le rossignol etait sans voix.

Triste et mourant à son aurore,
Un jeune malade, à pas lents,
Parcourait une fois encore
Le bois cher à ses premiers ans...

— Cóż znowu! nie jestem chory. Trochę szarpnęło mnie to życie warszawskie, ten kurz, potem znów mgła i wzruszenia. Tak mi jest, jak przeszłej jesieni. Jesień zawsze najgorsza.
Uderzył się w pierś, chcąc ją wybadać, ale biedne płuca zajęczały i pan Stanisław ciężko zakaszlał.
W Warszawie stroił się, watował ubrania dla zaokrąglenia chudych ramion i zapadłej piersi, czyniąc sobie w duchu wymówki za te niewinne oszukaństwa. Krawiec mu mówił, że to nowa moda. Ale on dobrze wiedział, że modą najnowszą jest być zdrowym i pięknym. Naprzykład Warecki...
Franio gdzieś przepadł. Ostatni raz widział go Okszyc w Lublinie; potem w Warszawie, otrzymał od niego dwieście rubli, zwrócone z krótkiem podziękowaniem. Od przyjazdu pana Stanisława na wieś również nie pokazał się Warecki w Bernatowicach, gdzie dawniej co parę dni — zajeżdżał. Ale Okszyc myślał o nim często i — dziwna rzecz — z powodu Halki.
Siłą wyobraźni lotnej i trochę nieokiełznanej przedstawiał sobie, właśnie, gdy się czuł niezdrów, że ma powierzchowność Wareckiego: duszę swoją, a postać Wareckiego. I wtedy podchodził do Halki śmiało — w wyobraźni — oświadczał się jej gorąco i bez zastrzeżeń, jak to czynił rzeczywiście, oświadczając się matce, prosząc o gruntowne wybadanie córki i odpowiedź piśmienną, na którą oczekiwał tymi dniami.
Nie obce było nawet Okszycowi przypuszczenie małżeństwa między Halką a Franiem. Ten romantyk układał je czasem w myśli, cierpiąc, starając się wmówić w siebie, że szczęście osoby kochanej droższe mu być powinno od jego własnego szczęścia. Ale rozważał ściśle, czy Franio, ze swą dobrą, lecz niewykwintną naturą, może sprostać skrzydłami takiej kobiecie, jaką przeczuwał w Halce. Dochodził do wniosku, że nie — i to było usprawiedliwieniem jego własnych zamiarów, których się nie wyparł.
Chodził dalej po ogrodzie, pragnąc oderwać się od swych myśli sprzecznych i bolesnych. Rozejrzał się po gaiku z ciemnych świerków, które sam posadził dla zakrycia niepokaźnych widoków, i ucieszył się, że dobrze rosną. Potem namyślał się, jakby przeciąć miejscami zbyt gęste masy drzew, rozrosłych nadmiernie od czasu narysowania ogrodu przez pradziada. Wkrótce machnął reka:
— Po co to? Jeżeli Halka będzie kiedy chodziła ze mną po tym ogrodzie, ona to sama zrobi. Ale nie widzę jej tutaj, a gdy ją zobaczę we śnie, nigdy nie opiera się o moje ramię.
Okszyc miewał często sny, które go uderzały realizmem szczegółów. Nie wierzył w ich własności prorocze, zajmował go jednak świat snów swą logiką osobną, potęgą obrazowania i nadzwyczajnymi skrótami wrażeń.
— Jak mi dzisiaj niedobrze!
Zapiął pod szyję watowany kubrak i wstrząsnął się. A dzień nie był zimny, tylko szary i zwiędły; nie było prawie przestrzeni między wierzchołkami wielkich drzew a mętnem niebem, po którem leniwo płynęły smutne wrony i kawki.
Pan Stanisław wrócił do domu i zobaczył na zwykłem miejscu, w pokoju zwanym biblioteką, torbę pocztową, przynoszącą mu codziennie listy i gazety do Bernatowic.
— Jestem pewien, że znajdę coś złego — rzekł otwierając torbę.
Był list od pani Marliczowej. Zanim go otworzył, Okszyc starał się wytłumaczyć sobie, że list zawiera odmowę. Nie może być inaczej. Całe zachowanie Halki w Warszawie było przyjazne, ale nie inne.
— Właściwie ja nie mam prawa z nią się żenić. Są ludzie nie dla szczęścia stworzeni.
Krótki list matki był tylko wstępem do własnoręcznego listu Halki. Pani Marliczowa, serdecznie zapewniając o swym szacunku i przyjaźni dla Okszyca, odsyła go do słów córki, o której szczęście tu chodziło. Okszyc, z bijącem sercem — rozwinął arkusz, pokryty ładnem pismem, pierwszy raz widzianem, i przeczytał:

Szanowny Panie Stanisławie!

Mama powiedziała mi o wszystkiem i pozwoliła do pana napisać. Pan jest inny, niż reszta ludzi, i dlatego ośmielam się to powiedzieć, czegobym za nic w święcie nie powiedziała innemu. Wybór pana pochlebia mi naprawdę, — nic tu nie piszę dla frazesu, — ale i zasmuca, bo nie umiem panu ukryć, że nie jestem taka, jaką pan mnie widział i chwalił przed Mamą. Popisywałam się przed panem całą moją nauką, nic prawie nie umiem więcej, robiłam to dlatego, żeby pan nie miał o mnie złego wyobrażenia. Także mało mogę myśleć i krótko o rzeczach trudnych, lubię też się bawić, dużo bardziej, niż czytać albo rozmawiać. A pan mnie ma za naturę dystyngowaną i dlatego pewno pomyślał o mnie. Więc kiedy jestem taka, jak tu piszę bardzo szczerze, nie mogłabym być pana towarzyszką. Proszę się na mnie nie gniewać, bo doprawdy bardzo cenię pański rozum i dobroć, ale, jeżeli kiedy wyjdę za mąż, to za równego sobie człowieka, któremu będę mogła towarzyszyć w jego myślach i zajęciach. Panby prędko poznał, że nie jesteśmy dla siebie stworzeni. Piszę dlatego sama, że bardzo dbam o pana i myślę, że pan przyjmie lepiej proste moje słowa, niż tłumaczenie ich przez Mamę, któraby może chciała mnie osłonić. Proszę przyjąć serdeczne zapewnienie stałej przyjaźni od

Halki Marliczówny.

Pan Stanisław, przeczytawszy list, przeprowadził wolno dłoń po czole i po kamizelce. Spojrzał potem w ogród jeszcze posępniejszy, bo zaszło słońce i cień rozkładał się bez wdzięku, bez powietrza, na szare, niewyraźne masy i przestrzenie.
— Dobra, że napisała sama — rzekł.
Tej nocy miał gorączkę i przez, następny dzień nie wychodził z domu. Znowu w nocy snuły mu się po głowie ciężkie mary, lecz nad ranem zasnął spokojniej i obudził się raźniejszy, widząc przez szparę okienicy, że słońce świeci n a dworze. Okszyc, jak wszyscy ludzie nerwowi, był bardzo wrażliwy na pogodę.
Napisał list do Wareckiego, zapraszając go do Bernatowic, bo sam jest niezdrów i nie może do niego się wybrać.
Po południu przyjechał Franio, jak zwykle konno, ale nie miał właściwego sobie humoru i znacznie przybladł, co mu dodawało jeszcze męskości i nerwowej energii.
— Cóż to? chory jesteś? — rzekł Warecki, wchodząc do biblioteki, gdzie go oczekiwał Okszyc, ubrany zwyczajnie i udający wesołość, — wyglądasz dobrze, nabrałeś nawet rumieńców.
— Tak, udałem trochę chorego, żeby cię sprowadzić — odrzekł pan Stanisław. — Od wieków cię nie widziałem. Co porabiasz?
— Pracuję.
Okszyc zauważył pewną szorstkość w tonie Wareckiego, ale, bynajmniej nie zrażony, pytał dalej po przyjacielsku:
— Pracujesz tak zapamiętale? Nad czem?
— Ho — mam dużo projektów. Najprzód zakładam u siebie rybołówstwo.
— Dobra rzecz, jak się uda. Ale skąd ten nagły zwrot w przyzwyczajeniach? Nigdzie cię nie widać.
— Doszedłem do przekonania — odrzekł Franio gorzko, — że tyle człowiek wart, ile ma pieniędzy. Muszę koniecznie zbogacić się, bo bez tego ani rusz.
— Zapewne, zapewne... Nie wszyscy jednak ludzie kierują się względami pieniężnymi. Znam naprzykład takie panny...
— O! co tych, to ja nie znam! — zawołał Warecki.
— Owszem — panna Marliczówna?
Franio zmieszał się, spojrzał na Okszyca z ukosa, a potem wykrztusił:
— A cóż panna Marliczówna? Gadają, że się z nią żenisz?
— Już nie będą gadali. Dostałem odkosza.
— Jakto? co ty mówisz?
Pozbył się nagle swej sztywności i z najżywszem zajęciem przysunął się do krzesła Okszyca. Ten rzekł:
— Słuchaj, Franiu. Porzućmy obaj ten ton i pomówmy po dawnemu, jak krewni i przyjaciele. Ja nie mogę lekko o tem mówić, bo mnie panna Marliczówna za głęboko, za serdecznie obchodzi. Jest to śliczna i dobra kobieta.
— Jakto? sądzisz ją tak, dostawszy odmowę?...
— Jakżebym mógł inaczej? — odrzekł Okszyc, podnosząc nieco głowę. — A ty, Franiu, co o niej myślisz?
Warecki kręcił się na krześle; spojrzał na bladą, poważną twarz Okszyca i rzekł gwałtownie:
— Mój Stachu! Kiedy jesteś ze m ną szczery, to i ja ci powiem. Myślałem już, że przestanę być twoim przyjacielem. Ja żyć nie mogę bez tej dziewczyny!...
— Kochasz ją? — zapytał Okszyc trochę rwącym się głosem.
— Mój Stachu! Przebacz mi, chociaż nic, prawie nic przeciwko tobie nie uczyniłem. Skoro tylko dowiedziałem się, że wyraźnie o nią się starasz, uciekłem, bo pomyślałem, że to nieuczciwie współzawodniczyć z tobą, który mi jesteś przyjacielem, a jej możesz dać i majątek i pozycyę, podczas gdy ja, oprócz że ją serdecznie kocham, cóż jej dać mogę dzisiaj?...
— Powiedz Franiu — możesz mi to powiedzieć: czy jej kiedy mówiłeś o swojem uczuciu?
— Ach, tak zupełnie — nigdy... tylko raz, w Lublinie, musiała zgadnąć, choć nic jeszcze nie powiedziałem.
— W Lublinie?
— Tak, u Dominikanów. Coś tak mnie wzięło z a gardło, żem ledwie nie wypaplał.
— A ona co odpowiedziała?
— Nic. Kazała mi uklęknąć obok siebie — i nic więcej.
Okszycowi przemknął w pamięci obraz obojga młodych, klęczących przed wielkim ołtarzem. Więc i wspomnienie odwiedzin kościoła Dominikanów, jedno z jego najlepszych wspomnień, nie należało już do niego... Przymknął oczy i ścisnął ręką skronie, a gdy po chwili odkrył twarz, miał wyraz podniecony, niemal wesoły, którego Franio nie zgłębił.
— To dobrze, żeś się wziął do pracy, Franiu. Masz całe życie przed sobą i... mażesz się ożenić z Halką Marliczówną.
— Stachu! takich, jak ty, ja nie znam! — zawołał Warecki, zrywając się z krzesła i wyciągając dłoń do Okszyca.
— Jakto, mój drogi? — cóż w tem dziwnego, że ci radzę? Przecie mówiłem, żem dostał odkosza. Zresztą mnie się już nie żenić... Chciałem ci jednak powiedzieć co innego.
Warecki chodził teraz po pokoju wzburzony, rozrzewniony i zakłopotany zarazem. Okszyc, zgadując jego wahanie, zapytał:
— Myślisz o przyszłości i czy masz niby... prawo żenić się bez dostatecznych zasobów materyalnych?
— Widzisz, — rzekł Franio, uśmiechając się dziecinnie, a razem energicznie, — za dwa, trzy lata wyratują mnie te ryby. Nie drwij ze mnie; obliczyłem, że w trzecim roku, jeżeli wyrost będzie nawet średni, będę mógł sprzedawać rocznie za 4000 rubli. No — koszt założenia, utrzymania... Ale jak się wezmę do tego rękami i nogami, potrafię utrzymać siebie i żonę. Tylko jeszcze trzeba czekać co najmniej dwa lata.
— Dobrze, załóż sobie rybołówstwo, zbuduj młyn amerykański, albo fabrykę przetworów leśnych. Pożyczę ci na hipotekę twego folwarku 100.000 rubli.
— Taak! — odrzekł Franio, nie przestając chodzić po pokoju i biorąc za żart słowa Okszyca, — cała moja Baranówka warta netto może 35.000. A sam procent od takiej sumy...
Okszyc powstał i, kładąc rękę na ramieniu Wareckiego, rzekł dobitnie:
— Pożyczam ci 100.000 rubli i bardzo cię proszę, abyś ich nie odmawiał. Procentów nie chcę, a oddasz mi, gdy się dorobisz drugich stu. Niema gadania, jestem twoim wujem i chcę ci pomóc w życiu. Dlatego cię dzisiaj sprowadziłem.
Franio patrzył na Okszyca zrazu bezmyślnie, bo wszystkie jego pojęcia o ludziach były sprzeczne z tem, co słyszał, i nigdy nie zdarzyło mu się zajrzeć w tak błyszczące oczy człowieka. Ale gdy nareszcie zrozumiał, że ten nadzwyczajny dziwak chce cudzego szczęścia, — jego szczęścia — coś mu zagrało w piersi i, objąwszy w pół chudą postać pana Stanisława, oparł głowę na jego ramieniu.
Okszyc położył kościste ręce na miękkich włosach Frania i uściskał go po ojcowsku:
— Tak, mój chłopcze, rzecz skończona: jutro jedziemy do rejenta, do Lublina, a stamtąd ruszysz zapewne do Warszawy, gdzie wiesz, co masz uczynić. A pamiętaj, co ci zawsze Okszyc mówił o miłości. To nie są stare bajki, to zapomniane wielkie prawdy.
Dziesięć minut potem pan Stanisław usłyszał pod oknami rozgłośny galop konia Wareckiego, jakiś tryumfalny.


VI.

Około połowy listopada Okszyc otrzymał list cd pana Lisa, który go prosił na polowanie do Rzędzina, prawił mu mnóstwo komplimentów, ściskał, całował i przesyłał ukłony »od jednej i drugiej Anusi«, najczulej go ciągle wspominających. Pan Stanisław odpisał, że niezmiernie żałuje, ale jest chory i, skoro tylko będzie mógł, wybierze się do ciepłych krajów. Listopad wlókł się, szary i zimny. Od paru dni wiał silny wiatr północny, ścinając ziemię mrozem — i urósł nareszcie w suchą burzę. Drzewa około domu zahuczały nieprzerwanym basem i niekiedy tylko głos się wznosił, w padając w kominy. Jednak granie to, chociaż ponure, było harmonijne, bo natura nie zna prawie nut fałszywych. Okszye, patrząc na walczące z burzą wierzchołki jodeł, na szalone wiry żółtych liści, porywanych z ziemi w kręgosłupy, słysząc ciągle wycie wiatru, rozlane w przestrzeni, jak grzmot nierytmiczny, myślał, że zanim przyjdzie w całej swej grozie, otrąbia się zima.
Pewnego ranka, po zimnej nocy, którą odczuł boleśnie w płucach, pan Stanisław wyjrzał przez okno i zmrużył oczy przed ogromnym blaskiem. Jakby drzewa dostały naraz białych liści, całą ich przejrzystość napełniły jaskrawe, bajeczne puchy szronu, sypiąc iskry pod słońce. Ledwo gdzieniegdzie czerniało wnętrze jodły obwisłej, albo odziemek grubego drzewa. Oddalenia stały się nieobliczalne w tej rozlanej i piętrzącej się bieli o jasno-błękitnych cieniach, i park był zmieniony do niepoznania, zaczarowany w jakąś wizyę polarną, pełen czystej powagi i śmiertelnej świetności.
Pan Stanisław chodził od okna do okna, bał się bowiem wyjść i odetchnąć świeżym zapachem pierwszego śniegu. Nigdy nie czuł się tak bojaźliwym fizycznie, jak tej jesieni.
Tego dnia otrzymał telegram od Frania z oznajmieniem o zaręczynach jego z Marliczówną.
Okszyc ucieszył się. Już był pożegnał swoje pragnienia, uważał je za niemożliwe i niewczesne, życzył zaś rychłego spełnienia szczęścia, do którego sam się przyczynił.
Zima, ukazawszy się raz w swej najpiękniejszej szacie, schowała się znowu. Po paru tygodniach słoty i wichrów, pan Stanisław poczuł się znacznie gorzej samo oddychanie zaczęło go kłuć w piersiach. Lekarz wyprawiał go niezwłocznie do Cannes, ale on się ociągał, chciał bowiem przed wyjazdem zostawić swe papiery w porządku.
Zabrał, się do pisania testamentu. Po krótkiem wahaniu, czy pozostawić Bernatowice w ręku krewnych swego nazwiska, doszedł do wniosku, że nie mając żadnego bliższego krewnego Okszyca, między dalszymi nie widzi wybitnej osobistości, ani przyjaciela. Jednym więc zamachem pióra uczynił Franciszka Wareckiego swym ogólnym spadkobiercą, włożywszy na niego obowiązek wypłacenia kilku znacznych zapisów na instytucye naukowe i dobroczynne w kraju, oraz kilku legatów dla krewnych i sług.
— Ale Bernatowice będą w ręku Halki — pomyślał. — Ona będzie gospodarowała w starym dworze i w parku, gdybym umarł...
Nie wybierał się jednak na tamten świat koniecznie i z upodobaniem. Czynił tylko to na wypadek śmierci, co uważał za potrzebne do logicznego i godnego przedłużenia swej pamięci na ziemi.
Śpieszył, bo czuł się chorym. Listy i dokumenty miał w porządku, ale jedną jeszcze rzecz chciał przekazać spadkobiercom: swój dziennik.
Był to raczej pamiętnik filozoficzny, w którym znajdowały się, z powodu wypadków jego życia i epoki, różne uwagi o pięknie, o miłości i altruizmie. Martwiło go to, że nie ujął teoryi swych w pismo systematyczne, chciał bowiem, żeby jego wywody i doświadczenia nie przepadły. Wieczorami pisywał więc dużo aż do późnej nocy, poczem nie mógł zasnąć, albo spał niespokojnie. Podniecona wyobraźnia pracowała dalej i Okszyc śnił teraz co noc, aż go wspomnienia snów ścigały na jawie.
Świat snów był dla niego drugiem, równoległem życiem, rozwijał się na prawach swych osobnych, z dziecinną, ale potężnie twórczą logiką, a nawet miał poniekąd swój grunt realny, nie zaczerpnięty jednak z dotykalnej rzeczywistości. Okszyc znał naprzykład krajobrazy, nigdy nie widziane na jawie, a powtarzające się w jego snach, niektóre od lat dziecinnych. Pamiętał szczególnie wrażenie tych widoków i wrażenie wracało zawsze takie same, tylko zarysy ulegały małym zmianom. Czasem też zjawiały mu się we śnie nieznane osoby.
Korzystając z paru dni znośniejszej pogody, pan Stanisław wyszukał w parku grupę brzóz, »przyzwoitą do osłonienia monumentu lub pamiątki«, i położył pod nią duży polny kamień, szlifowany z jednej tylko strony, na którym kazał wyryć napis:

Tibi Amor Aeterne.

Kamień ten w stylu puławskiej Ogrodniczki, dawno zamówiony, przyszedł dopiero teraz, późną jesienią, do Bernatowic. Okszyc położył go w miejscu upatrzonem i zadumał się smutno nad pytaniem, jak ten kamień będzie wyglądał na wiosnę?...
Tego dnia pisał znowu do późnej nocy, lecz, położywszy się spać, zasnął prędko, bez bólu w piersi, prawie bez troski.
Sen ulitował się nad niedolą człowieka i wyprowadził duszę z nędznego ciała w dobre krainy.
Tak — zasnąłem w parku na zimnych liściach, bo była jesień, ale teraz już wiosna... Jak pachną te kasztany, stojące w długich rzędach podwójnych, jak te konie wiedeńskich fiakrów pędzą z wyuzdaną fantazyą! I tłum cały śmieje się, bo muzyka gra ze wszystkich stron i jest wielkie święto na Praterze... Siądźmy przy byle jakim stoliku, moja Miła, wmieszajmy się w ten tłum mieszczański, ale taki grzeczny. Patrz — powstali wszyscy i kłaniają się nam.
Ładną mamy podróż ślubną? Prawda, jak nam dobrze z sobą? Ale mówmy coś do tych panów i pań, którzy się do nas przysiedli.
Jak Ona ładnie rozmawia i jak się wyróżnia od tych Paryżan, którzy tylko mówią, aby się popisać frazesem. Jaki ma śliczny półobrót głowy do mnie i błyski porozumienia w uśmiechniętych oczach! Masz słuszność, ja myślę to samo, co Ty, moja Jedyna; my nie możemy inaczej myśleć, bośmy dla siebie stworzeni od wieków. Jak to się jednak dzieje, żem Cię nigdy nie widział pierwej? Nawet nie podobną, jesteś do żadnej z moich znajomych, a przecież, choć tak niedawno poznana, jesteś zupełnie moja. — I dlatego jesteś piękna, żeś taka moja — i dlategoś dobra, żeś moja. O tak — daj mi rączkę pod stołem, taką ciepłą, choć w duńskiej rękawiczce. — Usta twe pachną malinami. Jakie twe oczy mgliste przy pocałunku.
Oni Cię mają za Francuskę, boś taka zgrabna, i żywa, gdy rozmawiasz. — Niech sobie! Wszystko nam jedno, co o nas ludzie myślą.
Czas jechać, bo się spóźnimy. Poco te paryskie fiakry wszystkie zamknięte? A tu właśnie wjeżdżamy na mój most i trzeba wysiąść, bo to jeden z najpiękniejszych widoków świata. Ślicznie zgarniasz suknię, wysiadając.
Patrz na lewo! Te nieprzeliczone rzędy kolumn, jedne nad drugiemi, piętrzące się ponad rzeką, za mgłą błękitną, co powstaje z wody, zaklęta przez Claude Lorraina. Najniższe są asyryjskie, wyższe doryckie, potem jońskie, korynckie, toskańskie. Każde pokolenie dodaje więcej tych ogromnych portyków, poza którymi są spichrze i bogactwa narodów. Są tam i nasze.
A ta kopuła nad nimi, cofnięta w dal, napół rozpływająca się w błękicie, z jasnym krzyżem wśród firmamentu, to święty Piotr Watykański.
A na prawo, niedaleko od mostu, ten pałac z poczerniałego marmuru — myślisz, że to palazzo della Cancellaria? Nie, to mój pałac. Wejdźmy do niego.
I Okszyc wchodzi we śnie do swego pałacu, czując przy boku kochany ciężar kobiecego ramienia, czując promieniejące ku sobie jej słodkie, serdeczne ufanie. Wchodzą do wewnętrznego podwórca, objętego z trzech stron krużgankami o lekkich kolumienkach, w trzy piętra. Oparta o mur naprzeciwko bramy, szumi fontanna ogromna, przewala się po oślizgłych trytonach, wydymających wodę z zakrzywionych muszli, siecze srebrną pianą grzbiety wesołych najad, jednych dorosłych, drugich ledwo wylęgłych z wody, które stadem uciekają z pod szumnej kaskady, rozsypując coraz szerzej białość i mchy obmokłe na stulonych ramionach.
W przedsionkach stoją posągi pięknych bogów i ludzi: dumne cezary, wdzięczna Afrodyta, potężny Zeus i smutny Antinous.
Galerye, galerye bez końca — frontony z Olimpii, z Eginy, odłamy fryzu Fidyasza. I mnóstwo rzeczy nowych, tylko co wykopanych w Sydonie? Tak — w Sydonie. Statuy kobiece archaiczne z ukośnemi oczyma, w krótkich płaszczykach na sztywnych chitonach. Jakie kolory jaskrawe w ozdobach, jak świecą te oczy z agatu i z emalii!
Sarkofagi, urny, stele grobowe. Kamienne pokrowce mumii, z wypisanem przekleństwem na tego, kto je otworzy — białe stele z pogodną grecką rzeźbą: młodzieńce żegnają się z dziewicami, odchodząc; pomniki biskupów i rycerzy, śpiących sztywno pod lukiem, ozdobionym kwiatami i owocami, na trumnach. Pamiętasz groby Firlejów?
Okszyc prowadzi żonę przez wielkie schody, pełne jeszcze odłamów rzeźby i tablic marmurowych. Ale oto sale weselsze, jaśniejsze, zawieszone obrazami. On je zna wszystkie, cieszy się genialnością prerafaelity, zrzucającego, bizantyńskie więzy, i rozkwitem Odrodzenia, i nerwową siłą Baroku, i wdziękiem szkoły francuskiej. Prowadzi żonę do dzieł nowych. Ile już polskich obraz ó w po świecie!
Ona mówi:
— Kiedy ty to kochasz, i ja to kocham.
Idą ciągle razem, ona oparta o jego, ramię, oczyma wpatrzona, sercem wtórująca. I Okszyc czuje ciągle, jak przez wrażenia inne przepływa cichy dreszcz szczęścia między nimi, jak świat się przeistacza od wewnętrznego oświetlenia, które bije z nich obojga.
Patrzą teraz na jeden obraz ogromny szkoły weneckiej, pełen strojnego tłumu i marmurowej architektury. Wszędzie tarasy, połączone tysiącznymi schodami. Wzorzyste kobierce z kwiatów, inkrustowane w kamienne posadzki tarasów; małe fontanny zraszają je cicho. Kobiety noszą suknie jedwabne, klejnoty i strusie pióra; niektóre świecę nagiemi ramionami. Jakiś bal wspaniały pod odkrytem niebem — na marmurach, na kwiatach, na strojach i ramionach leży jasne światło dnia.
— Ale to nie obraz — przecie my w nim jesteśmy, droga moja, — przecie i ty masz balową suknię i nagie twoje ramiona mają wdzięk rzeczy świeżo odkrytych.
Powietrze takie czyste, lekkie, że się je wciąga w płuca, jak szczęście i życie. Szmer, unoszący się nad tym tłumem, musi być złożony z samych słów miłosnych, śpiewa jak chór skowronków rano, nad polem. Odmłodniałem, wyzdrowiałem, Ukochana! Patrz, jak łatwo wchodzę n a schody i pochyłości, jak nic mnie nie męczy, nie przestrasza! Ująwszy się w pół, możemy wzlecieć na ten wyższy taras, nie dotykając ziemi stopami. — O, tak! — Patrz, już tu jesteśmy, już tam. — Jaka to rozkosz wzajemne kochanie! Dlaczego nie wcześniej, dlaczego pierwej Cię nie znałem, moja Jedyna? — Tyś wiedziała przecie, że nikogo, oprócz Ciebie, kochać nie mogłem. I Bóg to wiedział.
Wszyscy ci ludzie, którzy nas mijają, idą parami, mężczyzna z kobietą, i pochyleni ku sobie, szepczą, a z ich dobrych uśmiechów widać, że się rozumieją sercami. Patrz! to sami nowożeńcy! Sami młodzi i szczęśliwi! W oczach chłopców znać dumę i niedopitą rozkosz, oczy dziewczęce patrzą wilgotne, nieśmiałe i ciekawe. Każda para odosabnia się w tej rzeszy, pochłonięta przez swoje szczęście i swoje widziadło świata.
Poznajesz, — wszyscy nasi znajomi, którzy się pobrali tymi czasy. Witają nas skinieniem głowy cichem, przyjaznem, bez słów, żeby ani nam, ani sobie nie przerywać uroczystej przechadzki po tym pięknym kraju. — Poznajesz Frania z Halką? Zatrzymali się i patrzą na nas wdzięcznemi oczyma, usuwając się z drogi tak pokornie... Chodźmy ich uściskać. — To nie jest tamta Halka, w której Ciebie chciałem poznać, moja Upragniona, to jest pani Warecka, z domu Marliczówna, dobra kobieta. My ich tu zostawimy, bo mamy iść dużo wyżej i nie wrócimy już może nigdy do nich, do Bernatowic.
Ale kto Ty jesteś?...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Okszyc obudził się z uśmiechem na twarzy. Wolno, bojaźliwie otwierał oczy i poznał w półmroku swój pokój.
Zerwał się na posłaniu i zawołał głośno:
— Mój Boże! kogo ja widziałem? to Ona była, Ona nareszcie — raz w życiu, choć we śnie, ale przecie z a życia...
Przez cały dzień marzył, zamykając oczy, pragnąc jeszcze przywołać nadziemskie wrażenie swego snu. Wieczorem zapisał go do dziennika.


Stanisław Okszyc umarł w Cannes, nie doczekawszy nowego roku. Nie było przy nim nikogo z osób, wspomnianych w niniejszem opowiadaniu. Krążyła wieść, że narzeczeni, wezwani depeszą, przyjechali do Cannes i byli świadkami ostatnich chwil swego dobroczyńcy, ale to jest legenda. Okszyc nikogo nie wzywał, umarł cicho, jak żył, przy skonie jego był tylko lekarz, ksiądz i jeden Polak, niedawny znajomy, kolega suchotnik.
Chyba tylko do łoża śmiertelnego przyszła ta wyśniona, ubłagana na sen ostatni, Anielka?...
Nic nie stoi na zawadzie małżeństwu Frania z Halką. Pobiorą się w końcu zimy, bo zechcą zapewne ponosić choć krótką żałobę. A na wiosnę ogród w Bernatowicach znowu zakwitnie życiem.

Samoklęski — Listopad 1897.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.