Zbrodnia i kara (Dostojewski, 1928)/Tom I/Część trzecia/Rozdział VI
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Zbrodnia i kara |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Преступление и наказание |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
...Nie wierzę! Nie mogę wierzyć! — powtarzał do głębi przejęty Razumichin, starając się wszelkiemi siłami obalić dowodzenia Raskolnikowa. Zbliżali się już do pokojów Bakalejewa, gdzie oczekiwały na nich pani Pulcherja i Dunia. Razumichin w zapale rozmowy stawał co chwila, zmartwiony i wzburzony już choćby tem, że po raz pierwszy mówiono o tem wyraźnie.
— Nie wierz sobie! — odparł Raskolnikow z zimnym, i niedbałym uśmiechem — ty swoim zwyczajem nic nie spostrzegłeś, a ja ważyłem każde słowo.
— Jesteś podejrzliwy i dlatego ważyłeś... Hm... istotnie... zgadzam się, ton Porfirjusza był dość dziwny, a szczególniej ten podlec Zamietow... Masz słuszność... Miał on coś na wnętrzu... ale skąd? Dlaczego?
— Namyślił się przez noc.
— Ale przeciwnie, przeciwnie! Gdyby mieli tę idjotyczną myśl, to wszelkiemi siłami starali by się ją przytłumić i zamknąć swoje karty, ażeby potem złapać... A teraz — to za śmiałe i nieostrożne!
— Gdyby mieli fakty, to jest fakty prawdziwe, albo choć jako tako umotywowane podejrzenia, wtedy istotnie staraliby się zataić grę, w nadziei jeszcze większej wygranej (a przedewszystkiem, oddawna już zrobiliby rewizję!) Ale że nie mają faktu, wszystko fantazja, wszystko o dwóch końcach, nic tylko dowolna ideja — starają się więc stropić niespodzianie. A może się i sam rozgniewał, że faktów nie ma, może mu się ze złości wyrwało... A może ma i cel jaki... Jest to, jak się zdaje, człowiek rozsądny... Może mnie chciał nastraszyć tem, że wie... Tu bracie, psychologja... A zresztą obrzydliwość bierze wyjaśniać to wszystko... Daj mi pokój!
— To obraża, obraża! Rozumiem ciebie! Ale... ponieważ zaczęliśmy już o tem mówić wyraźnie (a to doskonale, żeśmy nareszcie zaczęli mówić wyraźnie, bardzom kontent) — to ci się już przyznam otwarcie, że już oddawna spostrzegałem u nich tę myśl, wprawdzie, przez cały ten czas ledwie że zaakcentowaną... ale zawsze... Jak oni śmią! W czem, w czem leży źródło tego podejrzenia? Ach, żebyś wiedział, jakiem się na nich wściekał! Jakto: więc dlatego, że biedny student, zmaltretowany przez nędzę i hipochondrję, w przeddzień ciężkiej choroby z gorączką, rozwijającej się w nim (uważaj tylko!) podejrzliwy, samolub, znający swą wartość, i który przez pół roku nikogo nie widział u siebie; w siermiędze i butach bez podeszew, stoi przed jakiemiś tam łapaczami i znosi ich drwinki; a tu niespodziewany dług przed nosem, chybiony w terminie weksel z radcą dworu Czebarewym, śmierdząca farba, trzydzieści stopni Reamura, ciężkie powietrze, tłum ludzi, opowiadanie o zabójstwie osoby, u której był w wilję tego dnia, i wszystko to — na głodny żołądek! Jakże nie miał zemdleć! I oto na tem wszystko oprzeć! Do licha! Pojmuję, że to może gniewać, ale na twojem miejscu, Rodziu, roześmiałbym się wszystkim w oczy; albo lepiej naplułbym wszystkim w pyski, i to jak najgęściej i rozdałbym na wszystkie strony ze dwa dziesiątki policzków, dokumentnie, tak je zawsze rozdawać należy, i na tem bym skończył. Pluń! Otrząśnij się! Wstyd!
„On to jednak nieźle wyłożył“, — pomyślał Raskolnikow.
— Pluń? A jutro znowu badanie! — wymówił z goryczą — miałżebym istotnie pozwolić na to? I tak żałuję, żem się wczoraj tak poniżył w restauracji wobec Zamietowa...
— Do licha! Pójdę sam do Porfirjusza! I już go przycisnę jeneralnie; niech mi wyłoży wszystko co do joty! A Zamietowa...
„Domyślił się nareszcie!.. — szepnął do siebie Raskolnikow.
— Czekaj! — wrzasnął Razumichin, chwytając go nagle za ramię — czekaj! Nałgałeś! Wiem, że nałgałeś! Toć gdybyś ty to zrobił, to czyś mógłbyś się zdradzić, żeś widział jak malowano podłogę... i robotników? Przeciwnie: niceś nie widział, gdybyś nawet wiedział! Któż mówi na samego siebie?
— Gdybym ja popełnił to, to bezwarunkowo powiedziałbym, żem widział i robotników i mieszkanie — z niechęcią i z widocznym wstrętem odparł Raskolnikow.
— Ależ poco mówić przeciwko sobie?
— Poto, że tylko chamy, albo bardzo niedoświadczeni nowicjusze, zapierają się wszystkiego. Ale człowiek choć cokolwiek rozwinięty i obyty, bezwarunkowo i w miarę możności, stara się przyznać do wszystkich zewnętrznych i pewnych faktów; tylko wynajduje dla nich inne przyczyny, nada im taką cechę własną, szczególną i niespodzianą, która nadaje im wcale inne znaczenie i przedstawia je w innem świetle. Porfirjusz mógł właśnie przypuszczać, że ja bezwarunkowo będę tak odpowiadał i bezwarunkowo powiem, żem widział, dla prawdopodobieństwa, i przytem wtrącę coś dla wyjaśnienia...
— Toć on by ci zaraz powiedział, że na dwa dni przed zbrodnią robotnicy tam być nie mogli i żeś ty był sam właśnie w dzień zabójstwa. Zbiłby cię na takiej drobnostce!
— Właśnie liczył na to, że ja się nie zdążę zorjentować i właśnie zechcę odpowiedzieć prawdopodobniej i że zapomnę, że przed dwoma dniami nie mogło być tam robotników.
— Jak to można zapomnieć?
— A to dobre! Takiemi drobiazgami właśnie najłatwiej zdradzają się najprzebieglejsi ludzie. Im człowiek przebieglejszy, tem mniej przypuszcza, że go złapią na drobnostce. Porfirjusz nie jest wcale tak głupi jak myślisz...
— Niech że go za to djabli wezmą!
Raskolnikow nie mógł się nie roześmiać. Ale w tej chwili dziwnem mu się zdało jego własne ożywienie i zadowolenie, z jakiem wymówił ostatnie zdanie, podczas, gdy całą poprzednią rozmowę prowadził z pewnym wstrętem, widocznie z przymusu, z konieczności.
„Smakują mi niektóre punkty!“ — pomyślał.
Ale prawie w tej samej chwil zaczął być jakoś niespokojny, jakby go uderzyła jakaś myśl niespodziewana i przykra. Niepokój zwiększał się. Doszli do bramy domu Bakalejewa.
— Idź sam — rzekł nagle Raskolnikow — ja zaraz wrócę.
— Dokąd idziesz? Wszakżeśmy już przyszli!
— Muszę, muszę, mam interes... przyjdę za pół godziny... Powiedz tam.
— Jak chcesz, pójdę z tobą!
— Jakto, więc i ty chcesz mnie zamęczyć! — zawołał z takiem gorzkiem rozdrażnieniem, z taką rozpaczą w oczach, że aż Razumichinowi ręce opadły. Przez jakiś czas stał przede drzwiami i ponuro patrzył, jak ten szybko dążył w kierunku swojej ulicy. Nareszcie zacisnąwszy zęby i pięście, przysiągłszy zarazem, że dziś jeszcze wyciśnie całego Porfirjusza jak cytrynę, udał się na górę, ażeby pocieszyć zaniepokojoną ich długą nieobecnością panią Pulcherję.
Kiedy Raskolnikow wrócił do domu — czoło miał całe zlane potem i ciężko oddychał. Szybko wbiegł na schody do swego zamkniętego mieszkania i zaraz zamknął je na haczyk. Następnie z przerażeniem i szaleństwem przypadł do kąta, do tej samej dziury w obiciu, w której leżały niedawno fanty, wsunął w nią rękę i przez niejaki czas starannie szukał w niej, nie pomijając najmniejszego kącika, najdrobniejszego zagięcia obicia. Nie znalazłszy nic, wstał i głęboko odetchnął. Jeszcze gdy się zbliżał do domu Bakalejewa, przyszło mu nagle do głowy, że jakikolwiek przedmiot, jakiś łańcuszek, spinka, a nawet papierek, w którym były fanty zawinięte z napisem zrobionym ręką starej, mógł wówczas wyślizgnąć się i utkwić w jakiej szparce, a potem nagle wystąpić w postaci jasnego i nie dającego się odeprzeć dowodu.
Stał jakby w zadumie, i dziwny, spodlony, nawpół bezmyślny uśmiech kręcił mu się na ustach. Wziął nareszcie czapkę i zwolna wyszedł z pokoju. Myśli mu się mieszały. W zamyśleniu zeszedł w bramę.
— A oto właśnie sam pan! — zawołano głośno; podniósł głowę.
Stróż stał przy drzwiach swojej komórki i wskazywał prosto na niego jakiemuś niskiemu człowiekowi, z pozoru wyglądającemu na mieszczanina, odzianemu w coś w rodzaju chałata, w kamizelce, i zdaleka bardzo przypominającemu kobietę. Jego głowa, w zatłuszczonej czapce, zwieszała się ku ziemi, a i cały był zgarbiony. Jego sterana, pomarszczona twarz zdradzała pięćdziesiątkę z górą; maleńkie zaropione oczki patrzyły ponuro, surowo i z niezadowoleniem.
— Co tam takiego? — spytał Raskolnikow, zbliżając się do stróża.
Mieszczanin spojrzał nań z pod oka i obejrzał go uważnie, ostrożnie i bez pośpiechu; poczem zwolna odwrócił się i nie powiedziawszy ani słowa, wyszedł z bramy na ulicę.
— A co to takiego? — zawołał Raskolnikow.
— A to pytał się, czy tu student mieszka, powiedział pańskie nazwisko i u kogo pan kwateruje. Pan tu zszedł ja pokazałem, a on odszedł. Także jakiści!
Stróż był również zdziwiony, zresztą niebardzo, i pomyślawszy jeszcze trochę, zawrócił się i znikł niebawem w swej komórce.
Raskolnikow pobiegł za mieszczaninem; spostrzegł go na drugiej stronie ulicy. Szedł tym samym wolnym krokiem, wpatrując się w ziemię i jakby myśląc nad czemś. Dogonił go wkrótce, ale przez jakiś czas szedł z tyłu: nareszcie zrównał się z nim i zajrzał mu z boku. Ten spostrzegł go zaraz, szybko się obejrzał, ale znowu spuścił oczy, i tak szli przez chwilę jeden przy drugim, nie mówiąc ani słowa.
— Czy to pan się o mnie pytał... stróża? — wymówił nareszcie Raskolnikow, ale jakby półgłosem.
Mieszczanin nic nie odpowiedział i nawet nie spojrzał.
Znowu zamilkli.
— Jakto można... przychodzisz się pan pytać... i nic pan nie mówisz... cóż to ma znaczyć? — Głos Raskolnikowa drżał i wyrazy nie chciały się jakoś wymawiać.
Mieszczanin tym razem podniósł oczy i złowrogim ponurym wzrokiem zmierzył Raskolnikowa.
— Zabójca! — wymówił nagle cichym, ale jasnym i wyraźnym głosem...
Raskolnikow szedł przy nim. Nogi mu nagle strasznie osłabły, mróz przeszedł po kościach i serce jakby na chwilę zamarło; potem zabiło znowu, jakby się zerwało z haczyka. Tak minęli z jakie sto kroków, rzędem i znowu w zupełnem milczeniu. Mieszczanin nie patrzył nań...
— Co pan mówi... co... kto zabójca? — wyszeptał Raskolnikow.
— Tyś zabójca — odparł tamten, jeszcze dobitniej i wyraźniej i jakby z uśmiechem jakiegoś nienawistnego triumfu, i znowu prosto spojrzał w bladą twarz Raskolnikowa i w jego znieruchomiałe oczy. Doszli do rogu. Mieszczanin skręcił w ulicę na lewo i poszedł, nie oglądając się. Raskolnikow został na miejscu i długo patrzył za nim. Widział, jak przeszedłszy z jakie pięćdziesiąt kroków, tamten odwrócił się i spojrzał nań, podczas gdy on stał ciągle nieruchomie na jednem miejscu. Trudno było dojrzeć, ale wydało się Raskolnikowowi, że się on i tym razem uśmiechnął swym chłodno nienawistnym i triumfującym śmiechem.
Wolnym, osłabionym krokiem, z drżącemi kolanami i jakby strasznie zziębnięty, zawrócił Raskolnikow do domu i wszedł do swojej komórki. Zdjął i położył czapkę na stół i z dziesięć minut stał nieruchomie.. Poczem wyczerpany położył się na kanapie, wyciągnął się i chorobliwie jęknął; oczy miał zamknięte. Tak przeleżał z pół godziny.
Nie myślał o niczem. Tak, były jakieś myśli czy ułamki myśli, jakieś wyobrażenia bez porządku i bez związku, twarze ludzi, które widział jeszcze w dzieciństwie, albo spotykał gdzieś raz tylko i które by mu nigdy na myśl nie przyszły; dzwonnica cerkwi; bilard w pewnej restauracji i jakiś oficer przy bilardzie, zapach cygar w jakimś sklepiku w suterynie, szynk, tylne schody, zupełnie ciemne, całe zalane pomyjami i zasypane skorupkami od jajek, a skądciś dochodził świąteczny dźwięk dzwonów... Przedmioty zmieniały się i kręciły, jak wicher. Niektóre podobały mu się nawet i czepiał się ich, ale nikły i wogóle coś go męczyło wewnątrz, ale nie bardzo. Niekiedy nawet było mu błogo... Lekka febra go trzęsła, ale było to uczucie nawet dość dlań przyjemne.
Usłyszał szybkie kroki Razumichina i jego głos, zamknął oczy i udał śpiącego. Razumichin otworzył drzwi i przez jakiś czas stał na progu, jakby się namyślając. Potem pocichu wszedł do pokoju i ostrożnie zbliżył się do kanapy. Dał się słyszeć szept Anastazji:
— Daj mu pan spokój, niech się wyśpi; potem zje.
— Masz rację — odparł Razumichin.
Oboje wyszli ostrożnie i przymknęli drzwi. Minęło jeszcze z pół godziny. Raskolnikow otworzył oczy i ułożył się znowu na wznak, zarzuciwszy ręce pod głowę...
„Co to za jeden? Co to za człowiek, który się zjawił, jak z pod ziemi? Gdzie on był i co widział? Widział wszystko, nie ulega kwestji. Gdzie on stał wówczas i skąd patrzył? Dlaczego dopiero teraz występuje z pod ziemi? i jak on mógł widzieć, czy to podobieństwo?... Hm... — ciągnął Raskolnikow, drżąc i uczuwając zimno — a futerał, znaleziony za drzwiami przez Mikołaja, czy to było podobnem? Doprawdy? Setną, tysiączną drobnostkę przeoczysz, i oto dowód, jak piramida egipska! Mucha latała, ona spostrzegła? Czy podobna!“
I z obrzydzeniem poczuł nagle, że osłabł, że osłabł fizycznie:
„Powinienem był o tem wiedzieć, myślał z gorzkim uśmiechem; jak śmiałem, znając siebie, przeczuwając siebie, brać topór i krwawić się. Obowiązany byłem wiedzieć zawczasu... Ech! Toćem wiedział zawczasu — wyszeptał w rozpaczy“.
Niekiedy zatrzymywał się nieruchomie przed jakąś myślą:
„Nie, tamci ludzie nie są tak zrobieni; prawdziwy władca, któremu się na wszystko pozwala gromi Tulon, wywołuje rzeź w Paryżu, zapomina o armji w Egipcie, traci pół miljona ludzi w pochodzie moskiewskim i usprawiedliwia się jednym kalamburem w Wilnie; i po śmierci stawiają mu pomniki, a więc wszystko możliwe, nie, tacy ludzie widocznie nie muszą być z ciała, lecz z bronzu!“
Jedna niespodziewana postronna myśl prawie go rozśmieszyła.
Napoleon, piramidy, Waterloo, i chuda, szpetna registratorowa, staruszeczka, lichwiarka, z czerwonym kufrem pod łóżkiem, no, jak to zestawi ze sobą choćby taki pan Porfirjusz!... Nie potrafią!... Estetyka wejdzie im w drogę: czyż taki Napoleon wlazłby pod łóżko fanciarki! Ech, obrzydliwość!“
Niekiedy czuł, że bredzi: wpadał w jakiś natchniony stan gorączkowy:
„Staruszka głupstwo! — myślał z zapałem. — Staruszka może to i błąd, ale nie o nią idzie. Stara była tylko chorobą... chciałem przestąpić jak najprędzej... nie człowieka zabiłem, zabiłem zasadę! Zasadę zabiłem, a przestąpić nie przestąpiłem, zostałem po tej samej stronie... Potrafiłem tylko zabić. A i tegom nie potrafił, jak się okazuje... Zasada? Za co niedawno głuptasek Razumichin wymyślał na socjalistów. Ludzie pracowici i przemysłowi; ich „szczęście ogółu“ zajmuje. Nie, raz mi tylko dają życie i nigdy go więcej nie będzie; nie chcę czekać na „szczęście powszechne“. Ja sam także chcę żyć, a może lepiej wcale nie żyć. Cóż? Nie chciałem tylko ominąć głodnej matki, zaciskając swego rubla w kieszeni, w oczekiwaniu na „szczęście powszechne“. Dokładam — mówią — cegiełkę do powszechnego szczęścia i dlatego doznaję spokoju serca! Ha, ha! Dlaczegożeście mnie pominęli? Ja wszak tylko raz żyję, ja wszak także pragnę... Ech, jestem estetyczną wszą, niczem więcej — dodał roześmiawszy się nagle, jak warjat. — Tak, tylko wszą — ciągnął złośliwie, uczepiwszy się myśli, szperając w niej, bawiąc się i pocieszając się nią — i to choćby już dla tego, że po pierwsze, teraz rozprawiam o tem, że jestem wsza; dlatego, powtóre, że przez cały miesiąc niepokoiłem przemądrą Opatrzność, przywołując ją na świadka, że chciałem zabić nie dla własnej zachcianki, lecz dla celu wspaniałego i znakomitego — ha, ha! Dlatego, po trzecie, że możliwą sprawiedliwość postanowiłem odnaleźć w wykonaniu, miarę i wagę, i arytmetykę; ze wszystkich wszy wybrałem najbezużyteczniejszą wesz i zabiwszy ją, postanowiłem zabrać jej akurat tyle, ile mi potrzeba dla zrobienia pierwszego kroku, i ani mniej ani więcej (a reszta tym sposobem, poszłaby na klasztor, z testamentu, ha, ha!...) Dlatego, dlatego jestem wszą, nareszcie — dodał, zgrzytając zębami — dlatego, że sam jestem może gorszym i nędzniejszym, aniżeli wesz zabita i że zawczasu przeczuwałem, iż powiem sobie to już potem, jak zabiję! Ach, czyż co dorówna takiej zgrozie!... O, nędzo! o podłości!... O, jakże rozumiem „proroka“, z szablą, na koniu: Allah każe, a ty słuchaj „drżąca“ istoto! Rację, rację ma „prorok“, gdy stawia gdzie wpoprzek ulicy porządną baterję i pali w winnego i niewinnego, nie dając się nawet usprawiedliwić! Bądź posłuszny, drżący trutniu i — nie pragnij, bo to nie twój interes!... O za nic, za nic nie daruję fanciarce!“
Włosy miał mokre od potu, drgające usta spiekły mu się, wzrok nieruchomy utkwił w suficie:
„Matka, siostra, jak ja je kochałem! Dlaczego ich teraz nienawidzę? Tak, ja ich nienawidzę, nienawidzę fizycznie, nie mogę znieść ich przy sobie... kiedy tu przyszły, zbliżyłem się i pocałowałem matkę, pamiętam... Ściskać i myśleć, że gdyby się dowiedziała, to... chyba powiedzieć jej wówczas? Może się to ze mną stanie... Hm... ona powinna być taką, jak ja — dodał, myśląc z wysiłkiem, jakby walcząc z ogarniającą go gorączką. — O, jak ja teraz nienawidzę tej starej! Zdaje się, że drugi raz bym ją zabił, gdyby się ocknęła! Biedna Elżbietka! Poco się ona nawinęła? Dziwna rzecz jednak, dlaczego ja o niej nie myślę wcale, jakbym jej nie zabijał!... Elżbietka! Zosia! Biedne, łagodne, o łagodnych spojrzeniach... Miłe!... Dlaczego one nie płaczą! Dlaczego one nie jęczą?... One oddają wszystko... patrzą spokojnie i łagodnie... Zosia! Zosia! Dobra Zosia!...“
Stracił przytomność; dziwnem mu się wydało, że nie pamięta, jak mógł znaleźć się na ulicy. Był już późny wieczór. Mrok coraz większy zapadał, księżyc w pełni świecił coraz jaśniej i jaśniej; ale jakoś niezwykle duszno było w powietrzu. Ludzie tłumnie chodzili po ulicach; rzemieślnicy i ludzie pracy rozchodzili się do domów, inni używali przechadzki, pachniało wapnem, kurzem, stojącą wodą. Raskolnikow szedł smutny i skłopotany: bardzo dobrze pamiętał, że wyszedł z domu z jakimś zamiarem, że coś trzeba było i zrobić i pospieszyć, ale co mianowicie — zapomniał. Zatrzymał się nagle i zobaczył, że po drugiej stronie ulicy, na trotuarze, stoi człowiek i kiwa nań ręką. Poszedł doń przez ulicę, ale nagle ten człowiek zawrócił się i odszedł jakby nigdy nic, spuściwszy głowę, nie odwracając się i nie dając znaku, że go zna. „Może on mnie nie wołał?“ — pomyślał Raskolnikow, jednakże zaczął go doganiać. Nie dochodząc dziesięciu kroków, poznał go nagle i — przestraszył się; był to ten sam mieszczanin, w takim samym chałacie i tak samo zgarbiony. Raskolnikow szedł zdaleka; serce mu biło; skręcili w zaułek — tamten ani razu się nie odwrócił. „Czy on wie, że idę za nim?“ myślał — Raskolnikow. Mieszczanin wszedł do bramy pewnego dużego domu. Raskolnikow co żywo zbliżył się do bramy i zaczął patrzeć: czy się on nie obejrzy i czy go nie zawoła? W istocie, minąwszy całą bramę i już wchodząc na podwórze, tamten nagle odwrócił się i jakby kiwnął nań. Raskolnikow natychmiast wbiegł do bramy, lecz na podwórzu mieszczanina już nie było. Musiał więc wejść zaraz na pierwsze schody. Raskolnikow pobiegł za nim. W istocie o dwa piętra wyżej, słychać było jeszcze miarowe, wolne kroki. Rzecz dziwna, schody nie były mu obce! Okno na parterze; smutnie i tajemniczo przedzierał się przez szyby promień księżyca: otóż i pierwsze piętro. Ba! Toż to samo mieszkanie, w którem robili malarze... Że też odrazu nie poznał? Kroki człowieka idącego naprzód ucichły: „musiał się więc zatrzymać, albo schował się gdzieś“. Otóż i drugie piętro; czy iść dalej? I jaka tam cisza, aż strach... Ale poszedł. Odgłos własnych kroków trwożył go i przerażał. Boże, jak ciemno! Mieszczanin z pewnością gdzieś się zaczaił w kącie. A! mieszkanie otworzone naoścież na schody; pomyślał i wszedł. W przedpokoju było ciemno i pusto, ani żywej duszy, jakby wymarli: pocichutku, na palcach wszedł do salki; cały pokój jasno był oświetlony blaskiem księżyca; wszystko tu podawnemu: krzesła, lustro, żółta kanapa i obrazki w ramkach. Ogromny, okrągły, miedziano czerwony miesiąc patrzył prosto w okno. „To z księżyca taka cisza, pomyślał Raskolnikow — pewno teraz odgaduje zagadkę“. Stał i czekał, długo czekał, i im spokojniejszym był księżyc, tem silniej biło mu serce, aż go bolało. I ciągle cisza. Nagle dał się słyszeć suchy trzask, jakby złamano drzazgę i znowu wszystko zamarło. Zbudzona mucha, nagle z rozpędu uderzyła się o szkło i zabrzęczała żałośnie. W tej samej chwili, w kącie, pomiędzy małą szafką i oknem, spostrzegł jakby wiszącą na ścianie salopę. „Skąd tu ta salopa? — pomyślał: — wszak jej poprzednio nie było...“ Zbliżył się pocichutku, i domyślił się, że za salopą jakby się ktoś chował. Ostrożnie odsunął ręką salopę i ujrzał, że stoi tam krzesło, a na krześle w kącie siedzi staruszka, skulona i ze spuszczoną głową, tak że żadną miarą nie mógł zobaczyć jej twarzy, ale to była ona. Postał przed nią: „boi się?“ pomyślał, pocichutku wyjął z pętli topór i uderzył starą po ciemieniu raz i drugi. Ale rzecz dziwna: ani się poruszyła od uderzeń, jak drewniana. Przeląkł się, nachylił się bliżej i zaczął się jej przyglądać; ale ona jeszcze niżej spuściła głowę. Wtedy pochylił się aż do samej podłogi i zajrzał jej w twarz od dołu, zajrzał i obumarł: staruszka siedziała i śmiała się — aż się zanosiła cichym, niedosłyszalnym śmiechem, z całych sił starając się, ażeby on jej nie usłyszał. Nagle, zdało mu się, że drzwi od sypialni otworzyły się ledwie — ledwie i że tam także jakby się roześmiano i zaczęto szeptać. Wściekłość go ogarnęła: z całej siły jął bić staruszkę po głowie, ale za każdem uderzeniem topora śmiech i szept z sypialni stawały się coraz głośniejsze, a staruszeczka aż się cała trzęsła od śmiechu. Chciał uciekać, ale cała izba pełna była ludzi, drzwi na schody otworzone naoścież i na klatce schodowej na schodach, aż do samego dołu — nic tylko ludzie, głowa w głowę, wszyscy patrzą, ale wszyscy się przyczaili i czekają, milczą!... Serce mu się ścisnęło, nogi nieruchome jakby wrosły w ziemię... Chciał krzyknąć i — obudził się.
Ciężko odetchnął; ale rzecz dziwna, sen jakgdyby trwał nadal; jego drzwi otworzone były naoścież, a na progu stał zupełnie obcy mu człowiek i przypatrywał mu się z uwagą.
Raskolnikow nie zdążył jeszcze zupełnie otworzyć oczu i natychmiast przymknął je znowu. Leżał na wznak i nie ruszał się. „Czy to sen jeszcze, czy nie“, myślał i zlekka, niedostrzegalnie, znowu podniósł rzęsy, ażeby spojrzeć: nieznajomy stał na tem samem miejscu i ciągle się weń wpatrywał. Nagle przestąpił ostrożnie przez próg, starannie zamknął drzwi za sobą, zbliżył się do krzesła, wyczekał chwilkę, przez cały ten czas nie spuszczając zeń wzroku — i cicho, bez hałasu, siadł na krześle przy kanapie; kapelusz położył, z boku, na podłodze, a obiema rękoma oparł się o laskę, oparłszy na ręce podbródek. Widać było, że zamierza czekać długo. O ile można było rozejrzeć zmrużonemi oczyma, był to człowiek już niemłody, tęgi, z gęstą, jasną, prawie białą brodą...
Minęło z dziesięć minut. Było jeszcze widno, ale już wieczór nadchodził. W pokoju panowała cisza zupełna. Nawet ze schodów nie słychać było żadnego dźwięku. Tylko brzęczała i biła się jakaś duża mucha, uderzając się z rozpędu o szybę. Nakoniec stało się to nie do zniesienia: Raskolnikow podniósł się nagle i usiadł na kanapie.
— No, mów pan, czego pan chcesz?
— A, wiedziałem ja dobrze, że pan nie śpisz, że pan tylko udajesz — dziwnie jakoś odparł nieznajomy, roześmiawszy się spokojnie. — Mam zaszczyt się przedstawić: — jestem Arkadjusz Świdrygajłow.