Zbrodnia i kara (Dostojewski, 1928)/Tom II/Część szósta/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Fiodor Dostojewski
Tytuł Zbrodnia i kara
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Преступление и наказание
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VI

Cały ten wieczór, do dziesiątej, spędził w różnych traktjerniach i norach, przechodząc z jednej do drugiej. Natknął się gdzieś i na Kasię, która znowu śpiewała inną lokajską piosenkę o tem, jak jakiś „łotr i tyran“:

„Zaczął Kasię mocno ściskać“.

Świdrygajłow poił Kasię i kataryniarza i chórzystów i lokajów i dwóch jakichś pisarczyków. Z tymi pisarczykami zapoznał się dlatego, że obaj mieli krzywe nosy: jeden miał nos skrzywiony na prawo, drugi na lewo. To zabawiło Świdrygajłowa. Zaprowadzili go oni nareszcie do jakiegoś wesołego ogródka, gdzie zapłacił wejście za siebie i za nich. W tym ogródku była jedna cieniutka trzyletnia jodełka i trzy krzaczki. Oprócz tego zbudowano tam „werandę“, a właściwie szynk, w którym można było dostać i herbaty, a także ustawiono kilka zielonych stolików i krzeseł. Chór nędznych śpiewaków i jakiś pijany niemiec monachijski, o wyglądzie kelnera, z czerwonym nosem, ale jakiś bardzo powolny, rozweselali publiczność. Pisarczyki pokłócili się z jakimiś innymi pisarczykami i zaczęli się bić. Świdrygajłowa wybrali na sędziego.
Rozprawiał z nimi przez kwadrans, ale tak krzyczeli, że nic zrozumieć nie było można. Zdaje się jednak, że jeden z nich ukradł coś i nawet zdołał zaraz sprzedać jakiemuś żydowi, lecz sprzedawszy, nie miał ochoty podzielić się ze swoim kolegą. Okazało się nareszcie, że sprzedanym przedmiotem była łyżka srebrna, własność restauracji. Gdy to spostrzeżono, sprawa zaczęła być kłopotliwą. Świdrygajłow zapłacił za łyżkę, wstał i wyszedł z ogrodu. Była blisko dziesiąta. On sam nie wypił przez ten czas ani kropli wódki i tylko zażądał herbaty, jedynie dla przyzwoitości. Wieczór był ponury i duszny. O dziesiątej całe niebo było groźnie zachmurzone; uderzył piorun i deszcz lunął, jak wodospad. Woda nie spadała kroplami, lecz całemi strugami zalewała ziemię. Błyskawice połyskiwały co chwila i można było doliczyć do pięciu w ciągu każdego błyśnięcia. Cały przemoknięty do suchej nitki, doszedł do domu, zamknął się, otworzył biurko i rozdarł dwa czy trzy papiery. Potem, wsunąwszy pieniądze do kieszeni, chciał zmienić bieliznę, lecz spojrzawszy w okno i przysłuchawszy się piorunom i deszczowi, machnął ręką, wziął kapelusz i wyszedł, nie zamknąwszy mieszkania. Udał się wprost do Zosi; była w domu.
Była nie sama lecz w otoczeniu czworga drobnych dzieci Kapernaumowa. Częstował je herbatą. W milczeniu i z szacunkiem przyjęła Świdrygajłowa, ze zdziwieniem obejrzała jego zmoczone ubranie, ale nie rzekła ani słowa. Dzieci zaraz uciekły, okrutnie przestraszone.
Świdrygajłow usiadł przy stole, a Zosię poprosił, ażeby usiadła przy nim. Ona z nieśmiałością przygotowała się do słuchania.
— Ja może wyjadę do Ameryki — rzekł Świdrygajłow — tak więc widzimy się zapewne po raz ostatni, przyszedłem przeto zrobić pewne rozporządzenia. Widziałaś pani tę damę dzisiaj? Wiem, co ona pani mówiła, niema co powtarzać. (Zosia zrobiła nieokreślony ruch ręką i zarumieniła się). Tacy ludzie rozmawiają na jedno tempo. Co się zaś tyczy siostrzyczek i braciszka pani, to sądzę że są dostatecznie zabezpieczeni, pieniądze wręczyłem za pokwitowaniem w pewne ręce. Zresztą, weź pani te kwity, tak, na wszelki wypadek. Oto są. No, a teraz służę pani. Oto trzy pięcioprocentowe bilety, na sumę 3.000 rs. To weź pani dla siebie, dla siebie samej i niech to zostanie pomiędzy nami, niech nikt się nie dowie, cokolwiekbyś pani usłyszała. Przydadzą się one pani, tak bowiem żyć jak dotąd, to brzydko, panno Zofjo, i zresztą niema już żadnej potrzeby.
— Pan tyle zrobiłeś dobrego dla nas, i dla sierot i dla siostrzyczek — wyszeptała Zosia — że jeżeli i dotąd tak mało dziękowałam panu... to...
— No dobrze, już dobrze.
— A co do tych pieniędzy, to chociaż wdzięczna panu jestem, ale ich nie potrzebuję. Dla mnie samej to, co mam, wystarcza; jeżeli pan jest taki dobry, to te pieniądze...
— Ależ nie, to dla pani, panno Zofjo, i proszę się ze mną nie spierać, bo nawet nie mam czasu. Przydadzą się pani. Pan Raskolnikow ma dwie drogi: albo kulką w łeb albo... kajdanki. (Zosia spojrzała dziko i drgnęła). Nie lękaj się pani: wiem o wszystkiem od niego samego i nie jestem paplą; nikomu nie powiem. Dobrze mu pani radziłaś, ażeby sam poszedł i przyznał się do wszystkiego. To będzie dla niego daleko lepiej. Otóż, jak go ubiorą w kajdanki, to pani za nim? — Nieprawdaż? No, a więc pieniądze przydadzą się pani. Przydadzą się dla niego, rozumie pani? Daję je pani, to tak samo, jakbym jemu dawał. Przytem obiecałaś pani zapłacić dług owej niemce; słyszałem przecie. Poco to pani, panno Zofjo, bierze na siebie tak lekkomyślnie takie kontrakty i zobowiązania? Wszak to pani macocha została dłużna tej niemce, nie pani, to niechby tam ją licho... Tak się na świecie nie żyje... Otóż jeżeliby kto pytał się pani kiedykolwiek jutro, albo pojutrze o mnie (a panią będą badać) to pani o tem, że byłem teraz u pani, nie wspominaj nikomu i pieniędzy pani nie pokazuj, broń Boże, i nie mów pani o tem, że je pani dałem, nikomu. No, a teraz dowidzenia. (Wstał z krzesła). Panu Rodjonowi ukłony. Ale, ale: do czasu złóż pani pieniądze na przechowanie choćby u pana Razumichina. Znasz pani pana Razumichina? Pewno go pani zna. To dobry chłopak. Odnieś mu je pani dziś, lub... kiedy przy okazji. A tymczasem ukryj je pani, jak można najlepiej.
Zosia także zerwała się z krzesła i patrzyła nań z przestrachem. Chciała coś powiedzieć, o coś się zapytać, ale w pierwszej chwili nie śmiała i nie wiedziała jak ma zacząć.
— Jakże to... jakże tak... jakże pan pójdzie na taki deszcz?
— Wybieram się do Ameryki, a mam się bać deszczu ha, ha! Bywaj mi zdrowa, panno Zofjo. Żyj pani i żyj długo, przyda się pani innym. Ale, ale... powiedz pani panu Razumichinowi, że kazałem mu się kłaniać. Powiedz mu pani w te słowa: pan Arkadjusz Świdrygajłow kłania się panu. Tylko koniecznie.
Wyszedł, zostawiwszy Zosię w zdumieniu, w trwodze i w jakiemś niewyraźnem i ciężkiem podejrzeniu.
Okazało się później, że tego samego wieczoru, około północy, złożył on jeszcze jedną bardzo ekscentryczną i niespodziewaną wizytę. Deszcz nie przestawał padać. Cały mokry wszedł on o dwadzieścia minut na dwunastą do szczupłego mieszkania rodziców swej narzeczonej, na trzeciej linji wyspy Wasiljewskiej na Małym prospekcie. Ledwie się dostukał i z początku stał się powodem wielkiego zamieszania; ale pan Świdrygajłow, gdy chciał, był człowiekiem z czarującemi manierami, tak że pierwotny (lubo zresztą bardzo dowcipny) domysł poczciwych rodziców panny, że pan młody urżnął się tak, że sam nie wie, co robi, upadł sam przez się. Osłabionego ojca wytoczyła w fotelu rozważna i bardzo tkliwa matka narzeczonej i, swoim zwyczajem, przystąpiła zaraz do pewnych odległych pytań. (Ta kobieta nigdy nie zadawała pytań otwarcie, lecz zawsze rozpoczynała od uśmiechów, zacierania rąk, a potem jeżeli trzeba było dowiedzieć się czego stanowczego i dokładnie, naprzykład: kiedy pan Świdrygajłow raczy wyznaczyć dzień ślubu, to zaczynała od najciekawszych, prawie chciwych pytań o Paryżu i o tamtejszem życiu dworskiem i chyba potem ostrożnie dopiero dochodziła po kolei do trzeciej linji wyspy Bazylego). Zazwyczaj wszystko to budziło wiele szacunku, ale tym razem pan Świdrygajłow okazał się jakoś niezwykle niecierpliwym i zażądał bezwarunkowo widzenia się z narzeczoną, chociaż mu oznajmiono zaraz na wstępie, że panna udała się na spoczynek. Naturalnie panna zjawiła się, a gość oświadczył jej, że na jakiś czas musi za bardzo ważnym interesem wyjechać z Petersburga i dlatego przyniósł jej piętnaście tysięcy rubli srebrem w różnych papierach, z prośbą, ażeby je przyjęła w podarunku, bo już oddawna miał zamiar podarować jej tę bagatelkę przed ślubem. Zbyt logicznego związku podarunku z natychmiastowym odjazdem i fatygowaniem się dla tego w nocy i po deszczu, oczywiście w tem oznajmieniu nie było, atoli sprawa cała załatwiła się bardzo gładko. Nawet niezbędne wykrzykniki „ach“ i „och“, badania i zadziwienia stały się jakoś nagle niezwykle umiarkowane; natomiast wdzięczność została okazaną jak najgorętsza przy towarzyszeniu łez najrozważniejszej z matek. Świdrygajłow wstał, roześmiał się, pocałował pannę, poklepał ją po buzi, potwierdził, że wkrótce powróci i spostrzegłszy w jej oczkach lubo dziecinną ciekawość, ale zarazem i jakieś bardzo poważne nieme pytanie, pomyślał, ucałował ją powtórnie i zaraz zirytował się w duszy, że podarunek niezwłocznie dostanie się pod klucz najrozważniejszej z matek. Wyszedł, zostawiwszy wszystkich w stanie niezwykłego wzburzenia. Ale czuła mamunia zaraz prędkim półszeptem rozstrzygnęła pewne ważniejsze wątpliwości, a mianowicie, że pan Świdrygajłow — to wielki człowiek, mający moc interesów i stosunków, bogacz — Bóg wie, co mu się tam roi po głowie, pomyślał, pojechał, pomyślał i oddał pieniądze, a więc niema się co i dziwić. Naturalnie rzecz to szczególna, że był cały mokry, ale anglicy np. bywają daleko ekscentryczniejsi, a i wogóle wszyscy ci z wyższego tonu nie dbają o to, co o nich świat powie i nie ceremonjują się wcale. Może on nawet umyślnie tak chodzi, ażeby pokazać, że się nikogo nie lęka. A nadewszystko ażeby o tem nikomu nie mówić, bo jeszcze Bóg wie co z tego może wyniknąć, a pieniądze jak najprędzej pod klucz i co najlepsze w tem wszystkiem, to oczywiście to, że Teodozja była w kuchni, a głównie pod żadnym pozorem nie należy wspominać o tem tej przebiegłej Resslichowej i t. p. i t. p. Przesiedzieli tak i przegawędzili ze dwie godziny. Tylko panna poszła spać daleko wcześniej, zdziwiona i nieco smutna.
A tymczasem Świdrygajłow równiuśko o północy przechodził przez most — kow, w kierunku strony Petersburskiej. Deszcz przestał padać, ale wiatr szumiał. Przejmowały go dreszcze i przez chwilę ze szczególnem zaciekawieniem i nawet zdumieniem spojrzał na czarną wodę Newki. Wkrótce jednak chłodno mu się zrobiło nad wodą, zawrócił się i poszedł na prospekt —oj. Stąpał po nieskończonej ulicy już bardzo długo, prawie od pół godziny, nieraz potykając się po ciemku na drewnianym bruku, ale nie przestawał szukać czegoś ciekawie po prawej stronie prospektu. Tu gdzieś, już na końcu ulicy, zauważył, przejeżdżając tędy niedawno, jakiś drewniany hotel dość obszerny, noszący nazwę, o ile zapamiętał, coś w rodzaju Adrjanopola. Nie omylił się w rachubach: hotel ten w takiej głuszy był tak widocznym, że niepodobna było go nie odnaleźć nawet po ciemku. Był to budynek długi, drewniany, zczerniały, w którym pomimo spóźnionej pory paliły się jeszcze światła i widać było pewien ruch. Świdrygajłow wszedł i od pierwszego spotkanego obdartusa zażądał numeru. Obdartus, zlustrowawszy wzrokiem Świdrygajłowa otrząsnął się i poprowadził go do oddzielnego numeru, dusznego i ciasnego, gdzieś na sam koniec korytarza, w kącie pod schodami. Innego numeru nie było: wszystkie zajęte. Obdartus patrzył pytającym wzrokiem:
— Jest herbata? — zapytał Świdrygajłow.
— Może być.
— Jest co jeszcze?
— Cielęcina, wódka, zakąski.
— Przynieś cielęciny i herbaty.
— Więcej niczego panu nie potrzeba? — zapytał z pewnem zdziwieniem obdartus.
— Nie, nic więcej!
Obdartus oddalił się zupełnie rozczarowany.
— Widocznie niedobre miejsce — pomyślał Świdrygajłow — że też ja o niem nie wiedziałem. Muszę wyglądać na człowieka, powracającego z jakiego café-chantant, ale już po awanturce. Ciekawa rzecz jednak, kto tu staje i nocuje?
Zapalił świecę i obejrzał numer szczegółowo. Była to klateczka tak niska, że Świdrygajłow głową sięgał sufitu, o jednem oknie; pościel bardzo brudna, prosty stół malowany i krzesło zajmowały prawie całą przestrzeń. Ściany wyglądały jakby zbite z desek, z oberwanem obiciem, tak zakurzonem i podartem, że kolor (żółty) można było jeszcze rozpoznać, ale rysunku za nic na świecie. Jedna część ściany i sufitu była ścięta ukośnie, jak zwykle w mansardach; nad tym ukosem szły schody. Świdrygajłow postawił świecę, usiadł na łóżku i zamyślił się. Ale dziwny i nieustanny szept, niekiedy zmieniający się prawie w krzyk, w sąsiedniej izdebce, zwrócił nareszcie jego uwagę. Szept ten trwał od chwili jego przybycia. Zaczął się przysłuchiwać: ktoś wymyślał i nieomal ze łzami obwiniał kogoś innego, ale słychać było jeden tylko głos; Świdrygajłow wstał, zasłonił rękę świecą, a na ścianie zaraz błysnęła szparka: zbliżył się i zaczął patrzeć. W numerze nieco większym, niż jego własny, było dwóch gości. Jeden z nich, bez surduta, z mocno kędzierzawą głową i z czerwoną zaognioną twarzą, stał w pozie mówcy, rozsunąwszy nogi dla utrzymania równowagi, i uderzając się ręką w piersi, patetycznie wymawiał drugiemu, że ten jest nędzarzem, że nawet nie ma rangi, że on go wyciągnął z błota, że jak zechce to go wypędzi i że wszystko to widzi jeden Pan Bóg. Ten, któremu robiono wymówki, siedział na krześle i wyglądał jak człowiek, który chciałby kichnąć, ale któremu się to nie udaje. Niekiedy baranim mętnym wzrokiem spoglądał na mówcę, lecz widocznie nie miał najmniejszego pojęcia o czem mowa i, kto wie nawet, czy słyszał, że do niego mówiono. Na stole dopalała się świeca, stała prawie pusta karafka od wódki, kieliszek, chleb, szklanki, ogórki i naczynia po dawno wypitej herbacie. Obejrzawszy ten obraz z uwagą Świdrygajłow bez współczucia odszedł od szparki i usiadł znowu na łóżku. Obdartus, wróciwszy z herbatą i cielęciną, nie mógł się oprzeć pokusie, ażeby raz jeszcze nie zadać pytania: „czy pan czego nie potrzebuje?“ i otrzymawszy znowu odpowiedz przeczącą, oddalił się ostatecznie. Świdrygajłow rzucił się na herbatę, chcąc się rozgrzać i wypić szklankę, ale zjeść nie mógł ani kawałka, z braku apetytu. Opanowywała go widocznie gorączka. Zdjął palto, surdut, owinął się kołdrą i położył się. Był zirytowany.
— Lepiejby było, gdybym teraz właśnie — pomyślał i uśmiechnął się.
W pokoju było duszno, świeca płonęła słabo, na ulicy wiatr szumiał, gdzieś w kącie skrobała mysz, a i cały pokój jakby trącił myszami i czemś skórzanem. Świdrygajłow leżał i prawie majaczył: myśli w jego mózgu przesuwały się jak w kalejdoskopie. Zdawało się, że chciał bodaj do czegokolwiek przykuć wyobraźnię.
— Widać pod oknem jest jakiś ogród — pomyślał — drzewa szumią; jak ja nie lubię szumu drzew w nocy, podczas burzy, przykre uczucie!
I przypomniał sobie, jak przechodząc koło parku Petrowskiego ze wstrętem nawet pomyślał o nim. Przypomniał sobie także i o moście —kowym i o Małej Newie i znowu jakgdyby poczuł chłód, jak wtedy, gdy stał nad rzeką.
— Nigdy w życiu nie lubiłem wody, nawet na obrazkach — pomyślał znowu i nagle znów się uśmiechnął na pewną szczególną myśl! — Wszak teraz powinno by mi było być wszystko jedno co do całej tej estetyki i komfortu, a tymczasem stałem się podejrzliwy, jak zwierzę, które sobie szuka miejsca... w podobnym wypadku. Właśnie nie trzeba było wtedy iść do Petrowskiego parku! Zimno, ciemno, ha ha! Cóż to, miłych wrażeń poszukuję. Także! Dlaczego nie miałbym zgasić świecy?
Zdmuchnął ją.
— Sąsiedzi śpią już — pomyślał, nie widząc światła i w dawnej szparce. — No, pani Marto dobrodziejko, teraz powinnabyś przybyć, i ciemno i miejsce odpowiednie, i chwila oryginalna. Ale gdzie tam, właśnie teraz nie przyjdziesz...
Przypomniało mu się nagle, niewiadomo dlaczego, jak przed wykonaniem zamachu na Dunię, zalecał Raskolnikowowi, ażeby ją powierzył opiece Razumichina.
— Istotnie, mówiłem to chyba, ażeby samego siebie jeszcze bardziej podrażnić, jak słusznie twierdził Raskolnikow. Przecierpiał nie mało. Wielkim łotrem może być z czasem, gdy głupota mu z głowy wyjdzie, teraz bo zanadto chce mu się żyć. Pod tym względem ci ludzie są podli. No, ale pal go licho, kiedy chce, co mi do tego.
Nie mógł zasnąć. Powoli dawny obraz Duni stawał przed nim i nagle dreszcz przebiegł mu po ciele.
— Nie, trzeba to już porzucić — pomyślał, ocknąwszy się — trzeba zająć się czem innem. Rzecz dziwna i śmieszna: względem nikogo nigdy nie miałem wielkiej nienawiści, nawet nie miewałem pokusy do zemsty, a jednak to zły znak, zły znak! Kłócić się także nie lubiłem i nie gorączkowałem się, także zły znak! A ile to ja jej naobiecywałem, tfu, do licha! A może jednak i wzięłaby mnie w kluby...
Zamilkł znowu i ścisnął zęby: znowu obraz Duni zjawił się przed nim zupełnie tak, jaką była w chwili, gdy po pierwszym wystrzale przelękła się strasznie, opuściła rewolwer, i ledwie żywa, spoglądała nań tak, że ją dwa razy mógł był złapać, a ona rąk nawet nie podniosłaby do obrony, gdyby był sam jej o tem nie przypomniał. I przyszło mu na myśl, jak mu się jej żal zrobiło w owej chwili, jakby mu serce ścisnęło...
— E! Do licha! Znowu te myśli, wszystko to trzeba porzucić, porzucić!...
Zaczynał tracić przytomność: dreszcz gorączkowy ustawał; nagle jakgdyby coś przebiegło pod kołdrą po ręku jego i po nodze. Drgnął:
— Do licha, czy to tylko nie mysz! — pomyślał — zostawiłem cielęcinę na stole...
Strasznie mu się nie chciało odkrywać, wstawać, marznąć, ale znowu coś nieprzyjemnie drapnęło go w nogę; zerwał prześcieradło i zapalił świecę. Drżąc z zimna, jął oglądać pościel, nic nie było; wstrząsnął prześcieradłem i nagle z za siennika wyślizgnęła się mysz. Zaczął ją chwytać, ale mysz nie uciekała z pościeli, lecz rzucała się w różne strony, wyślizgiwała mu się z pod palców, przebiegała po ręku i nagle wpadła pod poduszkę; zrzucił poduszkę, ale raptem poczuł, że coś mu wpadło za pazuchę, biega mu po ciele, i już jest na plecach, pod koszulą. Zadrżał nerwowo i obudził się. W pokoju było ciemno, leżał na łóżku, okręcony kołdrą, jak poprzednio; pod oknem wył wicher.
— Co za okropność! — pomyślał z gniewem.
Wstał i usiadł na brzegu łóżka, plecami do okna.
— Lepiej już wcale nie spać — postanowił wreszcie.
Od okna dolatywał chłód i wilgoć; nie wstając z miejsca, naciągnął na siebie kołdrę i okręcił się nią szczelnie. Świecy nie zapalał. Nie myślał o niczem i nie chciał myśleć, ale marzenia występowały jedne za drugiemi, błyskały jakieś urywki myśli bez początku i końca i bez treści. Jakgdyby wpadał w półdrzemkę. Chłód, czy też mrok, wilgoć, czy wiatr, wyjący pod oknem i poruszający liśćmi drzew, wywołały w nim jakąś uporczywą fantastyczną skłonność czy chęć, dość, że mu się ciągle wyobrażały kwiaty. Stanął mu przed oczyma przepyszny pejzaż: dzień jasny, ciepły, prawie gorący, dzień świąteczny, dzień Ś-tej Trójcy. Wykwintna, zamożna, rozkoszna willa, w guście angielskim, cała okolona klombami pachnącego kwiecia sadzonego w grządki dokoła domu, ganek obrosły winem i zastawiony krzewami róż: widne lekkie schody, zasłane pysznym dywanem, obstawione rzadkiemi kwiatami w chińskich wazonach. Szczególną uwagę zwrócił na bukiety białych, delikatnych narcyzów, pochylających się na swych jasnozielonych długich łodygach z mocnym aromatycznym zapachem a ustawionych w wazonach z wodą na oknach. Nie chciało mu się nawet odejść od nich, ale udał się na schody i wszedł do wielkiej, wysokiej sali i znowu wszędzie, w oknach, przy drzwiach otworzonych na taras, na samym tarasie, wszędzie były kwiaty. Po podłogach była rozsypana świeżo skoszona pachnąca trawa, okna były otwarte; świeże, lekkie, chłodne powietrze wpływało do pokoju, ptaszki świergotały pod oknami, a pośród sali na stołach pokrytych białym atłasowym całunem stała trumna. Trumna ta była obita białym jedwabiem i obszyta białą gęstą koronką. Girlandy kwiatów ozdabiały ją dokoła. Cała w kwiatach leżała w niej dziewczynka, w białej tiulowej sukni, z rączkami złożonemi i przyciśniętemi do piersi, a białemi jak marmur. Ale jej rozpuszczone włosy, włosy jasnej blondynki, były mokre; wianek z róż obejmował jej główkę. Surowy i już skostniały profil jej twarzy był także jakby utoczony z marmuru, ale uśmiech na jej bladych ustach był pełen jakiejś niedziecinnej, nieskończonej troski i wielkiej skargi. Świdrygajłow znał tę dziewczynkę; ani obrazu, ani świec zapalonych nie było przy tej trumnie i nikt przy niej nie odprawiał modłów. Ta dziewczynka była samobójczynią, topielicą. Miała ledwie lat czternaście, ale było to już serce rozbite i zginęło nie mogąc przeżyć krzywdy, która zgorszyła i zadziwiła jej młode, dziecinne pojęcia, zalała niezasłużonym wstydem jej anielsko-czystą duszę i wydała ostatni krzyk rozpaczy, nie usłyszany, lecz wydrwiony w noc ciemną w mroku, wśród zimna, wśród wilgotnej odwilży i wycia wiatru.
Świdrygajłow ocknął się, wstał z łóżka i postąpił do okna. Po omacku znalazł zasuwkę i otworzył okno. Wiatr wpadł jak wściekły do czarnej izdebki i jakby szronem mroźnym oblepił mu twarz i piersi, przykryte jedną koszulą. Pod oknem musiało być istotnie coś w guście ogrodu i zdaje się także przeznaczonego dla zabaw; snać w dzień śpiewali tu szansoniści i roznoszono herbatę do stolików. Teraz zaś z drzew i krzaków spadały do okna krople, ciemno było, jak w piwnicy, tak, że ledwie można było rozróżnić jakieś czarne plamy, oznaczające przedmioty. Świdrygajłow, zgiąwszy się i opierając się łokciami o framugę, wpatrywał się już od pięciu minut w tę mgłę. Wśród mroku i ciszy dał się słyszeć strzał armatni; za nim drugi.
— A, sygnał! Woda przybiera — pomyślał. — Do rana dojdzie tam, gdzie jest niżej, na ulice, zaleje suteryny i piwnice, wypłyną szczury i podczas deszczu wiać ludzie zaczną, złorzecząc, mokrzy, przenosić swoje śmieci na wyższe piętra... A która to teraz godzina?
I zaledwie to pomyślał, gdzieś zbliska, cykając i jakby spiesząc się z całej siły, zegar ścienny wybił godzinę trzecią.
— Ehe, toż to za godzinę będzie już widno? Poco czekać? Wyjdę zaraz, udam się wprost na Pietrowskij: tam wybiorę gdziekolwiek duży krzak, cały zlany deszczem tak, że ledwie, ledwie go się dotknąć, a miljony kropel zleją całą głowę...
Odszedł od okna, przymknął je, zapalił świecę, włożył kamizelkę, surdut, kapelusz i wyszedł ze świecą na korytarz, ażeby odszukać gdzieś w jakiej dziurze, pomiędzy wszelkiemi resztkami i ogarkami świec, obdartusa, zapłacić mu za numer i wyjść z hotelu...
— Najlepsza chwila, o lepszą trudno.
Długo chodził po całym długim i wąskim korytarzu, nikogo nie mogąc znaleźć, i już chciał głośno krzyknąć gdy nagle, w ciemnym kącie, pomiędzy starą szafą i drzwiami spostrzegł jakiś dziwny przedmiot, coś jakby żywego. Nachylił się ze świecą i ujrzał dziecko, dziewczynkę lat pięciu, nie więcej, w zmokłej, jak ścierka do podłóg, sukieneczce, drżącą i płaczącą. Ona jakgdyby się nawet nie zlękła Świdrygajłowa, ale patrzyła nań z głupiem zdziwieniem wielkiemi czarnemi oczyma i niekiedy rumieniła się, jak dzieci, które długo płakały, ale już przestały i nawet już się pocieszyły, a tymczasem chwila jeszcze, i nagle znowu bekną. Twarzyczka dziewczynki była blada i zmęczona; skostniała od zimna, ale — „jakże się tu dostała? Więc skryła się tutaj i przez całą noc nie spała“. Zaczął ją badać. Dziewczynka nagle ożywiła się i coś mu pręciutko jęła bełkotać swoim dziecinnym językiem. Było tam coś o „mamusi“ i że „mamusie udezi“ (uderzy), o jakiejś szklance, którą „lozbila“ (rozbiła) Dziewczynka mówiła bardzo długo; z jej opowiadania można było jako tako dojść do wniosku, że jest to nielubiane dziecko, które matka, jakaś widocznie zawsze pijana kucharka, może i z tego hotelu, biła i zahukała, że dziewczynka stłukła jej szklankę i że się tak przestraszyła, iż uciekła jeszcze wczoraj; długo zapewne chowała się gdzieś na podwórzu, aż nareszcie dostała się tutaj, kucnęła za szafą i przesiedziała w kącie całą noc, płacząc, drżąc z zimna, i z trwogi, ażeby jej znowu nie obito. Świdrygajłow wziął i ją na ręce, poszedł do swego numeru, posadził na łóżku i zaczął rozbierać. Jej dziurawe trzewiczki na bosych nóżkach były tak mokre, jakgdyby przez całą noc leżały w kałuży. Rozebrawszy, położył ją na pościeli, nakrył i okręcił całkiem z głową w kołdrę. Dziecko natychmiast usnęło. Co uczyniwszy, wpadł znowu w ponure zamyślenie.
— Także mi strzeliło wdawać się w nie swoje rzeczy! — rzekł wreszcie z niechęcią i gniewem. — Co za niedorzeczność!
Zirytowany, wziął świecę, ażeby pójść i odszukać bądź co bądź obdartusa i coprędzej opuścić te miejsca.
— Ech, smarkata! — pomyślał z przekleństwem, otwierając już drzwi, ale wrócił, jeszcze raz spojrzał na dziecko, czy śpi, czy nie śpi? Ostrożnie uchylił kołdry. Dziewczynka spała mocnym snem i posilnym. Rozgrzała się pod kołdrą i rumieniec wystąpił na jej bladą buzię. — Ale rzecz dziwna: ten rumieniec odznaczał się jakby jaskrawiej i mocniej, niż zwykły dziecinny rumieniec. „To gorączka — pomyślał Świdrygajłow — to jakby rumieniec z wódki, jakby jej dano wypić cały kieliszek. Różowe usteczka płoną, palą się, ale co to?“ Wydało mu się nagle że jej długie czarne rzęsy jakgdyby drgały i mrugały i jakgdyby się podnosiły, a z pod nich wyglądał złośliwy ostry, jakiś nie dziecinny drwiący wyraz; tak, jakby dziewczynka nie spała i tylko udawała, że śpi. Ależ tak jest: jej usteczka rozszerzają się do śmiechu, brzeżki warg drgają, jakby wstrzymując się jeszcze. Lecz oto już zupełnie przestało się powstrzymywać, to już śmiech, wyraźny śmiech, coś czelnego, wyzywającego błyszczy na tej wcale nie dziecinnej twarzy; to rozpusta, to twarz kamelji, bezczelna twarz, przedajnej kokoty, francuski. Oto już, wcale się nie kryjąc, otwierają się oczy: kusząc go namiętnym i bezwstydnym wzrokiem, przywołują go, śmieją się; coś nieskończenie potwornego i obrażającego było w tych oczach, w tym śmiechu, w całej tej ohydzie dziecinnej buzi.
— Jakto! Pięcioletnia? — wyszeptał z prawdziwą zgrozą Świdrygajłow — to... co to jest, co to jest?
Ale oto już ona zupełnie odwraca się doń całą rozpaloną twarzą, wyciąga ręce...
— A, przeklęta! — krzyknął ze zgrozą Świdrygajłow, zmierzając się pięścią... Ale w tej chwili obudził się.
Leży w tem samem łóżku, tak samo okręcony kołdrą i świeca nie zapalona, a w oknach bieli się zupełny dzień.
„Maligna przez całą noc!“ Podniósł się z gniewem, czując, że jest cały jak rozbity, kości go bolały! Na dworze gęsta mgła, nic zobaczyć nie można. Już po piątej: zaspałem. Wstał, włożył ubranie jeszcze mokre. Namacawszy w kieszeni rewolwer, wyjął go i poprawił kapiszon; potem usiadł, wyjął z kieszeni notes i na pierwszej stronie napisał wyraźnie kilka wierszy. Odczytawszy je, namyślił się. Rewolwer i notes leżały tuż przy łokciu. Zbudzone muchy przylepiały się do niedotkniętej porcji cielęciny która stała dotąd na stole. On długo patrzył na nie i nakoniec wolną prawą ręką zaczął nieświadomie łapać jednę muchę. Długo usiłował dokonać swego, ale napróżno. Nareszcie złapawszy siebie na tem ciekawem zajęciu, ocknął się, drgnął, powstał i ostatecznie wyszedł z pokoju. Po chwili był na ulicy.
Mleczna, gęsta mgła unosiła się nad światem. Świdrygajłow udał się po śliskim, zabłoconym, drewnianym bruku, w kierunku Newki. Migały mu przed oczyma, wysoki przybór Newki, wyspa Pietrowska, mokre ścieżki, mokra trawa, mokre drzewa, i nareszcie ten sam krzak... Z gniewem jął przypatrywać się domom, ażeby myśleć o czem innem. Ani przechodnia, ani dorożki nie spotkał po drodze. Smutnie i brudno wyglądały jasnożółte drewniane domki z zamkniętemi okiennicami. Chłód i wilgoć przejmowały całe jego ciało i zaczynał drżeć. Niekiedy trafiał na szyldy sklepowe, i odczytywał je starannie. Skończył się nareszcie bruk drewniany. Doszedł już do wielkiej kamienicy. Brudny, przemokły pies ze schowanym pod siebie ogonem, przebiegł mu drogę. Jakiś nieprzytomny pijak, w szynelu, z twarzą na dół, leżał wpoprzek trotuaru. Popatrzył nań i poszedł dalej.
Wysoka wieża błysnęła mu na lewo. Ba! — pomyślał — otóż i miejsce, poco mam iść na Pietrowskij? Przynajmniej wobec urzędowego świadka... o mało się nie uśmiechnął wobec tej nowej myśli i skręcił w ulicę —ską. Tam to stał duży dom z wieżą. Przy zamkniętej wielkiej bramie domu stał oparty o nią plecami niewielki człowieczek, okręcony w szarą żołnierską sukmanę i w miedzianym kasku Achillesa. Drzemiącym wzrokiem, obojętnie spojrzał on na zbliżającego się Świdrygajłowa. Na jego twarzy widać było ten odwieczny wybitny smutek, który tak kwaśno piętnuje wszystkich żydów bez wyjątku. Obaj, Świdrygajłow i Achilles, przez jakiś czas, milcząc, przyglądali się sobie nawzajem. Achillesowi wydało się nareszcie dziwnem, że człowiek nie pijany, stoi przed nim o trzy kroki, patrzy uporczywie i nic nie mówi.
— A co to panu tu p-o-otrza? — wymówił, nie ruszając się i nie zmieniając swojej pozycji.
— No, bracie, jak się masz! — odparł Świdrygajłow.
— To nie miejsce.
— Ja, bracie, jadę w obce strony.
— W obce strony?
— Do Ameryki.
— Do Ameryki?
Świdrygajłow wyjął rewolwer i podniósł kurek. Achilles wytrzeszczył oczy.
— A, co to... takie żarty... tu nie miejsce!
— Dlaczego nie miejsce?
— A dlatego, że nie miejsce.
— Gadasz bracie, to wszystko jedno. Miejsce dobre jak się będą ciebie pytać, to mów, że pojechał do Ameryki.
Przyłożył rewolwer do swej prawej skroni.
— A co to... tu nie można... tu nie miejsce! — zatrząsł się Achilles, rozszerzając oczy coraz bardziej i bardziej.
Świdrygajłow spuścił kurek.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Fiodor Dostojewski i tłumacza: anonimowy.