<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Ze wspomnień cyklisty
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa. Tom XXIV
Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom III
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Przepisany system leczenia tak mi się podobał, że tego samego dnia, około szóstej, poszedłem do dyrektora banku prosić o urlop. Czułem, że nie mógłbym pracować ani godziny dłużej.
Nasz dyrektor był to człowiek ogromny, trzymający się nieco pochyło. Miał siwe włosy nastroszone jak lwia grzywa i ministerjalne faworyty; gdy zamyślił się nad bankowemi interesami, podnosił oczy dogóry i zasłaniał ręką usta, przyczem niekiedy szeptał:
— A to łajdaki!…
Miał też oryginalną opinję o podwładnych urzędnikach:
— Nasz Polak — mawiał nieraz — może być wszystkiem, czem tylko zechce: muzykiem, malarzem, poetą, może tańczyć całą noc, a rano zdobyć Sommo-Sierrę; ale kupcem ani przemysłowcem nie będzie nigdy. Prędko fatyguje się milczeniem, gardzi wiedzą fachową i nie lubi pracować. Zresztą jest najprzyjemniejszym człowiekiem w towarzystwie.
Dyrektor mieszkał obok banku. Kiedy wszedłem do sieni, obejrzał mnie szwajcar, czy nie jestem złodziejem. W przedpokoju stary lokaj sprawdził, czy nie wyglądam na urzędnika wypędzonego z banku, który nachodzi prywatny lokal dyrektora z nieuzasadnionemi pretensjami. Nareszcie w salonie poczekalnym rzucił na mnie okiem kamerdyner, czy nie mam miny młodego człowieka, który przyszedł prosić o jakąkolwiek posadę, choćby na tysiąc rubli. Rozumie się, oddałem mój bilet i w kilka minut zostałem przyjęty.
Dyrektor leżał na szezlongu, okryty pledem. Podał mi dwa palce swojej pięknej, wypieszczonej ręki, potem wskazał krzesełko i zaczął cierpkim tonem:
— Cóżto, słyszę, że namawiają pana, ażebyś porzucił nasz bank i przeszedł do konkurenta?… Jeżeli kto, to pan nie powinienbyś tego robić!… Masz dobrą pensję, czekają cię awanse, no i nie zamęczasz się pracą… Otwarcie powiem, że jest to dla mnie bardzo niemiła niespodzianka…
— Ależ panie dyrektorze — zawołałem — daję słowo honoru, żem nawet nie pomyślał o niczem podobnem!…
Dyrektor usiadł na szezlongu.
— Nie?… — zapytał. — Nie?… A więc i na pana przyjaciele zrobili plotkę… Ale u nas jest to w porządku. Przyjaźń przyjaźnią, a plotka plotką… Ile masz pan pensji?…
— Sto osiemdziesiąt — szepnąłem, myśląc, że może dyrektor podniesie mi…
— Phi! — Sto osiemdziesiąt rubli na miesiąc… Ja, proszę pana, zaczynałem od dziesięciu rubli. Jak to teraz ludzie prędko dorabiają się, chociaż nie chcą pracować dłużej nad osiem godzin!… Ale jeżeli pan przyszedł żądać podwyżki, to pan źle trafił.
— Boże uchowaj!… Ja tylko przyszedłem prosić pana dyrektora o urlop, ponieważ doktór zalecił mi…
Teraz dyrektor zrzucił pled, zerwał się jak najzdrowszy człowiek i zaczął chodzić po gabinecie.
— Urlop? — dziwił się — urlop?… Pracujesz pan kilka lat i jużeś się zmęczył?… Urlop?… Któż to dziś bierze urlopy ?…
— Doktór kazał mi odpocząć… — wtrąciłem nieśmiało.
— Doktór?… Jaki doktór?… co za doktór?… po czem on kazał panu odpoczywać?… Ciekawy jestem, czy pański doktór i wtedy zalecałby urzędnikom urlopy, gdyby naprzykład — został dyrektorem banku?… Cóżto za doktór?… czego panu brakuje?…
Powiedziałem nazwisko lekarza, u którego właśnie nasz dyrektor zasięga porad, i dodałem, że jestem przepracowany. O zdradzie panny Karoliny nie wspomniałem, rozumiejąc, że to nie należy do spraw bankowych.
Dyrektor usiadł na fotelu i obu rękoma uderzył się w kolana, aż trzasnęło.
— Przepracował się pan?… ale chyba nie w naszym banku… O ile wiem, wziął pan robotę, w godzinach pozabiurowych, przy likwidacji cukrowni; więc jeżeli przepracował się pan, to nie u nas, a więc my nie potrzebujemy dawać panu urlopu…
Byłem tak rozdrażniony, że sam nie wiedząc, co mówię, ukłoniłem się i rzekłem:
— W takim razie proszę pana dyrektora o dymisję — i w tejże chwili przeraziłem się tego, com wypowiedział.
Na szczęście dyrektor zasłonił usta ręką, oczy wzniósł do nieba i, po dłuższym namyśle, odparł:
— Gdybyś pan był taki wałkoń, jak niektórzy pańscy koledzy, naturalnie z przyjemnością dałbym panu dymisję… Ale porządnemu człowiekowi wolę dać urlop. Na długoż to?…
— Przynajmniej na dwa tygodnie.
— Bardzo dobrze, na dziesięć dni… I cóż panu zalecił doktór na te dziesięć dni?…
— Wyjazdy rowerem za miasto…
Dyrektor podskoczył.
— A to masz pan jakąś wesołą chorobę, panie… panie…
— Fitulski… — wtrąciłem z ukłonem.
— Panie Fitulski!… Szkoda, że doktór nie kazał panu przez dziesięć dni latać za dziewczętami na koszt banku… Muszę ja zobaczyć się z doktorem i zwrócić jego uwagę, że nasi urzędnicy nie mają czasu na majówki… na raki i kurczęta z mizerją. A może on jeszcze kazał panu jeździć samochodem, panie Fitulski?… Winszuję recepty!…
Podniosłem się z krzesła i spytałem:
— Więc pan dyrektor pozwala mi od jutra?…
— Ja nie pozwalam… pan sobie sam pozwala… Ja tylko muszę dać panu urlop, a to wielka różnica!… Przynajmniej żeby pan miał sumienie i w ciągu tygodnia zakończył tę swoją dziwną kurację!…
Nisko ukłoniłem się, pewny, że w razie potrzeby będę mógł dociągnąć urlop do trzech tygodni. Utwierdziła mnie w tem mina dyrektora, który jeszcze bardziej pochmurniał i na pożegnanie podał mi jeden palec.
Z wizyty u dyrektora, pomimo jego opryskliwości, byłem uradowany. Urlop mam i od jutra mogę zacząć kurację, która już dzisiaj wywiera na mnie skutek cudowny. Odgadł to widać kamerdyner, zastąpił mi bowiem drogę w salonie i ukłonił się tak elegancko, że uznałem za niezbędne ofiarować mu pół rubelka.
— Stary, to tylko w gębie brzydki — szepnął kamerdyner — ale on urzędników — owszem — lubi… O lubi!…
W przedpokoju lokaj podał mi letnie palto z takiem wygięciem rąk, że zostawiłem mu na pamiątkę czterdzieści groszy i takąż samą kwotę szwajcarowi, który zdjął czapkę, gdy ukazałem się na szczycie schodów. W ciągu kilku minut o tyle wprawiłem się w rozdawanie pieniędzy, że czułem kłopot, gdy na ulicy nikt mi się nie kłaniał, nie podawał paltota i nie wyciągał ręki.
— Ach, Karolino!… — mimowoli westchnąłem, alem się pohamował. Doktór wyraźnie zabronił mi myśleć o niewiernej… Nawet ostrzegł, że to jedno mogłoby się stać dla mego zdrowia niebezpiecznem… A więc nie myślmy o niewdzięcznej i raczej zajmujmy się Warszawą, która zawsze ładna, dziś wydawała mi się zachwycającą.
Dochodziła siódma wieczór. Cóżto za ruch!… Oba chodniki na Krakowskiem Przedmieściu zapchane publicznością, a przez środek ulicy niepodobna przemknąć się między tłumem powozów, dorożek, tramwajów, rowerów, nawet samochodów. Co chwilę ktoś dzwoni, beczy, gwiżdże, popycha cię ztyłu, ociera się zboku, włazi na piersi, zawadza ci laską o paltot, parasolką o kapelusz; ale jest przy tem taki roześmiany, taki rozkoszny, tak zapomina o całym świecie a przedewszystkiem o twoich bokach i oczach, że niepodobna mieć do niego pretensji.
Warszawa jest miastem wesołem i wygodnem, gdzie na przestrzeni stu kroków można znaleźć zaspokojenie wszelkich potrzeb i przyjemności życia. Wyobraźmy sobie człowieka, któryby naprzykład spadł z księżyca na Krakowskie Przedmieście, gdzieś niedaleko Chmielnej czy Świętokrzyskiej, z kilkomaset, a jeżeli można, to i z kilkoma tysiącami rubli gotówką. Podróżny ten na końcu ręki miałby pokój umeblowany, łazienkę, skład bielizny, magazyn krawiecki i szewcki, fryzjera, sklep galanteryjny — gdzieby go wykąpano, ostrzyżono, ubrano od stóp do głów. Oporządziwszy się, w tym samym domu lub sąsiednim znalazłby cukiernię dla wypicia podwieczorku, albo restaurację dla zjedzenia kolacji, a następnie — mógłby udać się na widowisko, choćby do jednego z ogródkowych teatrzyków.
Miłe, śliczne, kochane miasto!… Twoje bruki są gładkie jak posadzka, twoje domy mają barwę szlachetnych metalów, twoje latarnie błyszczą jak gwiazdy, w sklepach gromadzą się bogactwa wszystkich części świata, a ludność jest ruchliwa i wesoła jak ptaki albo motyle…
Szczególniej kobiety… Ale o kobietach nawet myśleć nie pozwala doktór, rozumie się, chwilowo… Gdy odzyskam sen, gdy zacznę gimnastykować muskuły i uspokoję nerwy, wówczas znowu będę mógł zajmować się kobietami, które, jak słusznie zauważył jeden z poetów czy filozofów, są ozdobą ziemi i rozkoszą ludzkiego życia. Naturalnie, o ile nie zdradzają tych, którzy powierzyli im swoje szczęście…
O Karolino!… bodajbyś w dwudziestu tysiącach dochodu swego męża nie znalazła ani jednej z tych goryczy, jakie bywają udziałem skromnych urzędników, posiadających dwutysiącorublowe pensyjki… O Karolino!… a raczej o pani, bo już na wieki straciłaś prawo do słodkiego tytułu: mojej…
Ale ponieważ doktór zabronił mi myśleć o tych rzeczach, a widok ruchu ulicznego już zaczynał mnie nużyć, więc wróciłem do swego mieszkania.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.