<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Ze wspomnień cyklisty
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa. Tom XXIV
Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom III
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Co na te nowiny odpowiedziałem?… czy pożegnałem matkę panny Karoliny?… w jaki sposób znalazłem się na ulicy?… Alboż ja wiem!… Straszne to nieszczęście, gdy kobieta ukochana przez nas wychodzi za innego; lecz cóż wyrówna bólowi, gdy ten inny ma dziesięć razy większe dochody aniżeli my i gdy ukochana pod żadnym względem nie potrzebuje żałować tego, że nas zdradziła!
Na majowem niebie wznosił się pełny księżyc. Gdym spojrzał na niego, przyszło mi na myśl dwadzieścia tysięcy rubli rocznie i wydawało mi się, że człowiek, który ma podobne dochody, o tyle wyżej góruje nad mojemi nędznemi dwoma tysiącami, o ile ten księżyc wyżej wznosi się ponad dachy domów.
Oto są niesprawiedliwości społeczne: szczęśliwy burżuj łupi dwadzieścia tysięcy rubli za to, że Pan Bóg stworzył rudę żelazną, a inteligentny proletarjusz ledwie wypracuje dwa tysiące! Jeden usycha z miłości przy kobiecie, ucząc ją buchalterji; drugi bierze całą na własność i będzie wyrabiał z nią, co tylko mu się podoba.
Blisko do północy tułałem się po ulicach, chwilami nie wiedząc, gdzie jestem. Potem wróciłem do domu, ległem na łóżku, ale sen uciekł z mojej sypialni. Przypominałem sobie krucze włosy, śniadą cerę, kontraltowy rzewny głos panny Karoliny, a nadewszystko jej oczy… oczy pełne tajemnic!…
Ale kiedy na dnie tych tajemnic ukazał mi się cień męski, z dwudziestoma tysiącami rubli dochodu i stosem akcyj, przynoszących ogromną dywidendę, kiedy przypomniałem sobie, że ona, Karolina, od pięciu lat kochała ten cień i marzyła o nim podczas moich wykładów buchalterji i nawet wówczas, kiedy ja zabijałem się pracą dla niej, ogarnęła mię złość i zacząłem układać plan zemsty.
Był on rzeczywiście piekielny, choć bardzo prosty. Miałem zamiar zdusić w sobie nietylko miłość, ale i ambicję, zapoznać się z przyszłym mężem Karoliny i prosić go (słyszycie, ja miałem prosić jego!… —) o posadę buchaltera przy kopalni, w której był dyrektorem. Osiadłszy zaś tam i gruntownie zapoznawszy się z biegiem interesów, miałem, niby Konrad Wallenrod, wykryć nadużycia, których niewątpliwie dopuszczał się ów pan Leon w kopalni. O nadużyciach byłem pewien, bo naprzód skądżeby miał tak olbrzymie dochody, a powtóre — człowiek, którego nienawidziłem, musiał popełniać czyny kryminalne. Wykryć te zbrodnie, wepchnąć przestępcę na dno kryminału, zrujnować go, a wkońcu wyciągnąć pomocną rękę do jego żony, oto w jaki sposób miałem powetować moje dzisiejsze męki.
Kiedy w najogólniejszych zarysach obmyśliłem ten projekt, na dworze był jasny dzień, świergotały wróble, a z ulicy dochodził turkot dorożek i wozów piekarskich. O ósmej wstałem, umyłem się, następnie poszedłem do biura i siedząc nad rachunkami, zrobiłem dwa odkrycia: że jestem bardzo, ale to bardzo zmęczony i — że mój projekt zemsty nad przyszłym mężem panny Karoliny nie mógł urodzić się w głowie człowieka rozsądnego.
Na drugą noc myśli moje przybrały inny kierunek. Już nie miałem zamiaru mścić się, bynajmniej!… Mąż Karoliny sam zbankrutuje i ucieknie zagranicę, ja zaś rozciągnę opiekę nad nią i nad jej matką, która ściskając mnie, szepnie przez łzy:
„— Taki człowiek, jak pan, panie Anastazy, nie mógł postąpić inaczej…“
Trzecią noc także nie spałem, ale marzenia moje były nieco weselsze. Mąż Karoliny i tym razem zbankrutował, notabene zaraz po ślubie; lecz zamiast uciekać zagranicę, wypalił sobie w łeb. Ja zaś, po upływie czasu przeznaczonego na żałobę, odzyskałem moją najdroższą Karolcię, a z nią fortepian Blüthnera, klejnoty, które ofiarował jej mąż przed ślubem, i resztę z sześciu tysięcy rubli, przeznaczonych na wydatki gospodarskie.
W taki sposób upływała mi doba za dobą, noc po nocy. W ciągu dnia męczyłem się nad zwykłem dodawaniem, w nocy — marzyłem o bankructwie Leona, jego nagłej śmierci i — połączeniu się z Karoliną. A ile razy myśl moja wydobyła się z zaklętego koła przywidzeń, ile razy wracała mi przytomność, przypominałem sobie z trwogą, nieledwie z rozpaczą, że ja już piątą… szóstą… siódmą noc nie śpię!
Bezsenność męczyła mnie tak okrutnie, że dla wykupienia się od niej, byłem gotów wyrzec się nietylko zemsty nad Leonem, ale nawet… posiadania Karoliny. Owszem, niekiedy przychodziła mi myśl, że bylem sen odzyskał, to jednak potrafię wynaleźć szlachetną dziewicę w guście Karoliny, a jeżeli nie jej samej, to przynajmniej coś w rodzaju Amelji, Walerji, Lucylli, Hipolity… czy ja wiem wreszcie!…
Bardzo lubię mój ścienny zegar, który uroczystym głosem wybija kwadranse i godziny. A jednak — wolałem go zatrzymać, wolałem, ażeby wcale nie chodził i nie bił, aniżeli wśród nocnej ciszy słyszeć — godzinę pierwszą… drugą… trzecią… Lecz i pomimo zatrzymania zegara nie spałem, a gdy lękając się zobaczyć szary blask świtu, nie otwierałem powiek, świergot ptaków, coraz częstsze turkoty wozów, a nareszcie szelest mioteł na ulicy, przypominały mi, że już jest rano i że sen znowu stracony!…
Nareszcie doszedłem do tego stanu, że w mojej głowie istniały tylko trzy myśli: Karolina, Leon i — najgorsza, najdokuczliwsza ze wszystkich — myśl o bezsenności. Nagle uczułem trwogę: zdawało mi się bowiem, że mam początki obłąkania… Więc uwolniłem się z biura i spotniały, z bijącem sercem, około czwartej po południu pojechałem do jednego ze znakomitych lekarzy w Warszawie.
W poczekalni było tylu pacjentów obojej płci i pomimo uchylonych okien takie gorąco, że chciałem cofnąć się. Lecz pyzaty służący, który w jednej ręce trzymał książkę do nabożeństwa, a drugą zwinął nakształt skarbonki, zatrzymał mnie i szepnął, że — niewszyscy, którzy w sali siedzą, są chorymi i że niedługo przyjdzie kolej na mnie. Poradził mi też, abym zajął krzesło niedaleko pieca przy stole, gdzie leżało kilka albumów.
Na przeciwległym końcu sali, niechcący spostrzegłem młodą panienkę, gustownie ubraną, nieco mizerną, która mogłaby zainteresować mniej nieszczęśliwego aniżeli ja. Panienka rozmawiała po cichu ze starszą damą, a na delikatnej twarzyczce miała wyraz słodyczy i smutku. Mimowoli pomyślałem, że jednak byłoby nieźle, dla zabicia czasu, przypatrywać się jej, naturalnie w sposób dyskretny; ale ponieważ sprofanowałbym przez to moją świeżą boleść, więc — odwróciłem oczy.
Z drugiej strony pieca, na krzesełku, kręcił się jegomość, szczupły, niski, z nieporządnym zarostem i najeżonemi włosami. Co kilka minut zrywał się, biegł do przedpokoju i wymyślał lokajowi, że doktór zbyt długo każe mu czekać na kolej. Lokaj jednak zawsze znalazł jakieś słówko otuchy, gwałtowny jegomość powracał na swoje krzesło, obrzucał sąsiadów impertynenckiemi spojrzeniami i znowu kręcił się aż do następnego wybuchu niecierpliwości.
Pod lustrem na kanapie rozwalał się inny pan, tęgo zbudowany, który tu przyszedł w towarzystwie młodego człowieka imieniem Edward. Młody człowiek za każdym żywszym ruchem tęgiego pana wpadał w przestrach; zaś tęgi pan ze swymi sąsiadami rozmawiał — widocznie o ich dolegliwościach — co chwilę bowiem odzywał się grubym głosem:
— Powinien pani zapisać brom, to przejdzie…
A potem, wysłuchawszy pana, siedzącego z drugiej strony, rzekł:
— Z pewnością zapisze hydropatję i — przejdzie.
W tej chwili doktór zaprosił do siebie interesującą panienkę, za którą udała się dama starsza. Gdy znikły we drzwiach gabinetu, uczułem jakby wyrzut sumienia, że pilniej nie przypatrzyłem się tej młodej istocie… Gdybym ją poznał wcześniej, kto wie…
Chudy pan z drugiej strony pieca znowu pobiegł do przedpokoju, krzycząc piskliwym głosem, że to była jego kolej i że blada panienka nieprawnie zajęła jego miejsce. Tym razem argument służącego musiał być przyjemny, pan bowiem wrócił uśmiechnięty na swoje krzesło i przesiedział na niem spokojnie około dwóch minut. Zaś tęgo zbudowany jegomość z pod lustra, opowiedziawszy sąsiadom, w jaki sposób będą leczeni, zaczął zkolei opisywać im swoje własne, nic nie znaczące dolegliwości. Nie miał on trochę władzy w prawej ręce i prawej nodze, nie słyszał cokolwiek na prawe ucho i niekiedy doznawał lekkich zaćmień w prawem oku. Wszystko to zawdzięcza doktorom, co nie poznali się na jego niedyspozycji, która zresztą niebawem skończy się, ponieważ teraz właśnie trafił na dobrego lekarza.
Towarzyszący mu młodzieniec, Edward, był coraz więcej zaniepokojony.
Ponieważ znudziło mnie gadulstwo pana tęgo zbudowanego i nerwowa bieganina jegomości z powichrzonemi włosami i senna twarz jakiejś damy, drzemiącej na fotelu, więc zacząłem przeglądać album krajobrazów. Naprzód obejrzałem jakiś stary młyn, otoczony zielonością, a znajdujący się u wejścia do ciemnego wąwozu i — obudziła się we mnie chętka zwiedzenia tego wąwozu, który musiał być chłodny i przyćmiony. A jakby tam zdrzemnąć się można!… Potem zastanowił mnie widok jakby z Saskiej Kępy: las odgrodzony płotem od łąki, na której pasło się kilka krów. Ach, jakże radbym przejść się po tej łące i po tym lesie, wyszukać mały, malutki pagóreczek, wyciągnąć się na trawie… Albo ten park w nocy: na lewo słup z kompasem, wgłębi dwór śpiący, na pierwszym planie droga zasypana liśćmi… Smutek ścisnął mi serce, ale jakkolwiek przykry, milszym mi był od wspomnień, bezsenności i obaw, ażeby nie dostać bzika.
Ani się spostrzegłem, kiedy pacjenci jeden po drugim wysunęli się z poczekalni, a nareszcie i mnie lekarz wezwał do swego gabinetu.
Doktór był to człowiek szczupły, z twarzą ascety i łagodnem spojrzeniem, na dnie którego zapalały się niekiedy iskry ironji. Patrząc mu w oczy, doznawałem uczuć przestępcy kryminalnego wobec adwokata, któremu powierza sprawę. I zdawało mi się, że lada chwilę doktór przemówi:
„Kłam pan, ile się zmieści, a ja będę udawał, że wszystkiemu wierzę…“
Omyliłem się, doktór bowiem niezwykle uprzejmym tonem zapytał:
— Cóż panu dolega?
— Bezsenność… — odpowiedziałem.
— Dawno?
— Nie sypiam od tygodnia, ale prócz tego lękam się obłąkania, ponieważ ciągle myślę o tych samych osobach…
— A przypisuje pan swoje cierpienia czemu?
— Nieszczęśliwej miłości… — szepnąłem z lekkiem westchnieniem.
— Aha!… zatem ciągle pan myśli o osobie ukochanej?… Inne kobiety przejmują pana wstrętem…
— Tego nie mógłbym twierdzić…
— A przynajmniej wydają się panu obojętnemi? — nalegał doktór.
— Kobiety?… — zapytałem śmielej. — Kobiety nigdy nie wydają mi się zanadto obojętnemi.
Doktór zamyślił się.
— I dawno trwa ta nieszczęśliwa miłość? — zaczął znowu.
— Mniej więcej od tygodnia… Ale kocham się już siedem miesięcy…
— A dawniej?…
— Dawniej?… Poprzednio kochałem się przez trzy miesiące…
— A jeszcze dawniej?…
— Jeszcze dawniej doznawałem… takiego ogólnego uczucia życzliwości dla…
— Dla wszystkich kobiet… — wtrącił doktór.
— Mniej więcej… prawie…
Doktór zajrzał mi w oczy, zbadał puls, opukał i osłuchał, wciąż kręcąc głową, co mnie tak zaniepokoiło, że drżącym głosem spytałem:
— Pan doktór sądzi, że jestem bardzo chory?…
— Więc myśli pan ciągle o jednej i tej samej osobie? — przerwał lekarz.
— W dzień i w czasie bezsennych nocy — odpowiedziałem, czując, że udał mi się ładny frazes.
— A w tej chwili?…
Zastanowiło mnie pytanie, więc odpowiedziałem:
— Wie pan doktór, że stała się dziwna rzecz: od czasu, gdy wszedłem do poczekalni, już nie myślę o tej osobie i nie lękam się obłędu.
— A cóż pan robił w poczekalni?
— Przypatrywałem się trochę… pacjentom pana doktora i… oglądałem album krajobrazów…
— Aha… Więc krajobrazy tak silnie zajmują pana, że nawet odwracają uwagę od idei prześladowczej…
Wziął mnie za rękę, dotknął muskułów i nagle zapytał:
— Pan uprawia jaki sport?…
— Owszem, jeżdżę rowerem…
— Czy wogóle nie za dużo jeździ pan?
— Dawniej jeździłem dużo, ale od zeszłej jesieni ani razu nie byłem za rogatkami.
— Z powodu?…
— Jestem buchalterem, miałem wyjątkowe zajęcia i pracowałem około jedenastu godzin na dobę.
— A w niedziele?…
— Także i w niedziele…
Doktór wysoko podniósł brwi, zamyślił się i rzekł:
— Odkryliśmy więc źródło pańskiej niedyspozycji, ale zarazem i lekarstwo…
— Więc ja mogę być wyleczony?… — zawołałem z radością.
Doktór wzruszył ramionami.
— Wyleczonym pan być nie może — odparł — ponieważ nie jest pan chory… Musi pan tylko odzyskać równowagę…
— Za pomocą hydropatji… bromu… — wtrąciłem.
Doktór znowu przypatrzył mi się z uwagą.
— Nie, proszę pana — zaczął zwolna — ja, takim jak pan, nie zapisuję nawet bromu, ażeby nie sądzili, że zapomocą kilkunastu łyżek lekarstwa, uwolnią się od dbałości o swoje zdrowie.
— Nawet bromu nie? — zawołałem. — Przepraszam pana doktora, ale… ja znowu zaczynam lękać się obłędu…
Doktór wziął mnie za rękę, znowu zbadał puls, w tej chwili bardzo przyspieszony, i mówił z uśmiechem:
— Niech mnie pan posłucha z uwagą i stara się zrozumieć. Pan nie jest właściwie chory, ale cokolwiek wyprowadzony z równowagi… skutkiem nieporządnego trybu życia.
— Upewniam pana doktora… — odezwałem się, kładąc rękę na sercu.
— Nieporządek — przerwał doktór — polega na tem, że, mając muskuły jak druciane liny, nie pracował pan niemi przez kilka miesięcy, a co gorzej — w tym samym czasie przepracował pan nerwy.
Jeszcze nie rozumie pan? — mówił, patrząc mi w oczy. — Więc niech pan uważa… Jada pan codzień, czyli — codzień dostarcza pan jakiegoś kapitału muskułom i nerwom. Lecz zarazem popełnia pan dwa błędy. Naprzód — nie obraca pan kapitałem muskułów, który dzięki temu nie przynosi organizmowi żadnego procentu, a powtóre, zbyt wiele wydaje pan z kapitału nerwów, które muszą zadłużać się u innych części organizmu i — płacić lichwę. Ta zaś lichwa wyraża się w formie moralnych niepokojów i bezsenności… Czy pan zrozumiał?… Przecie jest pan buchalterem.
Ubodła mnie jego niewiara w moje zdolności, które mi wszyscy przyznają, więc odpowiedziałem śmiało:
— Pan doktór, jako niefachowy, chce wyrazić tę myśl buchalteryjną, że w księdze głównej mojego życia, w rachunku muskułów, jest zapisana tylko stronica: „WINIEN,” a w rachunku nerwów tylko stronica „MA”… No, ale przy zamknięciu bilansu może się to zrównoważyć…
— Nie, drogi panie — przerwał lekarz. — W handlu może tak jest, ale w naturze rachunek muskułów sam musi się zrównoważyć i rachunek nerwów także sam. Innemi słowy… Niech pan uważa…
— Słucham pana doktora…
— Ponieważ nerwy pańskie są przepracowane, więc — muszą parę tygodni odpocząć. A ponieważ muskuły są zaniedbane, więc — trzeba je gimnastykować. Jako zaś cyklista, posiada pan lekarstwo mocniejsze od wszelkich narkotyków… to jest rower. Gdy zacznie pan jeździć na rowerze, byle z rozwagą, nie męcząc się, wówczas muskuły będą pracowały, a nerwy odpoczną…
— I odzyskam sen?…
— Jestem prawie pewny… Byle nie drażnił się pan niepotrzebnemi rozmyślaniami. To jedno mogłoby się stać niebezpiecznem…
— Ale wspomnienia, które mnie dniem i nocą prześladują!… — westchnąłem.
— Przeciw wspomnieniom — odparł doktór — sam znalazł pan lekarstwo. Jeżeli wizerunki natury, tylko wizerunki, oglądane tam w poczekalni, odwróciły uwagę pańską od wspomnień, to tem bardziej pochłonie uwagę sama natura, gdy wyjedzie pan za rogatki. Ale powtarzam, nie wolno męczyć się!…
Powstałem z krzesła uszczęśliwiony. Cóżto za genjalny lekarz!… jaką on mi wlał otuchę w serce!… I gdyby nie Karolina…
— Kiedy pan doktór każe mi przyjść? — zapytałem, czując, że taka porada warta jest przynajmniej pięć rubli.
— Kiedy pan zechce… Chociaż zdaje mi się, że nie będzie potrzeba nowych wskazówek. Dwutygodniowy urlop… wyjazdy rowerem za miasto… nie męczenie się… zresztą — ciepła kąpiel… Oto rady, które panu i za tydzień powtórzę. Ażeby zaś nie trapiły pana złe myśli, niech pan ciągle coś obserwuje: ludzi, domy, sprzęty i niech pan ciągle zdaje sobie sprawę z tego, na co patrzy. W taki sposób, pomiędzy sobą i swojemi przywidzeniami, rozciągnie pan niby siatkę z wrażeń realnych, od których odbiją się widziadła.
Pożegnałem kochanego doktora i wybiegłem na ulicę, jakby mi skrzydła wyrosły. A więc będę zdrów!… Coto znaczy: będę? ja już jestem zdrów, już czuję, że będę spał… Byle wziąć urlop, wyjechać rowerem za miasto, a dla odpędzenia myśli o niewdzięcznej Karolinie i jej mężu, zmuszać się do obserwowania ludzi, kamienic, dam… Chociaż nie jestem pewny, czy doktór mówił o damach?…



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.