Ze wspomnień cyklisty/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ze wspomnień cyklisty |
Pochodzenie | Pisma Bolesława Prusa. Tom XXIV Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom III |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały tom III |
Indeks stron |
Cóżto za różnica między panną Henryką, rozkapryszoną dyletantką, a naprzykład — choćby panną Karoliną… Panna Karolina nie gra na fortepianie, bo nie ma na to czasu, bo ona biedaczka zapomocą lekcyj musi uzupełniać skromne dochody swej matki.
Idealna istota! Poznałem się z nią przed dwoma laty w niezwykłych warunkach. Pewnego dnia otrzymałem list, podpisany przez Karolinę X., w którym korespondentka zapytuje, czy nie zechciałbym udzielać jej lekcyj buchalterji… Ponieważ adres był podany, więc, zamiast odpisywać, sam poszedłem z odpowiedzią. W mieszkanku szczupłem, ale czyściutkiem, zastałem przyjemną staruszkę, która, usłyszawszy moje nazwisko, przywitała mnie z pewnem zakłopotaniem.
— Mówiono, że pan jest… starszy — wymknęło się jej i kłopot wobec mnie zdawał się wzrastać.
Szczęściem w tej chwili otworzyły się drzwi i stanęła w nich młoda osoba, na widok której — znowu ja uległem atakowi nieśmiałości. Proszę sobie wyobrazić wysoką brunetkę, śniadą, z rysami greckiego posągu, z oczyma… ach! te oczy… i z tak pięknym, tak rzewnym głosem kontraltowym, że we mnie serce drgnęło, jak kwiat w promieniach słońca. To właśnie była ona, moja przyszła uczenica, panna Karolina!
Ponieważ panna Karolina nie podzielała obaw matki z powodu mego wieku, zatem — rozpocząłem wykłady buchalterji, a po trzydziestu lekcjach (nie miałem powodu śpieszyć się), moja piękna uczenica wcale dobrze zgłębiła tajniki naszej wiedzy. Czy w ciągu tego czasu nie kochałem się w niej? Albo ja już pamiętam!… W każdym razie musiała to być miłość bardzo dyskretna. Ja, skromny urzędnik banku, jeszcze nie mogłem myśleć o zapewnieniu sobie raju na ziemi, a ona, panna Karolina, opancerzyła się tak lodowatym spokojem, że brakło mi odwagi nawet do tych niewinnych umizgów, jakich dobrze wychowany młodzieniec ma poniekąd obowiązek dopuszczać się wobec pięknej kobiety.
Lekcje nasze skończyły się, moja pełna zdolności uczenica nie otrzymała posady buchalterki, którą jej obiecywano, i musiała wziąć się do wykładania arytmetyki panienkom. Ale sympatja między nami została. Widywaliśmy się rzadko, lecz gdy zobaczyliśmy się, ja zawsze opowiadałem pannie Karolinie o moich projektach lub awansach, a ona patrzyła na mnie cudnemi, czarnemi jak otchłań oczyma i… Albo ja wiem, o czem ona myślała? Może dziwiła się, że na klęczkach nie błagam o jej rączkę i serce pełne tajemnic?
Taką była osoba, co mówię: osoba?… Taką była niebianka, do której zwróciłem uczucia po katastrofie z panną Henryką i jej obrzydliwym braciszkiem.
Kiedy złożyłem pannie Karolinie pierwszą poważną wizytę, spostrzegłem na jej rzęsach bogini jakby ślady łez. Czcigodna matka również wyglądała na strapioną. Mimo to obie damy przyjęły mnie bardzo serdecznie, a ja przysiągłem w duchu, że — kapłanką mego rodzinnego ogniska będzie — albo Karolina, albo — żadna!…
Gdy po herbacie wracałem do domu, przyszło mi na myśl, że szlachetne te kobiety muszą być w pieniężnych kłopotach. Wówczas wykonałem drugą przysięgę: że dopóty nie oświadczę się pannie Karolinie, dopóki nie wzrosną moje dochody i oszczędności.
Los był na mnie łaskaw, w tej bowiem epoce zachwiała się duża fabryka (firmy nie wymienię). Właściciele przystąpili do likwidacji interesu, a mnie powierzono sprawdzenie rachunków. Napędziło mi to niezły dochód, ale i niemało roboty. Zarzuciłem rower, codzień, przez siedem miesięcy pracowałem od siódmej do jedenastej wieczór, a nieraz i przez całą niedzielę. Pracodawcy zachwycali się moją robotą, w banku co miesiąc składałem po sto pięćdziesiąt rubli oszczędności, ale z panną Karoliną, a raczej — z moją wymarzoną, z moją uwielbianą Karolcią, widywaliśmy się bardzo rzadko. Jej, naturalnie tymczasem, wystarczały moje spojrzenia, w których starałem się wypowiedzieć wszystkie uczucia i nadzieje, a ja musiałem kontentować się zagadkowym uśmiechem mojej najdroższej.
Pomimo nieczęstych spotkań miłość moja rosła niby kapitał na procencie składanym i to bardzo wysokim. Doznawałem wobec niej jakiegoś tkliwego poddania się, jakiejś wstydliwości, jakiejś wdzięczności dla tej mojej ukochanej, a jednocześnie pragnąłem dokonać niezwykłego aktu poświęcenia. Ale ponieważ w Warszawie trudno zostać bohaterem, więc obmyśliłem inny rodzaj szlachetnej ofiary. Postanowiłem, gdy skończy się likwidacja fabryki, prosić pannę Karolinę o rękę, a gdy zostanę przyjęty, pomówić na osobności z czcigodną matką i… doręczyć jej — z zebranego przeze mnie fundusiku — dwa tysiące rubli na wyprawę dla Karolci…
„— Pani — miałem zamiar powiedzieć do szlachetnej kobiety — wiem, że znajdujecie się chwilowo w trudnych warunkach; a ponieważ mogłoby to wpłynąć na opóźnienie mego ślubu z panną Karoliną, na opóźnienie mego najwyższego szczęścia na tej ziemi, więc… (Tu zadrżałby mi głos.) Więc niech pani zrobi mi łaskę i pożyczy ode mnie te oto dwa tysiące rubli…“
Po bladej twarzy staruszki w białym czepeczku spłynęłoby kilka łez… Ja, podając kopertę z pieniędzmi, przykląkłbym… Ona, po chwilowej walce z sobą, wzięłaby kopertę, położyłaby ją niedbale na stoliku i odparłaby, z trudnością powstrzymując się od płaczu:
„— Jesteś najszlachetniejszym z ludzi, panie Anastazy. Takim poznałam cię odrazu…“
Moje widzenie było tak piękne, że sam czułem łzy, wzbierające pod powiekami. Jedno tylko zatruwało mi spokój: oto myśl, że — zacna staruszka zostawi pieniądze na stoliku aż do jutra, a tymczasem służąca, brudny kocmołuch z ponurem wejrzeniem, może je ukraść…
Kiedy pewnego dnia, w styczniu, wpadłem na chwilę do drogich pań, Karolcia, moja Karolcia, wybierała się na jakiś familijny wieczorek. Miała suknię barwy jasno-pomarańczowej, a w kruczych włosach — żółtą różę. Była tak piękna, tak piękna… że chciałem upaść jej do nóg. Pohamowałem się jednak i tylko szepnąłem:
— Za kilka miesięcy będę miał coś do powiedzenia pani…
— Czy o sobie? — zapytała, rumieniąc się.
— Tak — odpowiedziałem i spojrzałem na nią wzrokiem, w którym wyraziły się wszystkie moje pragnienia i tęsknoty.
— Więc może i ja za kilka miesięcy będę miała co do powiedzenia o sobie — szepnęła.
„Aniele!…“ chciałem zawołać, ale pohamowałem się i wybiegłem z pokoju. Pomimo to, zrozumiałem, żem się prawie oświadczył i że prawie zostałem przyjęty.
— O ty droga… o ty słodka… o ty moja!…
W kwietniu rachunki likwidującej się fabryki zbliżały się do końca, a już miałem w banku trzy tysiące dwieście siedemnaście rubli z kopiejkami. Czułem się jednak zmęczony: źle sypiałem, traciłem apetyt, niekiedy myliłem się w dodawaniu, z trudnością przychodziło mi skupić uwagę… Zrozumiałem, że buchalter nie może pracować przez jedenaście godzin na dobę.
Lecz jeżeli nie będę pracował przez jedenaście godzin na dobę, jeżeli nie wyrzeknę się roweru i orzeźwiających wycieczek za miasto, w takim razie nie będę miał trzech tysięcy rubli rocznie i — nie wykarmię rodziny. Trzeba, dopóki nie awansuję, prowadzić dom z wielką oszczędnością… Obawiam się, czy nawet droga Karolcia nie będzie musiała jeszcze rok… dwa… udzielać lekcyj?…
Męczony przez takie troski, poszedłem do ukochanej dziewczyny, pojmując, że ulegam zdenerwowaniu i że, bylem spojrzał na Karolcię, odzyskam odwagę. Idąc zaś, myślałem:
Poco mam jej dawać aż dwa tysiące na wyprawę?… Wszak jeżeli dam tysiąc pięćset rubli, to wzamian, na zagospodarowanie się, będziemy mieli przeszło tysiąc siedemset?… Poco uboga panienka, nauczycielka, miałaby aż dwa tysiące rubli wydawać na fatałaszki?… Kiedy się nareszcie stanowczo oświadczę (musi to nastąpić niedługo, ponieważ obiecałem jej za kilka miesięcy…) kiedy się oświadczę, wezmę którego dnia z kasy tysiąc pięćset rubli, włożę w grubą kopertę, pójdę do szanownej matki i powiem:
„— Droga pani… droga matko… ponieważ możecie kłopotać się wyprawą panny Karoliny, więc — oto skromna sumka…”
Szlachetnej kobiecie poczną drgać usta ze wzruszenia, na rzęsach pokażą się łzy… Potem staruszka odetchnie głęboko i powie cichym głosem:
„— Taki człowiek jak ty, panie Anastazy, nie mógł inaczej postąpić…”
W tej chwili stanąłem pode drzwiami ich mieszkanka, na drugiem piętrze i zadzwoniłem. Pomimo ósmej godziny wieczór Karolci jeszcze nie było. Witając się z matką, spostrzegłem, że zacna staruszka ma nową, czarną suknię i jest ożywiona: a może tylko światło lampy takie blaski rzuciło na jej zwiędłe oblicze.
— Panny Karoliny niema? — zapytałem trochę poirytowany.
— Od dwóch dni biega za sprawunkami — odpowiedziała staruszka, uśmiechając się tajemniczo.
Za sprawunkami?… — pomyślałem. — Skądże one maję pieniądze?… Chyba zaciągnęły pożyczkę na rachunek moich tysiąca pięciuset rubli?…
Nie podobało mi się to. A tymczasem staruszka wciąż robiła miny tajemnicze, oczywiście chcąc rozbudzić we mnie ciekawość.
Ale mnie w tej chwili dręczyła myśl: czy nie byłoby stosowniej przeznaczyć na wyprawę Karolci tylko — tysiąc rubli?… W takim bowiem razie mielibyśmy na przetrzymanie trudnych czasów dwa tysiące dwieście siedemnaście rubli a może i więcej z tem, co jeszcze uda mi się zaoszczędzić.
Nareszcie powściągliwość staruszki wyczerpała się i zacna kobieta poczęła mówić zniżonym głosem:
— No, przed panem zdradzę sekret, bo pan był zawsze najlepszym przyjacielem. Wie pan, że Leon przyjechał?…
— Któż to jest? — zapytałem oschle, odgadując, że tym Leonem może być jakiś nieznany mi braciszek panny Karoliny, który przed laty gdzieś się podział, lecz obecnie, gdy siostra ma szanse wyjścia zamąż, wrócił, ażeby zamieszkać u szwagra… Ale ja się z nim prędko załatwię…
— Cóżto za Leon?
— Pan nie wie?… — zdziwiła się staruszka. — Przecież to narzeczony Karolki… Kochają się od pięciu lat.
Wielki Boże!… — pomyślałem — więc od pięciu lat serce panny Karoliny należało do innego!…
Byłem tak spiorunowany, że nie odezwałem się. Staruszka uważała to za podnietę do dalszych wyjaśnień.
— Już pięć lat — mówiła — ciągnie się romans, który mnie nawet gniewał. Zaręczyli się, potem zerwali, potem on zasypywał ją listami, a ona przez parę lat milczała, a potem oboje nie odzywali się do siebie, ale ja czułam, że poza temi gniewami, tleje dawna miłość.
Od czterech lat Leon jest dyrektorem jakiejś wielkiej kopalni w Rosji, zapomniałam gdzie to… Ma około dwudziestu tysięcy rubli rocznie i kilkadziesiąt tysięcy w akcjach tej kopalni… Kupił dla Karoli prześliczne brylanty, a zegarek!… Co zaś najważniejsze, dał jej na domowe drobiazgi sześć tysięcy rubli, przypominając, że fortepian Blüthnera sam kupi.
Ślub ma odbyć się w tym tygodniu, — ale zupełnie cichy; nawet z najbliższej rodziny nikt nie będzie — zakończyła staruszka, jakby dla dowiedzenia, że niedość jest wbić człowiekowi rozpalony nóż w serce — ale trzeba go jeszcze parę razy wykręcić.