Ze wspomnień malarza (Przerwa-Tetmajer, 1899)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ze wspomnień malarza |
Pochodzenie | Melancholia |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1899 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Jednem z najsmutniejszych wspomnień, jakie mam, jest śmierć Horwena. Umierał tak, jak żył: samotny, opuszczony i bardzo nieszczęśliwy. Służyliśmy obaj jednej pani, sztuce; dalibóg, wszystkiemu innemu więcej służyć warto — dochodu z tego niema. Sława? Jeśli w parze z nią nie idzie zarobek, niema nic głupszego i śmieszniejszego od sławy.
Horwen malował pejzaże bardzo dobre i póki je malował, jakieś tam pieniądze z „kunsthendlerów“ wyciskał, odkąd jednak położyły go suchoty na łóżko, piękne dni Aranjuezu się skończyły: cierpiał nędzę. My, tak, myśmy byli, aleśmy sami ledwo wegetowali. Byliśmy wszyscy młodzi, uczniowie Akademii, daleko od domu, od swoich, którzy zresztą mają wiele lepszych rzeczy do roboty, niż dbać o początkujących malarzy.
Cała garderoba Horwena, jego wspaniały, szary hawelok, którym się tak cieszył, jego szpilka z perełką, porte-bonheur od jakiejś kuzynki — wszystko poszło. Wiem o tem najlepiej, bo sam te rzeczy handlarzom sprzedawałem, albo do zastawu odnosiłem.
Jednego popołudnia, w uroczy dzień marcowy, przyszedłem do Horwena. Ledwom drzwi otworzył, podniósł się żywo z pościeli i powiedział:
— Wiesz, kto tu był?
— Kto? — spytałem, spostrzegając odrazu, że ma bardzo silną gorączkę.
— Była śmierć. To było koło jedenastej rano. Leżałem z przymkniętemi oczami, nagle przeszedł mnie chłód. Otworzyłem oczy. Włosy stanęły mi na głowie. Wyobraź sobie, siedziała tu na łóżku. Jest zupełnie taką, jak ją malują: w długiej oponie kościotrup. Wszystko we mnie zamarło z przerażenia i zgrozy. Wyciągnęła rękę i oparła mi na piersiach, tu. Mróz, zupełnie lodowy mróz, przeniknął mnie na wskroś... Potem wszystko znikło...
— Hallucynacya — wtrąciłem, chcąc go uspokoić.
— Nie, to śmierć... Już i koniec...
Głowa opadła mu na poduszkę. Blady był, jak płótno. Nie ulegało wątpliwości, że to była śmierć — Horwen kończył.
Milczeliśmy czas jakiś, potem on zaczął mówić:
— Wiesz, tam, u nas, na północy, tam jest takie wielkie, wielkie jezioro. Rosną koło niego jodły i leszczyny i gąszcze. Niedaleko od tego jeziora stał nasz dom. Słuchaj, jakbym chciał, żebyście mnie tam przewieźli, przywiązali do deski i puścili na wodę. U nas tam, na północy, mewy latają nad wodami... Jakbym chciał, żeby nademną latały... Czy to jest niemożliwe, żebyście mnie tam przewieźli, na północ, nad nasze wielkie jezioro...
Mówił z niesłychaną żałością; tyle lat zbiegło, a każde słowo pamiętam.
I znowu milczeliśmy chwilę; Horwen podniósł nieco głowę, spojrzał po sobie i po pościeli i rzekł, prawie szepnął, z ogromnym smutkiem i przygnębieniem:
— Jakie to brudne...
Istotnie koszula jego, poszewka na poduszce, prześcieradło, wszystko było niezmienione widocznie od bardzo dawna.
— Dlaczego nie każesz posługaczce zmienić? — spytałem.
Popatrzył na mnie z uśmiechem i zdziwieniem:
— Ty się pytasz? Wszakżeś sam pomógł mi wyprzedać i wyzastawiać wszystko, co miałem. Niemam nic, tylko to, co widzisz...
Kurcz ścisnął mi gardło, on zaś schylił głowę ku piersiom i milczał. Milczał dość długo, poczem znów mówił:
— Nie, nie wszystko. Tam, w kuferku, mam jeszcze jedno czyste prześcieradło, czystą poszewkę i czystą koszulę. Schowałem to naumyślnie na śmierć. Nie mogę przecież leżeć, jak ostatni dziad. Nie jestem jeszcze taki nędzarz, jakby kto myślał: mam czystą pościel i czystą bieliznę. Są tacy, co i tego nie mają, prawda?...
Więc, mój drogi: słuchaj: kiedy umrę, pościelecie mi łóżko nanowo i obleczecie świeżo, a potem, jeżelibyście mogli, przewieźcie mnie tam do nas, na północ, nad to nasze wielkie jezioro; przywiążcie mnie do deski i puśćcie na wodę w czystej koszuli... Tam, u nas, na północy, latają mewy; puście mnie tam na wodę...