Ku niebu (Przerwa-Tetmajer, 1899)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Przerwa-Tetmajer
Tytuł Ku niebu
Pochodzenie Melancholia
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1899
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KU NIEBU.

Szła Hanka po Skupniowym Upłazie, a wiatr taki dął, że się zdawało, iż ją zrzuci do doliny. Zimno było, że choć i serdak miała i na serdaku chustkę dobrą, po każdej kosteczce mróz się mrowił. Po niebie kłębiły się i kotłowały śniegowe chmury, przez które świeciło słońce, jakby przez ołowianą blachę, całkiem bez blasku i jakby martwe. Naokół była pustka wszędy okrutna i szum taki gnał przez góry od wiatru, że aż lęk piersi ściskał, bo się zdawało, że całe Tatry jęczą.
A Hanka szła przed siebie.
Żeby ją kto był spotkał, pewnieby jej się pytał: a po cóż ty tam idziesz dziewczyno, w te góry i w tę pustkę, w ten szum? Tam już nie mieszka nikt, tylko strach na ciebie warknie, śmierć ku tobie zęby wyszczerzy, a niemoc cię obali i po tobie. Kto też idzie w góry ku końcu jesieni? Albo się wróć, albo się już nigdy nie wrócisz. Nie zobaczysz ty już więcej zielonej trawy, ani jasnego owsa, tylko idź dalej. Wiatr cię zamrozi, kurniawa cię zasypie, orłowie i jastrzębie ciało twoje młode po wierchach rozniosą. Po cóż ty tam idziesz, dziewczyno?
Takby się był pewnie każdy jej spytał, ktoby ją był spotkał, ale już jej nikt spotkać nie mógł. Koziarze dawno flinty na ścianach zawiesili, bo już kozy strzału nie warte; nie włóczy się po górach nikt.
Ale Hanka, choć tak pusto naokół okrutnie, rada, że jej nikt pytać nie będzie, po co idzie?
Coby mu powiedziała? Ucieka w góry przed swojem nieszczęściem, przed swoją hańbą... Dokąd? Po co? Tego ona sama nie wie, ani o tem nie myśli. Idzie przed siebie, aby iść, aby dalej od ludzi.
Zła chwila się zbliżyła, i nawet kryć się już było dłużej trudno... Nie jednej się to trafiło, ale że już na gorszą nie mogło trafić. Ojciec i matka pomarli, nie zostawiając Hance nic, bo co było, przepili ze szczętem; rodzina, jak to rodzina majętna, o takim dziadzie jak Hanka słyszeć nawet nie chciała, a Wojtek Chroniec, co ją obiecywał brać, powiedział jej tylko: ostań z Pane Boge — i pojechał do Ameryki. I Hanka została na wsi, sama jedna opuszczona, w służbie u żyda, który ją poniewierał, teraz zaś wiedziała pewnie, że wypędzi. A wówczas? Gdzie się podzieje? Co pocznie? Z głodu przyszłoby może umrzeć, nim się w siłach nanowo poczuje, a dopieroż o służbę z małem dzieckiem trudno. I żeby to jeszcze ludzie dobrzy byli, ale kiedy się Zośce Kosiarskiej podobnie wydarzyło, że to bogaczka, nikt jej nie powiedział nic, a ją, Hankę, ledwie kto spostrzegł, co się święci, każdy palcem wytykał.
A przecież ona jest taki człowiek i takie boskie stworzenie, jak i drugi.
I zdjęła ją straszna rozpacz. Już jej było przedtem tak źle na świecie, że się czasem zdawało, iż nie przetrzyma, a dopiero teraz się zacznie! Z mostu się rzucić, albo co? I szła na most, ale ile razy spojrzała w męt cichy, zielony i prawie nieruchomy, aż ją coś w tył ciskało, i uciekała tak, jakby ją kto za warkocz na plecach łapał i gwałtem do wody zepchnąć chciał.
Próbowała wskoczyć w studnię, ale jeszcze ciężejby było w tę ciemną gardziel wpaść.
Tak trzeba było pokutować za tę miłość serdeczną, za to ukochanie bez pamięci, za tę słodkość niezmierną, co jak miód tęgi poiła. Nie było dla niej miejsca na świecie, ani pocieszenia.
Bała się Hanka złej chwili, bała się żyda, bała się ludzi, bała się księdza wikarego, który po imieniu i nazwisku wywoływał z ambony „ladacznice“, trędowatemi przezywał i wdawać się z niemi, jak z zapowietrzonemi bronił, bała się nieszczęścia swego i swojej niedoli — trzeba się było gdzieś podziać.
Raz w południe, w niedzielę, siadła Hanka na drzewach za karczmą i zaczęła płakać. Płakała tak, że mało jej oczy ze łzami nie wypłynęły, a potem zarzuciła chustkę na siebie i poszła. Szła przed siebie, ku górom, sama nie wiedząc dokąd idzie? Szła, aby iść.
Drogę ku Gąsienicowym Stawom znała, bo tam pasała krowy. Tam się więc zwróciła. Na Skupniowym Upłazie śnieg był wyżej kostek, ale Hanka szła. Zaczerniały przed nią szałasy. Miły, mocny Boże, jak jej tu bywało dobrze! Co się tu człowiek uweselił, co się naśmiał! Pasał tu Wojtek i tu się zalubili na Hanczyne nieszczęście. Pasała tu także i Wawrzkowa Brońcia i Marysia od wody. Nieraz poszły za Zielone z krowami, pokładły się twarzą do słońca i śpiewały, aż się echo po Kościelcu głosiło. A słońce tam chadzało po zieleni, takie jasne, aż radość była patrzeć. Gdzie się obrócić, to krowy czarne, albo cisawe, ztąd i ztąd dzwonią, a tam po turniach wysoko, po upłazach Wojtkowe owce bielą się, dzwonkami zberczą, a Wojtek sobie na piszczałce piska, albo śpiewa.

Ani mi nie ciężko, ani mi nie lekko,
Ino mi ku tobie dziewcyno daleko...

A ona mu na to odpowiada:

Ej kieby ja miała klucyki ode dnia,
Zamykalabykse nockę od połednia...

I tak do siebie śpiewali zdaleka, aż się echo po Kościelcu głosiło, a słońce było takie jasne, że się każdy kwiatek śmiał.
Albo kiedy stary Tomek w szałasie na gęślach zagrał, a Wojtek wyskoczył do tańca! Nie było nadeń tancerza. Tak się nosił po nad ziemią. jakby mu kto sokole skrzydła do kierpców przyprawił. Wszystkie dziewki chciały go oczami zjeść, ale on był jej, Hanusin freirz.
Albo kiedy deszcz lał, a oni wszyscy siedli koło watry, Wojtek ją objął wpół, przycisnął ku sobie, a jej dobrze serce z piersi nie wyskoczyło. A kiedy ją pocałował, to jej się w oczach mgliło, a wargi od warg odkleić się nie chciały.
Milszy też jej był, niż te gwiazdy, niż to słońce na niebie. Stary Tomek bajki plótł, a oni siedząc koło watry jedno przy drugiem, słuchali.
Miły, mocny Boże, wszystko to minęło, jak żeby kto przespał...
Minęło i nie wróci...
Zostały już po za nią szałasy: szła ku Zielonemu. Śnieg był coraz większy i wiatr dął coraz mocniej, aż dech w piersiach zapierało. Gdzieś tam po uboczu przeleciały kozy spłoszone, jedna, dwie, — pięć ich Hanka naliczyła.
Pognały ku Liliowemu, zaczerniły się na przełęczy na śniegu i znikły; mimowiednie skręciła się Hanka ku przełęczy Liliowej i szła dalej.
Siły poczęły ją opuszczać i jakieś czerwone światła, jak ogniki, poczęły jej latać przed oczyma, zrazu zdaleka, potem coraz gęstsze i czerwieńsze, rzekłbyś: krwawy deszcz. A zimno, jakby kto całe ciało lodem obkładał. Dziwny też szum w głowie poczęła Hanka słyszeć i coś ją jakby piekło w mózgu.
Przystanęła. Wszędy góry, białe upłazy, czarne omiecione ze śniegu turnie, takie wysokie, jak jej się nie wydawały nigdy, krzaki zaśnieżonej, obmarzłej kosodrzewiny, urwiska, w które wiatr śniegu kurzawy ciskał, na niebie, jakby za ołowianą zasłoną, słońce bez blasku, jakby martwe. Pustka, głuchość okrutna...
Ale Hanka szła dalej już nawet dobrze nie wiedząc, dla czego ze wsi uciekła i czy tam jest jaka wieś po za nią? Coś jej się majaczyło jakby dzwony zdaleka biły i ksiądz śpiewał, podobnie, jak na pogrzebie jej matki, a czasem wiatr zawył tak, jakby groby na cmentarzu jękły.
Hance zaczęły się plątać nogi, w oczach jej się poczęła czynić noc, a w głowie czynił jej się coraz większy szum i ogień. Potem zdawało jej się, że się wszystko wali na nią i przygniata ją, skały, kosodrzewina, chmury. Czuła ucisk, tłoczenie na piersiach i ramionach zupełnie jak podczas odpustu w ludzimierskim kościele na Matkę Boską Różańcową, kiedy myślała, że ją zgniotą w tłumie. I przypomniała jej się ta Matka Boska w niebieskim płaszczu i złotej koronie po nad ołtarzem. Modliła się też do Niej wtedy Hanka, czując nad sobą nieszczęście! Pomodliłaby się i teraz, ale jak tu tak daleko iść, a kolana się już chwieją, więc tylko poczęła szeptać: Zdrowaś Maryjo, Pan s Tobom, łaskiś pełna...
Wtem jakaś jasność zakołysała się po nad upłazem — Hanka drgnęła: Zje coz to hań?
A światłość się stawała coraz większa, jakby z błękitu i srebra dziergana i szła ku Hance. Przelękła się Hanka bardzo i szum się w jej głowie jeszcze mocniejszy uczynił, nogi się pod nią ugięły i chciała uciekać, ale wydało jej się, że z tej światłości wychodzi ku niej głos cichy i bardzo słodki: Nie bój się...
Hanka stanęła.
A głos odezwał się znów:
— Podź!
— Ka? — szepnęła Hanka.
Głos odpowiedział:
— Ku niebu.
Wówczas Hanka ośmielona, podniosła oczy i zobaczyła twarz jak miód i oczy jak kwiaty. Coś, jak niebieski płaszcz, majaczyło w światłości i złota korona zdawała się migotać w górze.
— Tyś to jest, Pani Anielska? — szepnęła Hanka.
I wydało jej się, że Matka Boska skinęła na nią i poczęła przed nią iść wolno ku Liliowemu. Jakieś nowe siły wstąpiły w Hankę, kolana przestały jej drżeć, uciszył się nieco szum w głowie, a zimna prawie już nie czuła. Wiatr też na chwilę przycichł. Tylko coraz mgliściej błyszczało słońce, zupełnie martwe.
Hanka szła zrazu sporo i z jakąś otuchą w sercu, ale wkrótce znowu jej się nogi plątać poczęły, czerwone płatki zaczęły się sypać przed oczyma, szum głowę ogarnął, niemoc zdjęła ją tak wielka, że już prawie stóp ze śniegu wydobyć nie mogła.
— Pani, siadłabyk se — szepnęła.
— No, to se siednij — odpowiedział głos ze światłości.
Więc Hanka usiadła pod dużym kamieniem i oparłszy się oń plecami, wyciągnęła zbolałe nogi przed siebie. Ale wówczas światłość poczęła jakby mdleć, roztapiać się, niknąć... I znowu naokoło nie było nic, tylko góry i urwiska i śnieg biały, smutny i głuchy...
Wszystko to zlewało się Hance w jakiś zwał gór i śniegu pod mętnem niebem.
— Pani, kazeście? — szepnęła.
Ale jej nie odpowiedziało nic; chciała wołać, nie mogła. Zdawało jej się, że jej ktoś na każdą rękę i na każdą nogę ciężkie kamienie pokładł. Dreszcze, jak mrówki, poczęły jej chodzić po ciele i niemoc ją taka zdjęła, że ledwo oddychać mogła. Oczy i uszy jakby jej kto zatykał ręką. Nie wiedziała i nie myślała nic, czuła tylko, że śniegu koło niej coraz więcej, że jej już zakrył nogi, do pasa sięga, piersi zasypuje. Robiło jej się coraz cieplej, więc była rada. W powietrzu uciszyło się i nawet słońce na chwilę błysnęło jaśniej, srebrząc śniegi.
Hanka, zupełnie bezwładna, patrzyła przed siebie, czuła, że dzieje się z nią coś dziwnego, jak gdyby w niej wszystko powoli tężało i czyniło się lodem. Ogarniała ją coraz większa niemoc i jakby ciężka jakaś senność.
— Usnem — myślała.
Wtem świat się cały zamroczył od kurniawy, wiatr huknął i spadł z gór, jak lawina, miecąc przed sobą całe płaty śniegu i strzępiąc je, że się rozlatywały, jak pióra z głuszca, porwanego przez orła. Hankę w twarz począł ciąć ostry, drobny lód, a wicher to ją odmiatał ze śniegu do pasa, to znów prawie po usta nim zasypywał. Ciepła krew poczęła się sączyć Hance z twarzy i szyi, ciętej lodem.
Na chwilę ból wrócił jej przytomność: tu moja śmierzć — pomyślała i przestraszona chciała dźwignąć się, wstać, ale była zupełnie bezsilna i znowu zamąciło jej się w głowie. Słyszała szum, widziała góry, ale coraz mniej i coraz słabiej.
I znów na chmurze śniegowej, w zamroczy, zamajaczyła światłość, o wiele bledsza, niż pierwej, ale daleko bliższa, tuż przy Hance. Nawet zdało jej się, że jakaś ręka dotyka jej ramienia. Podniosła oczy: ta sama twarz jak miód i oczy jak kwiaty, tylko o wiele bledsze. I znowu zdało jej się, że ten sam cichy i słodki głos odzywa się:
— Podź!
— Ka? — szepnęła Hanka.
— Ku niebu! Daj rękę — rzekła Matka Boska.
I Hanka podała jej rękę i poszła...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Przerwa-Tetmajer.