Zemsta krwi (May, 1925)/2
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zemsta krwi |
Rozdział | El Lakit |
Pochodzenie | Hadżi Halef Omar |
Wydawca | Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Zakł. Druk. „Bristol” |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Blutrache |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
Wróciwszy do Halefa, zastaliśmy go już przytomnym. Trzymając swą zbolałą głowę w dłoniach, zawołał do mnie:
— O sihdi, cóż się stało! Fraszka to, że mi w głowie szumi i mruczy, jak mruczał duży niedźwiedź, zastrzelony przez nas przy chałupie węglarza — fraszka i marność nad marnościami, gdyż wiem, że to przejdzie; lecz Mesud nie żyje, a ciebie prawie zabito! Skonałbym z bólu po twojej stracie; Hanneh najlepsza z kobiet zostałaby smutną wdową, a Kara, syn mój, biednym sierota! I temu wszystkiemu winien jedynie szeik, morderca i rabuś! Allach ześle go do tej części Gehenny, gdzie upał jest silniejszy, niźli żar słońca w południe, a roztopiony ołów — tak zimny, że go muszą gotować!
— Gorzej jest, niż sądzisz, Halefie! Ci zbóje zabrali mi sztuciec i niedźwiedziówkę!
Skoczył jak oparzony, zapomniawszy o bólu, i poprostu ryknął:
— Twoje karabiny, którym tyle razy zawdzięczaliśmy ocalenie? Tę broń nieporównaną? Czy to być może, sihdi?
— Niestety, tak jest!
— Niech Allah zaczeka z wysłaniem szeika do Gehenny tak długo, dopóki nie odbierzemy naszych strzelb! Wszakże nie zostawisz ich tym łotrom?
— Naturalnie, że nie!
— Słusznie, słusznie, sihdi! Niedźwiedziówka i sztuciec Henry’ego towarzyszyły nam w wędrówkach po wszystkich krajach i wszystkich ludach świata! A kiedy zagrzmiał ich głos, zawsze uśmiechało nam się zwycięstwo! Czemże jesteśmy bez nich? Kalekami bez rąk, bez nóg, — ptakami bez skrzydeł, — fajkami bez ognia! Musimy je odebrać, musimy! Wydostaniemy je choćby z pod ziemi! A skoro będą w naszych rękach, uraczę tego Abd el Kahira sztuchańcem, nieco mocniejszym od tego, którym mnie poczęstował! Nie ocknie się po nim tak prędko, jak ja po jego upominku!
— Dlaczegoś nie czuwał baczniej, Halefie? Wiedziałeś przecież, że mu niedowierzam!
— O, ten psi syn był tak życzliwy i usłużny, że poprostu zabolała mnie twoja podejrzliwość w stosunku do niego!
— Rozumiem teraz jego postępowanie! Oddał Mesuda w ręce swych ludzi, a sam powrócił, niezauważony przez zatopionych w modlitwie Haddedinów, aby złowić ciebie i mnie w te same sidła. Zastał ciebie tylko i natychmiast skorzystał ze sposobności; — mnie chciał zastrzelić, gdy będę powracał, z twojej własnej strzelby! Uniknąłem śmierci jedynie przez upadek z muru w sam środek Muntefików, a potem Haddedinowie pokrzyżowali jego zamiary. — Ale zato nie mamy koni i musimy powrócić do Bassory pieszo!
— To bardzo źle! Gdybyśmy mieli konie, nicby nam nie stało na przeszkodzie ruszyć natychmiast śladami tych łotrów. Dopędzić ich byłoby sprawą kilku godzin.
— I tak ich znajdziemy, nie ruszając się z miejsca! Wiemy, jak się nazywają i kim są; a szeik Muntefików wszak zbyt znany, aby mógł zniknąć bez śladu. Skoro tylko staniemy w Bassorze, udamy się do mutessaryfa[1] i powiemy mu o wszystkiem. Musi nam pomóc!
— Pomoże, jeśli zechce. Allah raczy wiedzieć!
— Musi zechcieć! Wykażę mu, że stoję w cieniu padyszacha! — Czy powróciłeś do sił na tyle, by móc ruszyć z nami?
— O, wyzdrowiałem natychmiast, gdy posłyszałem o kradzieży twych strzelb! Możemy iść!
— Dobrze, lecz przy trupie zostawimy wartę. Mutessaryf przyśle swych urzędników, żeby zbadać sprawę. Powrócimy więc z ludźmi wielkorządcy, by wyprawić pogrzeb.
Omar ben Sadek odpowiedział:
— Mesud był moim krewnym; ja ponoszę obowiązek krwawej zemsty i powinienem tu zostać!— Oddalił się, nie czekając na moją zgodę, a my wyruszyliśmy zpowrotem do Bassory.
Muszę wyznać otwarcie, że strata karabinów dotknęła mnie równie głęboko, jak śmierć Mesuda. Halef miał rację, mówiąc, że wszystkie nasze czyny, a nawet częstokroć życie, zawdzięczaliśmy tej broni. Zwłaszcza nieocenione usługi oddał mi sztuciec Henry’ego. Postanowiłem przeto ważyć się na wszystko, byle go odzyskać. —
Minęło już popołudnie, gdyśmy osiągnęli Bassorę. Nie tracąc czasu na posiłek, udaliśmy się natychmiast do rezydencji mutessaryfa. Wiedziałem, że był to przyjaciel słynnego Midhat Paszy, który jako wielkorządca Bagdadu, wiele dobrego zdziałał w swej prowincji. Mutessaryf należał więc do postępowych muzułmanów, to też sądziłem, że moje chrześcijaństwo nie przeszkodzi mi w uzyskaniu jego pomocy.
Jednakże służba chciała odprawić mnie z kwitkiem, każąc przyjść kiedy indziej, jutro, pojutrze, lub za kilka dni, czy tygodni — jeśli taka będzie „wola Allaha“, gdyż władca jest teraz zajęty ważną rozmową. Nie wpadło mi nawet na myśl pożegnać się z nimi po turecku, to znaczy, odejść pokornie i bez szemrania. Posłałem przeciwnie moje legitymacje do wielkorządcy i czekałem na rezultat. Już po kilku minutach, zaproszono mnie z głębokiemi ukłonami do selamliku[2].
Siedział tu, paląc fajkę i pijąc kawę z misternej, filiżanki, wysoki urzędnik. Rozmawiał z jakimś człowiekiem, opalonym na bronzowo. Człowiek ten, odziany jak Beduin, musiał być nielada tuzem, skoro spotkał go zaszczyt zasiadania po prawicy mutessaryfa. Gospodarz przyjął mnie łaskawym skinieniem ręki i, przyłożywszy moje papiery, opatrzone pieczęcią sułtańską, do czoła, ust i piersi, poprosił, bym spoczął. Mówił po francusku, kalecząc język z takim zapałem, że słów właściwie zrozumieć nie mogłem, a sens musiałem zgadywać.
Gdy usiadłem, klasnął w dłonie i kazał, aby podano filiżankę kawy i fajkę; siedzieliśmy tedy w milczeniu, pijąc i paląc. Dostojnik czuł się w niemniej sytuacji. Wiedział, że jego francuszczyzna jest dla mnie niezbyt zrozumiała; nie mając jednak innej rady, począł znowu mówić, tym razem tak się zaplątał, że zmuszony byłem przyjść mu z pomocą i zakomunikować, iż władam językiem jego kraju.
— Allahowi niechaj będą dzięki! — zawołał z radością. — Mowy Zachodu, są jak koła wozu; słyszy się ich dźwięk, lecz słowa milczą. Padyszach — oby mu Allah użyczył tysiąca lat — otoczył cię szczególną opieką. Wyczytałem twe imię w papierach; jak się je wymawia?
— Imię moje brzmi obco w twym kraju. Bądź łaskaw używać imienia, nadanego mi przez mieszkańców Wschodu.
— Jak ono brzmi?
— Kara ben Nemzi.
Siedzący obok niego Beduin; wydał okrzyk zdziwienia i zapytał, zwróciwszy na mnie wzrok zaciekawiony.
Czy jesteś tym Almani[3], któremu Mohammed Emin podarował wspaniałego ogiera, Rih?
— Tak, jestem nim!
— Maszallah! Słyszałem o tobie wiele! — Począł coś mówić zcicha do mutessaryfa, okazując w stosunku do mnie brak grzeczności, choć zapewne wbrew intencjom. Twarz wielkorządcy rozjaśniała się coraz bardziej, aż wreszcie zatonęła w dobrodusznym uśmiechu:
— Ja również słyszałem o tobie! Jesteś tym cudzoziemcem, który tak zręcznie zmusił mutessaryfa Mossulu, aby dał dymisję własnemu makredżowi[4] i uwolnił jego podsądnych?
— Tak, — odpowiedziałem, chociaż pytanie było dla mnie, z rozmaitych względów, których nie mogę tutaj wyłożyć, niezbyt przyjemne.
Dotychczas uśmiechał się tylko, teraz począł śmiać się na całe gardło:
— Nie lękaj się! Tamten mutessaryf był moim zajadłym wrogiem, który mnie i wielu innym wyrządził mnóstwo przykrości. Kucharz wydał tajemnicę tego zdarzenia, a pan jego wkrótce został zwolniony z obowiązków wielkorządcy. — Jestem twoim przyjacielem! Jeśli masz do mnie jaką prośbę, spełnię ją z przyjemnością!
— Tak. Mam do ciebie prośbę!
— Mów śmiało!
— Jestem zmuszony prosić o twą opiekę.
— Przeciw komu?!
— Przeciwko Abd el Kahirowi, szeikowi szczepu Muntefik.
— Abd el Kahir? czy dobrze słyszę?
— Abd el Kahir? — zapytał również Beduin.
Obydwaj spojrzeli po sobie zdziwieni i potrząsnęli głowami.
— Co zarzucasz temu szeikowi? — zapytał mutessaryf.
— Bardzo wiele.
— Powiedz wreszcie!
— Abd el Kahir jest mordercą i zbrodniarzem! Proszę o ukaranie go z całą surowością prawa!
— Zbrodniarz, morderca? — zawołali obydwaj, jakby niedowierzając własnym uszom.
Zdawało mi się, że uważali szeika za człowieka z gruntu uczciwego, niezdolnego do popełnienia zarzucanego mu przeze mnie przestępstwa. Dlatego nie zwlekałem z wyjaśnieniami. Mutessaryf słuchał spokojnie, lecz gościem owładnęło rozgorączkowanie. Co chwila przerywał mi, wtrącając dosadne wyrazy. Zaledwie skończyłem, zawołał w niepohamowanym gniewie:
— Nie przypuszczałem nigdy, aby mogło się zdarzyć coś podobnego! Biada temu psu, jeśli mi kiedykolwiek nawinie się pod rękę!
Mutessaryf uśmiechnął się znowu, tym razem ironicznie:
— Czy możesz nas przekonać, że twoje opowiadanie jest zgodne z prawdą?
— Tak!
— Widzę, że jesteś pewien swego. A mimo to mylisz się; nie powiedziałeś prawdy; oskarżyłeś zupełnie niewinnego!
— Jeśli tak, to przeczucie mnie nie myliło! Zbrodniarz nie był Abd el Kahirem, szeikiem Muntefików!
— Abd el Kahir siedzi oto przy nas! Ta niespodziewana okoliczność niezbyt mię uradowała; lecz pomimo to nie zmieszałem się ani na chwilę; wszak szeik nie miał powodu obrażać się na mnie, skoro oskarżałem go w dobrej wierze! Tem bardziej oburzony był na człowieka, który pod przykrywką jego imienia popełnił rabunek i zbrodnię. Szeik skoczył i począł biec po selamliku tam i zpowrotem. Nie przestawał pytać, kim był ów łotr. Opisałem go, jak mogłem najdokładniej, i wspomniałem o bliznach.
— Ta okoliczność nic nam nie wyjaśnia, — odpowiedział. — Bliznami napiętnowani są wojownicy rozmaitych szczepów.
— Jednak to może dać podstawę do poszukiwań, trzeba tylko odnaleźć jego szczep!
— Czy tych śladów nie pozostawił cios przypadkowo zadany?
— Nie; jestem pewien, że wycisnęła je tradycja.
— W takim razie ludzie jego mieli takie same blizny.
— Nie wiem tego, niestety!
— Jakto? Musisz wiedzieć. Widziałeś ich wszakże; walczyłeś z nimi!
— Widziałem tylko przez chwilę, a podczas krótszej jeszcze walki, byliśmy otoczeni kłębami kurzu.
— Może twoi Haddedinowie ich widzieli?
— Zapytam o to.
— Jeśli pozwolisz, sam się do nich zwrócę!
Oddalił się: powróciwszy po chwili, rzekł:
— Wszyscy mieli te same blizny; była to więc oznaka plemienia. Dwie blizny, przecinające czoło równolegle z prawej strony na lewą, noszą niektóre szczepy Arabów Tamim.
— Gdzie koczują te szczepy?
— Na drodze karawanowej z Bassory do Mekki.
— Czy nie mógłbyś mi dokładniej określić miejsca ich pobytu?
— Musiałbym wprzódy wiedzieć, do jakiego szczepu Tamimów należeli ci łajdacy, którzy pohańbili moje uczciwe imię! Zapłacą mi krwawo! Przyłączę się do wojska, które wyślesz przeciw nim.
Mutessaryf, do którego były zwrócone te słowa, wzruszył ramionami i rzekł:
— Władza moja sięga tylko do El Hufeir, granicy Iraku; szczepy Tamimów mieszkają z drugiej strony. Tam już nie mogę rozkazywać! Tymczasem każę sprowadzić kupca, u którego spotkano fałszywego szeika.
Wysłano żołnierza; niebawem powrócił z kupcem. Okazało się, że nie znał prawdziwego Abd el Kahira. Dlatego uwierzył człowiekowi, który się podszył pod imię szeika. Kupił od niego wiele różnych przedmiotów, prawdopodobnie łupy z jakiejś rozbójniczej wyprawy. —
Nie dowiedzieliśmy się zatem nic nowego. Poczęto zastanawiać się, naradzać, aż nareszcie doszliśmy do wniosku, że morderców należy szukać u Tamimów. Nie pozostawało nic innego, jak udać się spiesznie na drogę karawanową.
Żywiłem jeszcze nikłą nadzieję, że rabusiów zdradzą ślady. Gdyby udało się pójść za tropem — dowiedzielibyśmy się o nich czegoś bliższego. Powiedziałem to szeikowi; zachęcił mnie, by rozpocząć pościg natychmiast. Byłem gotów, lecz nie miałem konia. Wobec tego mutessaryf ofiarował mi wierzchowca ze swojej stajni; poczęto go spiesznie siodłać.
Szeik wyskakiwał ze skóry; chciałby już zapewne widzieć karę zbrodniarza. Był zdecydowany udać się w pościg ze mną i Haddedinami, dla których miał postarać się o wierzchowce. Z braku tych, nie mogli, niestety, udać się odrazu ze mną, a przytem musieli pogrzebać Mesuda. Tylko mój mały hadżi nie chciał zaczekać do jutra; mutessaryf był na tyle uprzejmy, że i dla niego kazał przyprowadzić konia.
Nie można było naturalnie wiedzieć, dokąd zaprowadzą ślady, to też mogło się zdarzyć, że jadący za nami, nie będą umieli nas znaleźć. Aby tego uniknąć, umówiliśmy się, że zostawię dla nich wskazówki, lub list w Mangaszania, miejscowości, niezbyt od Bassory odległej.
Konie stały już na podwórzu. Pożegnałem mutessaryfa i odjechałem z Halefem bez żadnej broni. Coprawda, mógłbym wziąć strzelbę od gubernatora, ale wolałem nie obarczać się starym gruchotem. Jechaliśmy galopem do Kubbet el Islam, gdzie mieliśmy pożegnać Omara, a potem podążyć śladami wrzekomych Muntefików. — Omar czuwał przy trupie szwagra; wetknął obok swój nóż. Zgodnie ze zwyczajem Haddedinów był to znak, że nic nie odwiedzie go od krwawej zemsty. Niezłomność tego postanowienia przebijała z ponurych rysów jego twarzy i wzroku, jakim nas przyjął. Opowiedziałem mu o tem, czego dowiedziałem się u wielkorządcy. Wysłuchał spokojnie i rzekł:
— Gdyby brat mojej żony posłuchał ciebie, emirze, nie szczezłby z pomiędzy żyjących; sam jest winien swej śmierci. Jednakże muszę go pomścić i nie wrócę do namiotu Haddedinów, póki nie zgładzę mordercy! Ed dem b’ed dem — krew za krew! Muszę spełnić swój obowiązek, jeśli nie chcę zwrócić na siebie wzgardy całego szczepu!
— Tak, ten krwawy czyn musi być pomszczony, — zgodził się Halef. — Jeśli nie uczynimy wszystkiego, co leży w naszej mocy, by znaleźć i ukarać zbrodniarzy, nie będziemy się mogli pokazać na oczy naszym wojownikom, a Hanneh, najpiękniejsza i najlepsza z kobiet, zwątpi o mnie!
Pożegnaliśmy się z Omarem. — Na północnym krańcu ruin natrafiliśmy na ślady morderców, tak wyraźne, że bez trudu można było iść niemi. Nieco dalej tropy prowadziły w kierunku południowo-zachodnim i, jeśli nie skręcały. — powinny były zawieść nas na drogę karawanową z Bassory do Mekki. Z okoliczności tej byłem i rad, i nierad: na drodze gęsto zaludnionej mogliśmy zasięgnąć potrzebnych wiadomości, ale znów mieszkańcy tej okolicy byli wszyscy fanatycznymi mahometanami i groziło mi wielkie niebezpieczeństwo, gdyby odkryto, że jestem chrześcijaninem. —
Trop był widoczny tylko w dzień, dlatego popędzaliśmy niemiłosiernie konie. Ujechaliśmy też duży szmat drogi przed zapadnięciem wieczoru. O zmroku udaliśmy się na spoczynek, a skoro świt — w dalszą drogę. Po dwóch godzinach dojechaliśmy do Mangaszania. Była to miejscowość, w której wódz arabski Keis, na długo przed narodzeniem Mahometa, kazał wybudować wieżę strażniczą. Obecnie mieszkali tutaj Beni Mazin, odłam wielkiego szczepu Tamimów. W tej nędznej norze miałem zostawić wskazówki dla towarzyszy. Wokół roiło się od brudnych drabów. Pozdrawiali nas z przyjaźnią zbyt wielką, abym mógł ich posądzać o szczerość. Zdawało mi się, że naszego przybycia oczekiwali oddawna, a badawcze spojrzenia, któremi nas obrzucali, nie budziły we mnie zachwytu. Spytałem, czy mogę pomówić z szachem el Beled[5]. Udałem się do niego natychmiast. Mieszkał w dość dużej lepiance. Ukazał się we drzwiach, gdy posłyszał głos naszych kroków. I tutaj zdawało mi się, że oddawna nas wyczekiwano. Zapytany, czy widział jeźdźców, tędy przejeżdżających, odpowiedział:
— Naturalnie, widziałem! Zatrzymali się przy studni, i napełnili wodą swoje wory.
— Dokąd pojechali?
— Tam, — odparł, wskazując palcem na zachód.
— A więc zboczyli z drogi karawanowej?
— Tak, bo tą drogą nie doszliby przecież do swojego duaru[6], a wszak zamierzali do domu!
— Do domu? więc wiesz, gdzie mieszkają?
— Tak!
— I kim są?
— Naturalnie!
— Mów-że więc!
— Był to Humam ben Dżihal, szeik Arabów Hadesz, z kilkoma wojownikami. Wracali z Kubbet el Islam, gdzie modlili się na grobie Ibn Risaa. Szeik wypełniał ślubowanie.
— A gdzie mieszkają?
— W wadi[7] Baszam, po drugiej stronie Wasit, dobre trzy dni drogi.
— Czy jesteś tego pewien?
— Jakże mam się mylić? Humam ben Dżihal jest moim bratem i przyjacielem; odwiedzam go często!
— Jak długo bawił w waszej wsi?
— Z pół godziny; bardzo się spieszył do domu, do wadi Baszam.
— Czy nie mówił, co go skłoniło do niezwykłego pośpiechu?
— Nie! nie pytałem o to! — Czy zejdziecie z koni i napełnicie wodą wasze wory?
— Tak, jeśli pozwolisz!
— Pozwalam, lecz nam za to zapłacicie.
Dałem mu pieniądze, — była to bardzo mała — sumka — i zsiadłem z konia. Kazałem Halefowi napoić wierzchowce przy studni i napełnić wory. Sam zaś udałem się na krótką przechadzkę, by zobaczyć dokąd prowadzą dalsze tropy ściganych. Szech el Beled powiedział prawdę; ślady szły we wskazanym kierunku. Pomimo to instynktownie nie dowierzałem Beni Mazinom. Dowiedzieliśmy się zatem, jakie są nazwiska ściganych. Pośpiech był zbyteczny; mogliśmy spokojnie czekać na szeika Muntefików, by udać się w dalszą drogę z nim i jego ludźmi. Halef był tego samego zdania, tem bardziej, że mogliśmy nie dbać o tropy, znając miejsce pobytu morderców. —
Mieszkańcy Mangaszanji przynieśli nam, za skromną opłatą, żywność. Okazywali niezwykłą uprzejmość. Mnie obchodzili wokoło z bojaźnią; zauważyłem kilkakrotnie, że spojrzenia ich kierują się głównie na moją twarz z dziwnym wyrazem. Czy opisano mnie, jako znanego Kara ben Nemzi? Mogli to uczynić jedynie mordercy, przekonani, że będę ich ścigał.
Wzrastała moja nieufność. —
Po południu przybył Abd el Kahir z Haddedinami i Muntefikami. Zdziwił się, zastawszy mię tutaj. Gdy wyjaśniłem przyczynę, zawołał:
— To bardzo możliwe! To prawda, oczywista prawda, emirze! Szeik Arabów Hadesz jest znanym rabusiem i mógł ten czyn popełnić! Allah wszechmocny zniszczy go za to, że śmiał shańbić moje nieskalane imię! Natychmiast wszyscy za nim! Chociaż nie byłem nigdy w wadi Baszam, znam drogę do tej miejscowości.
Ruszono lotem ptaka i jechano galopem, aż do zapadnięcia nocy. Wówczas rozłożyliśmy się w szczerej pustyni. Prosiłem szeika, by wystawił warty, on jednak zbył mię wyrozumiałym uśmiechem. Przyzwyczajony do tego niezbędnego na pustyni środka ostrożności, rozstawiłem moich ludzi na posterunkach. Czuwałem z jednym Haddedinem, jako pierwsza straż. Po dwóch godzinach zluzowali nas Halef i Omar, a my udaliśmy się na spoczynek. Nie trwał długo; wkrótce usłyszałem strzał. Skoczyłem na równe nogi, by sprawdzić, kto dał ognia. Uczynił to Omar. Zobaczył jakaś skradającą się postać, zawołał na nią, a nie otrzymawszy odpowiedzi, wypalił. Nie wiedział nawet, czy wziął na cel człowieka, czy zwierzę.
Rozpoczęliśmy poszukiwania i znaleźli uzbrojonego Beduina, a właściwie trupa. Kula Omara roztrzaskała mu czaszkę. Przy świetle zapałek rozpoznaliśmy w nim, ku zdumieniu, jednego z morderców.
— Czy przyznajesz teraz, że miałem rację, rozstawiając warty? — zapytałem szeika. — Czekali i podkradli się pod obóz, by na nas napaść! Teraz musimy wystawić podwójne straże.
Nic nowego nie zaszło do rana. Gdy się rozwidniło, spostrzegliśmy na piasku liczne odciski stóp. Było jasne, że tylko strzał Omara pokrzyżował szyki mordercom, którzy zamierzali napaść obóz pod osłoną nocy. Nowy ich trop zbaczał na lewo.
— Chcą nas zwieść z drogi, — rzekł szeik — ale im się nie uda. Nie pójdziemy za nimi, lecz udamy się, jak postanowiono, do wadi Baszam!
Zgodziłem się i ruszyliśmy w obranym kierunku. Przez cały dzień jechano przez tak dziką pustynię, że odniosłem wrażenie, jakobym był na Saharze. Przed wieczorem znaleźliśmy się na drodze karawanowej, wiodącej z Wasit do Dsu! Oszar. Rozłożyliśmy obóz przy studni, obfitującej w wodę, niezbyt odpowiednią do picia. Z rana ruszyliśmy w dalszą drogę. Chcieliśmy dojechać aż do wadi Baszam, by tam zaskoczyć morderców. Stało się jednak inaczej. —
Przed samem południem napotkaliśmy jeźdźców, którzy zbliżali się do nas z lewej strony pod ostrym kątem. Było ich czterech; być może należeli do tych, których tropiliśmy. Oddział nasz, z bronią w ręku, czekał, aż się zbliżą. Podjechali zwolna i wówczas spostrzegłem, że się mylimy. Muntefikowie jednak, którzy nie znali zbrodniarzy, zawołali:
— To oni, emirze, to oni! Ten jadący na czele, to Humam ben Dżihal, szeik szczepu Hadesz.
— Czy znasz go osobiście? — zapytałem.
— Tak!
— W takim razie szech el Beled z Mangaszanji oszukał nas, gdyż nie ci napadli nas w Kubbet el Islam.
— Jak? Co? To nie ci sami?
— Nie!
— Niech Allah potępi tego kłamcę! Ukarzę go bezlitośnie!
Tymczasem Arabowie Hadesz zbliżyli się i powitali nas. Przywódca zapytał, jaki jest powód i cel naszej podróży. Uważałem za najstosowniejsze powiedzieć mu całą prawdę. Wyglądał jak prawdziwy zbójca, lecz wszyscy tamtejsi Beduini są potrosze zbójcami.
— Allah, ’l Allah! — zaśmiał się, wysłuchawszy. — Nie biorę wam za złe, że mieliście mnie za rabusia; ale powiadam, że zrobiłbym to lepiej, niż tamten. W każdym razie chciałbym wiedzieć, kim on jest; — czy nie zechciałbyś go opisać?
Spełniłem prośbę. Gdy wspomniałem o bliznach, zawołał nagle:
— Maszallah! Czy szły przez czoło od lewej skroni ku prawej?
— Tak!
— Czy tylko ten jeden człowiek był niemi naznaczony?
— Nie, każdy z nich miał takie same blizny!
— Bismillah! Wiem już, kto to był!
— Mów! Kto? — krzyknąłem prawie, opanowany gorączkową niecierpliwością.
— Był to... nie, — przerwał, a twarz jego skrzywił grymas podstępu; — czy będziecie ścigali tego człowieka?
— Tak!
— Nawet aż do jego obozu?
— Oczywiście!
— Przyrzeknij mi więc jedno!
— O co ci chodzi?
— Przyrzeknij, że pojedziecie drogą, którą wam wskażę!
— Nie mogę złożyć takiego przyrzeczenia, gdyż nieprzewidziane okoliczności mogą zmusić nas do obrania innej drogi.
Wtem odezwał się Abd el Kahir:
— Odmawiając Humamowi przyrzeczenia, tem samem zamykasz mu usta. Chcę wiedzieć, kim był wódz morderców! — Zgadzam się na żądanie szeika Hadesz!
— Dobrze, trzymam cię za słowo, — odparł Humam; — zresztą nie musicie wciąż iść za nimi; jeśli pojedziecie w mojem towarzystwie do wadi Baszam, to i tak morderca wpadnie wam w ręce. Bowiem i ja zaprzysiągłem mu zemstę krwi! Szczepy nasze są na stopie wojennej. Byłem w tamtej okolicy i wszystko tak zgotowałem, że musi mi wpaść w ręce. Dowiedziałem się, że pojechał do Bassory i pociągnąłem do jego duaru, by spłatać grubego figla. Jaki to był kawał, tego nie powinniście wiedzieć; — zepsulibyście wszystko, gdybyście nie udali się drogą, którą wam wskazałem. Wiem na pewno, że ten łotr po powrocie z Bassory wyruszy na walkę z moim szczepem. Nazywa się Abd el Birr, jest szeikiem szczepu Malik ben Handhala w wadi es Szagina!
— Allah w’ Allah! To możliwe; tak, wierzę w to! Rozumiem również, dlaczego szech el Beled w Mangaszanja okłamał nas. Jest bowiem członkiem tego szczepu! Mangaszanję zamieszkują Beni Mazin, należący do wielkiego szczepu Tamim, a Malik ben Handhala również się do niego zaliczają. Abd el Birr wciągnął swego współplemieńca do zmowy.
— Masz rację! Powiadam wam — zabójcą, którego poszukujecie, jest Abd el Birr! Przysięgam na Koran!
— Za nim więc!
— Czy nie lepiej byłoby go oczekiwać w mym wadi, u mnie? Przybędzie na pewno.
— Nie; nie mamy na to czasu!
— Radzę więc powrócić do miejsca waszego ostatniego postoju i stamtąd udać się jego tropem. Pojechał drogą Wasit do Dsul Oszar, a potem podąży szosą Mekkańską. Czy posłuchacie mnie?
— Tak, przyrzekam ci! Zresztą najbliższa to droga do duaru tego łotra!
Byłem innego zdania, niż Abd el Kahir, lecz nie odezwałem się ani słowem, odkładając sprzeciwy na później. — Zamieniliśmy z Humamem jeszcze parę słów grzeczności i rozstaliśmy się. Humam ben Dżihal pozostał ze swymi ludźmi, aby sprawdzić, czy dotrzymamy przyrzeczenia. Kilkakrotnie odwracałam się, tak jednak, iż nie mógł tego zauważyć. Kiedy oddaliliśmy się na tyle, że znikli nam z oczu, skręciłem z dotychczasowej drogi na prawo.
— Co czynisz? — zapytał Abd el Kahir. — Jedziesz w złym kierunku!
— Mylisz się, to jest właśnie kierunek prawdziwy!
— Ale nadłożysz drogi.
— Wprost przeciwnie! Nasi nieprzyjaciele są na południo-zachodzie, a my jedziemy cały czas na południe; jak ich tedy dogonimy?
— Wszakże udamy się za nimi od miejsca ostatniego postoju!
— Tak, ale na tem krążeniu stracimy cały dzień, a będzie to strata niepowetowana.
— Być może; przyrzekłem jednak!
— Ty, ale nie ja! Wogóle cała ta sprawa nie ma dla ciebie wielkiej wagi. Nawet nie dotrzymawszy tego cokolwiek bezmyślnego przyrzeczenia, nie popełniasz grzechu. Jeżeli zaś chcesz koniecznie dotrzymać słowa, nie mam nic przeciw temu, abyś jechał w dalszym ciągu na południe. Jedź z Bogiem! Co do mnie, nikomu nic nie przyrzekałem i nie mam najmniejszego zamiaru nakładać drogi dla czyjegoś widzimisię. Muszę ich pojmać, zanim powrócą do swego duaru! Jeśli złoczyńcy zdążą się dostać do domu, zadanie nasze będzie połączone z daleko większem niebezpieczeństwem. Ponadto nie podoba mi się wcale postępowanie tych Arabów Hadesz; trąci od nich jakiemiś ciemnemi sprawami! Przedsięwzięli coś, czego nie powinniśmy wiedzieć, a ja zwykłem grać w otwarte karty; nie lubię zostawiać za sobą tajemnic. Muszę wiedzieć, z kim się stykam!
Jechałem nadal w obranym kierunku; Halef Omar i Haddedinowie ruszyli za mną; po pewnym namyśle i Muntefikowie poszli w nasze ślady, przekonawszy się, że nie zamierzamy bynajmniej zboczyć z obranego kierunku. Cóż mogło mnie obchodzić lekkomyślne przyrzeczenie ich szeika! Miałem spełnić podjęte zadanie, a nie życzenia Humama ben Dzihal!
Wkrótce natrafiliśmy na jego ślady; kierowaliśmy się niemi aż do wieczora. Po drodze nie nadarzyło się nic godnego uwagi. Okolica była ponura i sprawiała przygnębiające wrażenie; w dodatku odczuwaliśmy brak wody. Pomimo to nie chciałem zboczyć na południe do Wasit, by nie tracić czasu i nie narażać się na spotkanie ze szczepami wrogich nam Tamimów, zamieszkujących pobliskie okolice. Arabowie ci sprzyjali naturalnie Abd el Birrowi, który prawdopodobnie nie omieszkał poinformować ich o wszystkiem. Należało się ich wystrzegać, gdyż na pewno nastawaliby na nasze życie. Dopiero wgórze owej okolicy koczowały inne szczepy, którym można było snadniej zaufać. Dlatego popędzaliśmy co sił konie, by czem prędzej zostawić za sobą niebezpieczny kraj. Gnaliśmy tak, póki zmrok nie zapadł; konie i jeźdźcy padali prawie ze zmęczenia. Układając się do spoczynku, nie zapomnieliśmy o wartach. Nawet Abd el Kahir, po ostatnich przygodach, nie lekceważył tego środka ostrożności.
— I tej nocy zostałem niebawem zbudzony przez Omara. Potrząsał mnie za ramię i mówił szeptem, by nie płoszyć snu innych:
— Sihdi, wstań na chwilę i posłuchaj tych dźwięków! Nigdy jeszcze nie słyszałem głosu takiego zwierzęcia!
Posłuchałem go. Oddaliliśmy się trochę od obozu i począłem nadstawiać ucha. Wokoło panowała martwa cisza. Wtem przerwały ją jakieś dziwne dźwięki, których nie umiałem określić. W każdym razie nie wydawało ich zwierzę; odgłos powtórzył się kilkakrotnie.
— Dziwne! Jeśli to nie głos płaczącego dziecka, to nie wiem już, co to być może, — powiedziałem. — W każdym razie nie przypomina szczekania szakala lub feuneka, ani wycia hieny. Zbliżmy się powoli!
W miarę, jak skradaliśmy się, głos nabierał wyrazistości; rozróżniłem dwie sylaby: zar-ka, które wydawało jakieś płaczące dziecko. — Zarka jest to rodzaj żeński wyrazu arabskiego assrak, oznaczającego kolor niebieski; było więc użyte jako imię kobiety, lub dziewczyny. — Dziecko samotne, tutaj — na pustyni? Niemożliwe! — Wpobliżu musiały być jeszcze inne osoby; należało się mieć na baczności!
Skradaliśmy się coraz bliżej i bliżej, póki nie zobaczyliśmy ze zdumieniem, że dziecko leży samotnie na piasku. Mogła to być pułapka i dlatego postanowiłem przeszukać dokładnie całą okolicę.
Trwało to dosyć długo; gdy już przetrząsnąłem wszystkie krzaki i zarośla, powróciłem do Omara; siedział w piasku z dzieckiem na ręce. Malec szyję jego objął rączkami i spał.
— Pst, sihdi, nie budź go! — szepnął Arab. — Śpi. Wrócimy wolnym krokiem do swoich.
Wstał ostrożnie, aby nie obudzić dziecka gwałtownym ruchem, i zaniósł je do obozu. Tam usiadł i pozostał tak bez ruchu przez całą noc, on, surowy i dziki Beduin! — Ostatnią wartę pełnić miałem ja i dlatego mogłem zobaczyć przy brzasku nadchodzącego dnia niezwykłą czułość, okazywaną dziecku przez Omara. Był to chłopiec; miał może półtora roku. —
Nagle poruszył się i zawołał, jeszcze pogrążony we śnie:
— Zarka!
Podniósł powieki i ujrzałem cudowne oczy, błękitne — prawie lazurowe! Chłopiec arabski o niebieskich oczach! Omar krzyknął głośno ze zdziwienia i zachwytu. Okrzyk zbudził towarzyszy, którzy się szczerze zdziwili na widok dziecka. Śliczny chłopczyk zląkł się ich, objął Omara za szyję, jakby prosząc o obronę, i znowu nawoływał Zarki. Daliśmy mu trochę mleka i parę miękkich daktyli, poczem ucichnął. —
Co począć z dzieckiem? Zabrać ze sobą nie mogliśmy, a tem mniej zostawić na pustkowiu. Najbliższem osiedlem było El Achadid, na drodze Wasit; tam chcieliśmy je umieścić, sądziliśmy bowiem, że stamtąd pochodzi. Osiedle nie leżało na naszej drodze; musieliśmy zboczyć, nie mając innej rady. Ruszyliśmy więc w tym kierunku. Chłopczyk bał się i zanosił od płaczu, ilekroć podchodził kto do niego. Tylko Omarowi okazywał prawie serdeczność, z której poczciwiec był ogromnie zadowolony; rzecz szczególna u tego syna pustyni. — Posadził małe przed sobą na siodle i opiekował się niem troskliwie. Nie przypuszczałbym, że jest zdolny do takiej tkliwości.
— Sihdi, — rzekł — to prawdziwy klejnot takie dziecko Przysięgam na Allaha, że oddam je tylko w ręce ojca!
— A jeżeli nie znajdziemy tego człowieka?
— Zabiorę je ze sobą i przywiozę Sahamie, perle mojej miłości, która będzie zachwycona jego widokiem!
Przywiązanie Omara do chłopaka rosło z każdą chwilą i, gdy pod wieczór przybyliśmy w pobliże El Achadid, zwrócił się do mnie:
— Chciałbym, żeby nie znaleziono jego rodziców! Patrz, jak targa mnie za brodę i śmieje się rozkosznie! Mimo to będę musiał go oddać, choćby ojciec mieszkał na krańcach Arabji! Na Allaha! Przywrócę im utracone szczęście!
Nie przeczuwał, jakie skutki będzie miała jego przysięga. —
Ponieważ El Achadid nie był zamieszkany przez żaden oddział Tamimów, nie obawialiśmy się niechęci jego mieszkańców i śmiało wjechaliśmy do wsi. Lecz poszukiwania nasze nie miały powodzenia. Nikt nie znał znalezionego chłopca i nikt nie wiedział, czy w pobliskich duarach zauważono brak dziecka.
Zaproponowałem zostawić małego tutaj. Przeszkadzał w drodze, a mieszkańcy El Achadid mogli wszak zająć się poszukiwaniem rodziców; — lecz Omar oparł się temu:
— Za żadne skarby, sihdi! Ja go znalazłem, a jeżeli nie odszukamy rodziców, to należeć będzie do mnie i zostanie moim synem. Czy mam go nazwać Zarką?
— Przecież to imię żeńskie?!
— Dobrze, nazwę go więc El Lakit[8]. Nie znam dla niego lepszego imienia. — —