<<< Dane tekstu >>>
Autor Fergus Hume
Tytuł Zielona mumia
Wydawca Lwów: Księgarnia Kolejowa H. Altenberga; Nowy Jork: The Polish Book Importing Co.
Data wyd. ok. 1908
Druk Kraków: W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów, Nowy Jork
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. The Green Mummy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
Tajemniczy grób.

W domu profesora znajdowała się jeszcze jedna dziwaczna istota, wyglądająca tak fantastycznie jak gdyby jedno z bóstw wyrzeźbionych na sarkofagach zstąpiło nagle pomiędzy żyjących.
Był to Kanak, pochodzący z wysp Polinezyjskich, którego Bradock przywiózł z jednej ze swych podróży. Dziwny ten człowiek był właściwie karłem o długich muskularnych rękach i krótkich mocnych nogach. Cerę miał jasno-bronzową jak wszyscy Polinezyjczycy, a ciało jego było tatuowane w rozmaite desenie mające, jak twierdził profesor głębsze symboliczne znaczenie. Twarz miał wcale piękną, mianowicie wspaniałe oczy, czarne jak aksamit i bardzo melancholijne. Najbardziej zaś uderzała w nim strzępiasta kędzierzawa czupryna, pomalowana na kolor płomienno żółty jakąś szczególną farbą, której sekret on sam tylko posiadał.
Z powodu tego żółtego czuba, przezwano go Kakatoes i w istocie ubrany całkiem biało z swoją żółtą głową przypominał australijskie papugi noszące to miano.
Kakatoes pochodził z wysp Salomona w Australii; w dziecinnym jeszcze wieku sprzedany został przez ludzi swego plemienia do robót na plantacyach. Tam poznał go profesor, a wykupiwszy wziął do siebie jako służącego. Kakatoes umiał już wtedy po angielsku, a przywiązał się tak do swego nowego pana, że nie chcąc go opuszczać popłynął wraz z nim do Europy.
Obcując wciąż z ludźmi oświeconymi, przejął od nich pewną zewnętrzną cywilizacyę, zachował jednak zawsze na dnie wrodzoną dzikość, która wybuchała niekiedy na zewnątrz w atakach strasznego gniewu. Wtedy jedno słówko profesora wystarczało aby go uśmierzyć; poza tem jednak nikt inny nie miał na niego wpływu. Bradocka czcił jak bóstwo i był mu na skinienie posłuszny.
Spędzał też całe dnie w muzeum profesora, utrzymując w porządku jego zbiory, lecz niedopuszczany był do innych usług, bo Lucya miała do niego odrazę i niepozwalała mu stanowczo uwijać się po pokojach górnych pięter. W rzadkich tylko wypadkach usługiwał przy stole, najczęściej wtedy gdy był kto z gości.
Tak też było i dziś. — Kakatoes roznosił cicho i zręcznie półmiski, czujny na każde życzenie biesiadników. Pani Jascher dzieliła wstręt Łucyi do niego i obie usuwały się ze wstrętem ile razy przechodząc otarł się o ich suknie.
— Nie znoszę tego karła! — szepnęła pani Jascher gospodarzowi — po prostu wzdrygam się ile razy do mnie się zbliży.
— Uprzedzenie, łaskawa pani — odparł Bradock. — Korzysta przecież pani z usług domowych zwierząt — a czemże jest on innem jeśli nie cywilizowanem zwierzęciem.
— Może być czasem niebezpieczny.
— Wtedy tylko gdy w złość wpadnie, ale w takich nawet chwilach ulega mojej władzy.
— Prawdę mówiąc — zauważył wesoło Hope — byłby o wiele wyżej na swojem miejscu obsługując ucztę ludożerców.
— Nie mów tak, bo wstanę od stołu — zagroziła Łucya.
— Ależ owszem, możemy rozmawiać o czem innem naprzykład o tutejszej okolicy, która nie jest wcale wesoła. Nie rozumiem doprawdy co może tu robić tak światowa jak pani osoba — dodał zwracając się do pani Jascher.
— Jest widocznie jakiś magnes, który mnie tu przyciąga — odparła zalotnie wdowa rzucając powłóczyste spojrzenie w stronę profesora. — Żart na stronę — dodała po chwili — dworek mój jest bardzo miły, a płacę bardzo tanio za jego najem.
Teraz zmuszoną jestem oszczędzać się, bo mąż mój który był konsulem w Chinach nie zostawił mi żadnego majątku. Wkrótce jednak położenie moje zmieni się, czeka mnie bowiem znaczne dziedzictwo po bracie.
Łucya słuchała z pewnem zdziwieniem tych wynurzeń zalotnej wdowy.
Profesor za to nie zwracał na nie uwagi kreśląc z roztargnieniem jakieś hieroglify widelcem po obrusie.
— Czy to już koniec obiadu? — spytał nagle Łucyę — bo jeżeli tak, to pójdę do siebie. Mam dziś bardzo wiele do roboty. — Ileż to skarbów mieści w sobie ten stary Egipt! Naprzykład grobowiec królowej Tahazar, ulubionej żony biblijnego Faraona.
— Tego co zginął w Morzu Czerwonem? — spytał naiwnie Hope.
— Właśnie tego — tylko że stało się to w jakiś czas dopiero po śmierci królowej Tahazar. Znalazłem w muzeum w Kairze ciekawe dokumenta, które dowodzą, że królowa ta pochowaną została w Etiopii, ze wszystkimi swoimi klejnotami i z częścią skarbów króla Faraona. Znajdować się tam mają również dokumenta nieoszacowanej wartości. Cóż kiedy taka wyprawa kosztowałaby najmniej 5000 funtów — westchnął profesor wstając od stołu i chodząc wielkimi krokami po pokoju. Widocznem było, że zapomniał zupełnie o obiedzie i gościach.
— Bardzobym chciała widzieć te egipskie klejnoty — mówiła pani Jascher. — Skoro tylko odziedziczę spadek po bracie pożyczę panu pieniądze na tę wyprawę.
— Czy tak? — rzekł żywo Bradock. — W takim razie chwytam panią za słowo. — Mówiąc to chwycił rękę wdowy ściskając ją z całej mocy.
— Ależ owszem, nie cofam się — odrzekła wdowa trochę jednak zmieszana tak obcesową propozycyą.
Łucya była bardzo niezadowoloną z takiego obrotu rozmowy.
— Siadaj ojcze! — rzekła niecierpliwie — i skończ wreszcie obiad. Będziesz miał i tak dość do roboty, skoro ci przywiozą twoją mumię.
— Jaką mumię? — zapytał z roztargnieniem profesor, nabierając śmietany.
— Mumię peruwiańską Inka...
Inka Kaksas. A tak, Sidnej przywiezie mi ją wkrótce z Malty. Gdy odwinę ją z zielonych powijaków znajdę...
Tu profesor zatrzymał się nagle.
— Cóż pan tam znajdzie? — pytał Archie, widząc, że profesor nie kończy rozpoczętego zdania.
Bradock spojrzał na niego z ukosa.
— Prawdopodobnie znajdę tam zupełnie nowy przepis balsamowania ciał na sposób peruwiański.
Archie był prawie zupełnie pewny, że profesor nie powiedział prawdy i ukrywa coś przed nimi.
— No! odbyłem wreszcie tę pańszczyznę — rzekł Bradock, wstając od stołu i kierując się ku drzwiom. — Chodź Kakatoes! czas już nam zabrać się do roboty.

I odszedł nie zadając sobie trudu usprawiedliwienia się przed panią Jascher. Kakatoes poszedł za nim.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Fergus Hume i tłumacza: anonimowy.