<<< Dane tekstu >>>
Autor Fergus Hume
Tytuł Zielona mumia
Wydawca Lwów: Księgarnia Kolejowa H. Altenberga; Nowy Jork: The Polish Book Importing Co.
Data wyd. ok. 1908
Druk Kraków: W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów, Nowy Jork
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. The Green Mummy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
Profesor Bradock.

Znany miłośnik i znawca starożytności profesor Bradock, mieszkał wraz ze swą pasierbicą Łucyą we wsi Gartleg, w starym opustoszałym domu.
Dom ten wynajmował profesor za bardzo nizką cenę, a to dlatego, że nikt inny mieszkać w nim nie chciał z powodu, że okolica była błotnista i niezdrowa. Budynek to był okazały, ale bardzo brzydki, za to wygodny wewnątrz.
Zbudowany z czerwonej cegły obramowanej białym kamieniem, położony był trochę za wioską, niedaleko gościńca łączącego Gartleg z sąsiednim fortem, gdzie mały oddział wojska stał zawsze załogą.
Profesor urządził sobie na parterze (dom był trzypiętrowy) całe muzeum starożytności i wykopalisk egipskich i peruwiańskich, tam też zainstalował swój gabinet do pracy.
Jadał i sypiał pośród swoich mumii i hieroglifów, ukazując się bardzo rzadko w sali jadalnej, położonej na pierwszem piętrze. Profesor nie był bogaty, i sam się chętnie przezywał gołym mędrcem. Pozbawiony zupełnie zmysłu praktycznego, wiecznie roztargniony i zamyślony, zaniedbywał się w ubraniu, zapominał o jedzeniu, słowem żył w jakimś świecie zupełnie odrębnym, obojętny na codzienne wypadki życia. Trudno było zrozumieć, jakim sposobem taki człowiek mógł się ożenić, a przecież stało się to przed piętnastu laty.
W tym czasie profesor Bradock został mężem dość młodej jeszcze i dosyć majętnej wdowy, która była matką pięcioletniej córeczki imieniem Łucya. Po pięcioletniem pożyciu matka Łucyi umarła zostawiając profesorowi dożywotnią rentę pięciuset funtow, reszta jej majątku przypadała w dziedzictwie córce.
Wtedy to profesor osiedlił się w Gartleg oddawszy poprzednio pasierbicę na pensyę, gdy zaś Łucya dorosła, zabrał ją do siebie, oddał jej klucze od gospodarstwa, wyznaczył miesięczną pensyę i wrócił do swoich egipskich badań, którym się oddał z większym niż kiedykolwiek zapałem.
Pewnego dnia Łucya spodziewając się na obiad pani Jascher, nadobnej wdowy, która była najbliższą ich sąsiadką, pobiegła na dół do ojczyma prosząc go, aby ogarnął się cokolwiek i przyszedł zjeść obiad wspólnie z niemi.
Otrzymawszy żądane przyrzeczenie, Łucya wróciła na górę i zajęła się wykwintniejszem przybraniem stołu, który suto ustroiła kwiatami. Sama szczęśliwa miłością swą dla Archibalda, pragnęła uszczęśliwiać wszystkich dokoła, na pierwszym zaś planie postanowiła połączenie ojczyma swego z panią Jascher, która zdawała się gorąco pragnąć tego związku.
Urocza wdówka przybyła punktualnie na zaproszenie, a zamiast udać się na górę, weszła odważnie do jaskini lwa, czyli innemi słowy, wstąpiła do pracowni profesora.
Bradock siedział z lupą przy oczach całkiem pogrążony w studyowaniu jakiegoś egipskiego skarabeusa. Nie zwrócił najmniejszej uwagi na wchodzącą, która nie obraziła się tem wcale, przyzwyczajoną będąc do dziwactw uczonego. Usiadła więc naprzeciw niego i przypatrywała mu się równie uważnie jak on badanemu żukowi.
Pani Jascher wyglądała najwyżej na lat 30, mimo że metryka jej wykazywała ich już 45. Rysy miała delikatne, kształty powabnie zaokrąglone, oczy duże o powłoczystem wejrzeniu i bujne ciemne włosy cokolwiek pokręcone. Słowem w całości przedstawiała się jako kobieta wcale piękna, może nawet bardzo piękna, gdyby nie to, że była nieco za mała w stosunku zwłaszcza do rosnącej z wiekiem tuszy.
Profesor Bradock wyglądał także bardzo młodo na swoje lata. Miał ich już 50 z okładem, a niktby tego po nim nie poznał, tak świeżą miał cerę, tak żywe i błyszczące oczy. Średniego wzrostu i tuszy, miał piękne myślące czoło, oczy niebieskie jak turkusy, ręce i nogi drobne jak u kobiety. Dolna tylko część twarzy nie harmonizowała z całością; było w niej coś brutalnego, a szczęka dolna wysunięta naprzód i silnie rozwinięta, byłaby raczej na miejscu w twarzy cyrkowego atlety nie zaś człowieka oddanego wyłącznie nauce.
— Nie musi być łatwym w pożyciu — myślała pani Jascher, a gdybym wyszła za niego żyć bym musiała wciąż wśród tych egipskich nieboszczyków, których towarzystwo nie nęci mnie bynajmniej. Za stara już jestem na takie próby.
Srebrne wygładzone zwierciadło wiszące na przeciwległej ścianie odbijało wdzięczną jej postać jak niegdyś zalotnych Egipcyanek z których grobu było dobyte. Patrząc w nie pani Jascher musiała przyznać sama, że jest jeszcze bardzo ponętną i uśmiechnęła się z lekka na myśl, jak dalece przymiotnik »stara« nieodpowiednim był w zastosowaniu do niej.
Poruszyła się z wdziękiem szeleszcząc fularową suknią, z której wydzielała się delikatna woń chińskiej perfumy.
Perfumy te otrzymywała urocza wdówka, prosto z Chin od jednego z przyjaciół zmarłego jej męża. I nikt w całej Anglii nie używał podobnych. Woń ich była bardzo przyjemna, a tak charakterystyczna dla pani Jascher, że znajomi jej utrzymywali, że poznać by ją mogli po nich wśród największej ciemności, lub pod najdziwaczniejszem przebraniem.
Profesor podniósł wreszcie wzrok od mistycznego skarabeusa i raczył zauważyć obecność swego gościa. Powstał wtedy z miejsca i postąpił na spotkanie wdowy, która wstała także wyciągając ku niemu rękę.
Stojąc tak naprzeciw siebie, wyglądali jak dwie figurynki saskie zdjęte na chwilę z etażerki.
— Czy pani do nas na obiad? — pytał bez wstępu profesor.
— Lucy zaprosiła mnie od tygodnia, czyż byś pan o tem nie wiedział — odparła wdowa lekko urażona tą krótką pamięcią swego wielbiciela.
— Czy tak? A to zjesz pani doskonały obiad, bo Lucy jest wyborną gospodynią chociaż jest bardzo uparta. Wyobraź pani sobie, że pasierbica moja nie chciała w żaden sposób sporządzić egipskiej potrawy, której przepis znalazłem w jednym z papirusów.
— I doskonale zrobiła — zawołała żywo pani Jascher. — Nie mam zupełnie zaufania do tych egipskich specyałów, tak samo jak nie pragnęłabym wcale zostać mumią zanim moja godzina nadejdzie.
— A jednak jakaby to z pani była wspaniała mumia! Z jaką przyjemnością podjąłbym się balsamowania ciała pani po śmierci, o ile by pani nie wolała zostać spaloną w piecu kremacyjnym.
— Okropny pan jesteś — zawołała pani Jascher, blednąc mimowoli. — Widzę, że zapakowałby pan mnie bardzo chętnie do jednego z tych ohydnych sarkofagów.
— Ohydne sarkofagi! — krzyknął profesor z oburzeniem, które nie wróżyło pomyślnego końca rozmowy, gdyż uczony był niezmiernie prędki i zapalny jak siarka. — I pani śmiesz się tak wyrażać o arcydziełach starożytnej kultury? I cóż cię upoważnia do tego, atomie mułu i gliny?
Na szczęście w tej chwili właśnie wpadła Lucy z Archibaldem, wołając że obiad na stole.

— Ratuj mnie pan! — zawołała wdówka, ujmując ramię Archibalda. — Profesor chce mnie za życia balsamować!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Fergus Hume i tłumacza: anonimowy.