Ziemia w malignie/Smutne wróżby wizjonerów
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ziemia w malignie |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „Rój“ |
Data wyd. | 1937 |
Druk | Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gwiazdkowe numery ilustrowanych tygodników zagranicznych kapią od złota, witryny księgarskie lśnią wszystkimi kolorami, skrzynka do listów wygina się po prostu pod naciskiem grubaśnych katalogów... Jak też wygląda „literatura dla młodzieży“ w tych smutnych czasach? Kędyś tam, przed laty, człowiek siadał zimą już o zmierzchu na wyplatanym stołku pod ciepłym piecem, czytał o podróżach balonem do bieguna, o żegludze podmorskiej, o przygodach trzech Rosjan i trzech Anglików w Afryce, o wyprawie na księżyc... Poczciwy, stary, brodaty Juliusz Verne... A dziś?
Najlepszy, najmądrzejszy bajkopis tej epoki, H. G. Wells, opowiada wieczorami w jednym z kin warszawskich przydługą historię w obrazkach, ale wątpię, czy ten „Rok 2000“ olśni młodego widza, dech mu w piersiach zaprze, jak dawniejsze „maszyny czasu“, loty planetarne albo przygody kapitana Nemo. Za lat kilka — tak mówi powieść filmowa — czeka nas okropna wojna bez wypowiedzenia, najazdy samolotów na otwarte miasta, bomby, gazy trujące, zgliszcza, ruiny, nędza — obdarci półdzicy ludzie w kożuchach po stolicach między zwaliskami, wychudłe twarze, przerażone oczy, frazesy dyktatorów: benzyna! zwyciężymy. Później zmieni się na lepsze — inne aeroplany, wiroloty, latające twierdze, białe gmachy, windy pasażerskie w przezroczystych rurkach, rakieta, armata, podróż na sąsiednią planetę. I znów gromkie „zwyciężymy!“ i znów mocne słowa w świecie, który już tymczasem wygląda jak hala maszyn i wyłożona flizami, zimna centrala elektryczna. Ubrania za lat sto będą podobno trochę wygodniejsze, bardziej greckie, ludzie będą chodzili w jakichś zabawnych dolmanach, bez kołnierzyków, ale czy znajdą wreszcie szczęście w masie cementu, na opancerzonej kuli, między warczącymi motorami?
Dodajmy, że inny, obiektywny, przewidujący, solidny, rozumny i wyjątkowo u nas dzisiaj sławny pisarz angielski, Bertrand Russell, przepowiada i wróży młodzieży rzeczy jeszcze chyba stokroć gorsze. Jak wynika z jego znów rozważań pesymistycznych państwa i rządy jutro albo pojutrze wywłaszczą rodziców zupełnie, zajmą się same wychowaniem niewinnych dzieci i utworzą wreszcie z wymustrowanych dobrze wyrostków bandy „janczarów“ bezkrytycznych, zawziętych, fanatycznych, bezdomnych. W zachodnim państwie ościennym widać już chwilami ponury „brzask“ tej nowej epoki.
Gdzie uciec od złych wróżb, od koszmarów przykrych, co czytać w grudniu przy ciepłym piecu? Los dobrotliwy zesłał mi spore tomisko przygodnego autora, którego postać, odzianą we frak, oglądam na karcie tytułowej. Pochodzi z rodziny znakomitych „magików“, kształcił się nawet na rolnika, ale po licznych perypetiach wrócił do fachu ojca i dziada, przepiłowywał żywą dziewicę na estradzie i teraz syt sławy chciałby następców i przyszłych kolegów wtajemniczyć w niektóre arkana trudnej sztuki. Za młodu oglądałem, otwarłszy usta szeroko, dziwy i cuda w różnych budach, przypominam sobie jakiegoś krajowego pana Rybkę (jeżeli mnie pamięć nie zwodzi) i zagranicznego Bellachiniego, pamiętam rozpływającą się raptem w nicość klatkę z kanarkiem, jajecznicę w cylindrze. Książka w kilkunastu rozdziałach tłumaczy mi, na czym taki lub owaki zasadniczy „numer programu“ polega. Monety znikają, jeżeli je zgrabnie ująć w dwa palce — jak to rysunek wskazuje — potem wbić w dłoń własną i mięśniami przytrzymać albo sprytnie strącić ze stołu w rękaw marynarki. Osoby nieletnie znikają nagle z czarnoksięskiej szafy, jeżeli tę szafę odpowiednio zbudować, ukryć w niej przestrzeń trójkątną, zamaskowaną lustrami tak, że dla widza wnętrze wygląda jak zwykłe, puste, czarne pudło stojące. Nadobne dziewczę zjawia się niespodzianie w — pustej przedtem — wielkiej muszli, ale, oczywiście, jest u dołu zupełnie normalne, realne wejście do tej muszli, tylko że olśnione audytorium go nie dostrzega. Można też śmiało łapać ręką w powietrzu kule, wystrzelone z fuzji — oczywiście kule trzeba mieć przedtem w kieszeni, a fuzja musi mieć dwie lufy i ta, którą nabijamy, nie bierze udziału w spektaklu, a ta, z której strzelamy, nie wyrzuca wcale naboju, tylko dym i swąd. Można lać z jednej butli różne napoje do szklanek, doskonale czasem przydaje się tu zwykła chemia i cudotwórcy, jak widać, znają świetnie fenolftaleinę (m. in. środek przeczyszczający), zamieniają za jej pomocą „wodę w wino“ i odwrotnie. Można zapalić papierosa kawałkiem lodu (wystarczy najmniejsza szczypta potasu, który przy zetknięciu natychmiast wywoła reakcję gwałtowną), można umiejętnie „wydmuchane“ jajko balansować na ostrzu noża i nadawać mu najzabawniejsze pozycje równowagi. Sztuki z kartami budzą zawsze śmiech, zachwyt, zdumienie — najczęściej jedna karta jest trochę dłuższa od innych, albo cała talia jest spreparowana i pochodzi ze specjalnego sklepu, albo „pomocnik“ inteligentny daje w odpowiedniej chwili umówione znaki.
Dłuższy rozdział sporej księgi „traktuje“ o odgadywaniu myśli. Podobno zdarzyło się, że raz wpadł na zwykły seans wyjątkowo sprytny i wyjątkowo sceptyczny redaktor miejscowego dziennika. Jeżeli ta osoba na estradzie — krzyknął — odczyta z odległości, co tu na kartce, w zamkniętej kopercie napisałem, poddaję się, wierzę w cuda, zamieszczam jutro w mojej gazecie artykuł entuzjastyczny. Odczytała!... Sprytny dziennikarz nie dostrzegł, że jego kopertę od razu potarto lekko gąbką, umaczaną w alkoholu, że słowa przez mokry papier odcyfrował natychmiast „pomocnik“, a później językiem umówionym, pytaniami odpowiednio ułożonymi zatelegrafował litera po literze całe zdanie swemu medium, owej tajemniczej, zawoalowanej damie na estradzie. Jeszcze jeden poczciwy wariat powiększył grono mistyków.
„Magik“ z dziada pradziada, przystojny autor dzieła, o którym tu mowa, wie doskonale, że takich „nabranych“ jest więcej na świecie. Kawały magiczne odegrały poważną rolę w historii, w dzisiejszej Afryce, na wyspach Oceanii przekonać się można, że „czarownik“ ma nawet pewna władzę polityczną, panuje, rządzi prostym ludem. Bardzo zabawną, choć prawie tragiczną przygodę opowiada w relacji poważnej z zajmującej wyprawy lord Mayne. Wybrał się niedawno własnym jachtem i na własny koszt razem z gromadką przyjaciół w kraje niezbadane, do ludożerców, Papuasów, w okolice nieznane Nowej Gwinei (holenderskiej). Podczas wycieczki w głąb lasów palmowych łodzie motorowe zostały uszkodzone, dwie osoby musiały się udać w dół rzeki po pomoc, a szczuplutkie grono pozostałych, otoczone przez groźny lud kanibalów, było w poważnym niebezpieczeństwie. Uratował towarzyszy w momencie najgorszym jeden z członków ekspedycji, bo... nagle wyjął z ust sztuczne zęby. To wprawiło dzikusów w nieprawdopodobny zachwyt, kazali „białemu czarodziejowi“ powtarzać tę samą sztukę niezliczoną dość razy, okazywali mu respekt i szacunek głęboki, wreszcie zaprzyjaźnili się z przybyszami, przynieśli im nawet kilka prezentów, za co znów hojnie zostali obdarowani pustymi butelkami.
Papuasów mamy, jak się zdaje i pod innymi szerokościami geograficznymi. Nasz magik podróżował wiele po świecie, popisywał się w Londynie przed głośnym maharadżą z Jodpuru (nawiasem mówiąc — wielki mistrz gry w polo), ale obaj — to znaczy maharadża i magik — doszli po dłuższej fachowej konferencji do wniosku, że słynna „lina fakirów“, sznur, który tężeje w powietrzu jak drąg i pozwala małemu chłopcu w turbanie wdrapać się wysoko i zniknąć raptem z oczu widzów w błękitach — ów sznur zaklęty to po prostu legenda. Nikt z osób wiarogodnych tego kawału naprawdę nie widział, krąży tylko jakiś mit między pospólstwem. Niektóre zresztą stadia, części składowe, fragmenty sztuki indyjskiej udało się już powtórzyć na estradach europejskich. Zdaniem wybitnego fachowca roślina, która po kilku rękoczynach nagle wyrasta z ziarna (inny cud Hindusów), to też dość tani „trik“, w trumnie, zakopanej w ziemi, spoczywał bez ruchu przez czas dłuższy już znakomity Houdini (właściwie Weiss), rodzina zaś niejakich Zancigów świetnie odgadywała myśli i nawet taki spryciarz, jak lord Northcliffe widział w tym siły nadprzyrodzone, a nie zwykły szyfr umówiony. Magia ma swoich klasyków i trudno byłoby na wołowej skórze spisać wszystkie figle, finty, fortele, Selbita, Karola Hertza, Maskelyne’ów.
Zajmowali się też czasami spirytyzmem. Dziad naszego autora obmyślił sobie pewien „test“, dość zresztą prosty, ześrubował mądrze dwie tabliczki, umieścił wewnątrz pytanie „czy duchy chodzą nago, czy w ubraniu“ i ofiarował olbrzymią na owe czasy sumę — tysiąc funtów — medium, które mu na seansie, własnoręcznie, albo przy pomocy duchów wypisze odpowiedź w zalutowanym pudle blaszanym. Odpowiedzi dotąd nie było.
Nasz znów wyfraczony autor pisze skromnie i krótko: oświadczam, że potrafię wykonać to wszystko, co głośne „media“ produkowały kiedykolwiek na seansach...
Więc czego nam właściwie głowę zawracają ustawicznie, czego ględzą tajemniczym szeptem o niezgłębionej wiedzy, której „nauka oficjalna“ nigdy nie zrozumie i nie ogarnie, czego nam każą odbywać na bosaka pielgrzymki do lamów, fakirów, jogów, sypać popiół na czuprynę i bić się w piersi oburącz?
Naiwni tubylcy z Nowej Gwinei też sobie pewnie dorobili co prędzej jakąś filozofię mistyczną do sztucznych zębów lorda Mayne’a.