Ziemia w malignie/Opowiastki zimowe
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ziemia w malignie |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „Rój“ |
Data wyd. | 1937 |
Druk | Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Bardzo miłą „opowieść zimową“ podają ostatnie tygodniki amerykańskie. Można by ją oczywiście trochę upiększyć, przyozdobić stylistycznie, zaopatrzyć w poczciwy morał, w tytuł odpowiedni — np. „o samotnym elektronie i nieudanym skoczku“ — można by podkolorować nieco jedyną ilustrację, zaznaczyć, że tę historię dziwaczną zawdzięczamy nie Andersenowi, Duńczykowi, tylko C. D. Andersonowi z Kalifornii. Ale powiastka i bez zbytecznych ozdóbek literackich ma pewien wdzięk. Posłuchajcie.
Lat temu cztery młody asystent prof. Millikana badał jak inni przed nim i po nim promienie kosmiczne. Fizycy mają od dawna w laboratorium taki cylinder magiczny — „wilgotną kamerę Wilsona“ — i fotografują „ślady“ różnych przelatujących cząstek mniej więcej tak, jak detektyw z romansu kryminalnego zdejmuje odbitki palców nieznanego złoczyńcy. Różnica polega na tym, że „daktyloskopia“ posypuje proszkiem klamki i papierośnice, a fizyk porusza pewien tłok w cylindrze, po czym para wodna osiada na ładunkach elektrycznych i na fotografiach zaznaczają się „białe linie“ w powietrzu — tajemnicze, ale bardzo wymowne drogi jonów i ślady elektronów. Zresztą w owych czasach manewrowano jeszcze tłokiem aparatu na chybił-trafił, zaledwie jedno zdjęcie na dwadzieścia dawało w ogóle jakiś zygzak na kliszy i prof. Millikan zasadził całą ekipę młodych uczonych do żmudnej roboty.
Anderson miał wtedy (rok 1932) lat dwadzieścia siedem, „za czasów szkolnych — mówił niedawno dziennikarzom — chciałem dokonać czegoś wielkiego na bieżni, chciałem być skoczkiem — zrezygnowałem, nie miałem zdolności“. Za to do promieni kosmicznych zabrał się z zapałem, umieścił w „kamerze“ przegródkę z blachy ołowianej, żeby wyraźniej widzieć, jak sobie z taką barykadą pociski zaświatowej artylerii radzić będą i pamiętnego dnia 2 sierpnia znalazł na kliszy zakrętas — wygląda ów rys na ilustracji, o której już raz była mowa, jak siwy włosek na czarnej puderniczce. I kiedy to zaczęto badać bliżej — okazało się, że wątpliwości być nie może, włos się skręca w lewo, nie w prawo, magnes odchyla go inaczej, niż w wypadkach banalnych, mamy tu do czynienia wyraźnie z nieznanym, niewidzialnym, od wielu dziesięcioleci pilnie poszukiwanym... elektronem dodatnim. „Portret najbardziej chyba słynnego w dziejach fizyki indywiduum — cząsteczki“ — piszą pod reprodukcją historycznego zdjęcia sprawozdawcy. Teraz takich portretów mamy na kopy, produkujemy „pozitrony“ w ilościach prawie dowolnych, w niektórych doświadczeniach naliczono ich bodaj ze 30 tysięcy na sekundę.
Ale niedoszły skoczek ze stadionu, Anderson, był jednak pierwszym odkrywcą, odnalazł nową, zasadniczą cegiełkę materii, zaczął może nowy rozdział w historii odwiecznej nauki, doszedł po nitce do najważniejszego kłębka. Wskazał drogę. Dziś ma nagrodę Nobla, stanął od razu obok mistrzów największych — ten skok doskonale się udał młodemu zawodnikowi. Na dobrą sprawę fotografię „samotnej cząstki“ i wesołego, sympatycznego młodzieńca z „kamerą“ powinny podać pisma sportowe. Żaden z ich lekkich atletów o żadnej tyczce nie wzniósł się tak wysoko — z miejsca i bez rozbiegu.
Trochę to zabawne, że w tej opoce pomylonej trzeba szukać dobrej, prostej, wzruszającej bajki aż w zeszytach suchych tygodników specjalnych, ale są podobno dawniejsze „precedensy“. Amerykański urząd patentowy obchodzi tego roku uroczyście jubileusz, zgromadził w Waszyngtonie pomysłowych Zworykinów, Coolidge’ów, Wrightów i próbował w głosowaniu tajnym ustalić, kto z wielkich wynalazców ma zasługi największe, jakie nazwiska powinny być umieszczone przede wszystkim na złotej liście. Wybrano mężów dwunastu: Bell, Edison, Fulton, Goodyear... Życie każdego z nich jest romantyczną powiastką dla młodzieży, obfituje w przygody karkołomne, tragikomiczne i szkoda doprawdy, że nikt z licznych dziś biografów literackich nie zajął się np. Goodyearem i jego „wulkanizowanym kauczukiem“. Dawniej guma rozpływała się od ciepła, ściekała po prostu z płaszcza „nieprzemakalnego“ pod piecem w pokoju i wysoce dramatyczne perypetie zawziętego wynalazcy z własną żoną, rodziną, okazowym parasolem i sławetnym Mac Intoshem pochodzą z jakiejś fantastycznej bajki o „kaloszach szczęścia“, chociaż tu chodziło właściwie o uczciwe, rzeczywiste, nieprzemakalne kalosze i podeszwy do butów, o pneumatyki, nie o dętologię.
Trudno w to uwierzyć, a jednak na polach groźnej matematyki, która we wszystkich ludziach czulszego serca budziła strach i przerażenie już w latach szkolnych, można czasem uszczknąć ciekawy temat literacki. W Anglii zdobywa teraz sukces, większe koło czytelników, uznanie Wellsa, dziennikarzy, Russella, ekonomistów i zwykłych śmiertelników spora książka, upstrzona znakami algebraicznymi, wykresami, trójkątami sferycznymi. Autor dzieła, prof. Lancelot Hogben, usprawiedliwia się w przedmowie, że nie miał żadnych złych zamiarów, chorował czas dłuższy — i dla własnej rozrywki — pisał, rozmyślał nad dawnymi zagadnieniami, przypominał sobie na łóżku szpitalnym to, co widział ongiś na tablicy w klasie. Przyjaciele odebrali mu prawie siłą rękopis i tak powstał ów tom imponujący.
Nie jest to, broń Boże, żaden wykład systematyczny. Hogben obrał metodę historyczną, przypomina anegdoty, przytacza ciekawsze fakty z dziejów arytmetyki. Ludzie musieli jakoś porachować, ile jest owiec w stadzie i ile dni drogi do morza — liczyli najpierw na palcach u rąk, cyfry pięć, dwadzieścia miały specjalne nazwy i znaki w niektórych krajach. Jeszcze Grecy i Rzymianie notowali liczby prawie tak, jak karbowy na kiju. Dopiero powoli zdobyliśmy nasz dzisiejszy system numeracji i jeden z większych rozdziałów książki ma bardzo poetyczny nagłówek: „Świt zera“. Od zera bowiem (które podobno wynaleźli Hindusi) zaczęły się nowe, lepsze czasy, zapanował ład i porządek między cyframi, język matematyczny nabrał właściwej ekspresji.
Ale nie o to chodzi, kto kiedy co wymyślił i że już Chińczyk Tsu-Czung-Czi w piątym wieku po nar. Chr. wypisywał bez błędu siedem znaków sławetnej liczby Pi. Chodzi raczej o to, że „zmora naszych lat dziecinnych“ rozwija się w miastach gwarnych — w Aleksandrii — że ma najwidoczniej bliski kontakt z życiem. Wszystkie burze i zamiecie dziejowe odbijają się na niej źle, rozwój sztuk, rzemiosł, handlu wychodzi jej na zdrowie. Matematyka to nie jakaś zabawa, gra, brydż w „klubie wtajemniczonych“, można łatwo wykazać przykładami, jak handel i nawigacja przysłużyły się trygonometrii, jak przemysł, technika rozwinęły trudny rachunek różniczkowy. Matematyka jest dorobkiem wspólnym pokoleń, należy do „profanów“ i do „kapłanów“, jej byt albo niebyt zależy od tego, czy jest popularna i prof. Hogben nie ma dość ostrych słów potępienia dla dumnych ze swej wiedzy fachowców, którzy chcieliby się oddzielić od szarego tłumu murem, uprawiają w nauce jakąś politykę „splendid isolation“. „Stupid and wicked“ powiada dobitnie.
Matematyka to w ogóle pewien język tylko — nawet te i owe operacje niezbędne można nazwać prościej „gramatyką algebraiczną“ — i nikt nie powinien się pysznić tym zbytnio, że parluje mniej więcej poprawnie po francusku. Ale ludzie ze szkoły średniej wynoszą wyraźny „kompleks niższości“, widzą w znakach, literach pi, fi, psi, w liniach krzywych mądrość najwyższą, patrzą na pierwiastek albo na całkę w niemym przerażeniu, zastygają na ich widok w bezruchu jak królik, zahipnotyzowany przez węża-dusiciela. Książka Hogbena zaczyna się od zabawnej anegdoty o Diderocie. Słynny „materialista“ francuski bawił ongiś przez czas pewien na dworze rosyjskim, jego poglądy i argumenty wywarły mocne wrażenie i carowa postanowiła nasadzić nań głośnego Eulera, matematyka. Pojedynek był krótki. a + bnn = x — rzekł groźnie Euler — donc Dieu existe — répondez!“ Diderot nie znał algebry, poprosił o konie, wyjechał, uciekł. Nic znalazł trafnej odpowiedzi.
Trudno ją było zresztą znaleźć, bo Euler powiedział pierwsze lepsze zdanie w rodzaju „kadryl to taniec“ — w języku matematycznym.
I nieraz już mówiono horrendalne głupstwa wzorami i formułami. Pamiętam uczone rozprawy — pro i contra — z pierwszych lat teorii Einsteina. Zdarzało się często w dziejach nauki dostojnej, że ubierano tego albo owego króla we wspaniałą szatę z dzierganych „integrałów“, złotych „wektorów“, w szatę lamowaną pierwiastkami równań różniczkowych i ozdobioną haftowanymi funkcjami eliptycznymi.
A później zjawiał się Hogben, albo Faraday, albo inny człowiek prostego serca i krzyczał: nie gadajcie byle czego, król jest nagi!
Poczciwy, kochany Andersen!... Był może najlepszym matematykiem, chociaż mówił prawdę w dostępniejszym języku.