Ziemia w malignie/Gdzie się zaczęła cywilizacja?

<<< Dane tekstu >>>
Autor Bruno Winawer
Tytuł Ziemia w malignie
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1937
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Gdzie się zaczęła cywilizacja? — Pomidor jako dowód rzeczowy. — Groch w fabryce Forda. — Guma i historia.

Amerykanie zdystansowali już dawno najlotniejszych scenarzystów filmowych, budują z realnego żelbetonu fantastyczne miasta, wielokilometrowe mosty (Frisco — Oakland), budują cementowe Niagary, rakiety kosmiczne, domy ze sztucznym klimatem. Budują gorączkowo przyszłość, ale i dzieje zamierzchłe interesują ich coraz bardziej. Wiedza amerykańska ma wielu doskonałych, wnikliwych prehistoryków (W. K. Gregory, A. Hrdlicka) — uniwersytety, stowarzyszenia naukowe, instytuty planują i finansują wyprawy w głąb starych lądów i sporo odkryć ciekawych ostatniej doby zawdzięczamy energii śmiałych badaczy z tamtej strony wielkiej wody. Ekspedycje amerykańskie wykopują pracowicie z piachów azjatyckich zaginione miasta i jaja dinosaurów.
Powoli uczeni ze Stanów jęli się też zajmować pilniej własnym kontynentem, spostrzegli, że mają i u siebie w domu zaginione światy, zakopane skarby, tajemnicze gruzy epok minionych. Są piramidy w Egipcie (może dawne wielkie śpichrze i magazyny aprowizacyjne?), są niemniej zdumiewające i również „piramidalne“ kurhany w Meksyku — tamte, egipskie, były zbudowane przez odległych „zjadaczy pszenicy“, te, meksykańskie, przez starożytnych konsumentów kukurydzy. Przyjrzeli się tej sprawie uważniej botanicy i — jak to przyrodnicy — zaatakowali kwestię z zupełnie nowej strony. Czy to nie dziwne, że tyle roślin pożytecznych, oswojonych, ogrodowych, niezbędnych pochodzi właśnie z Ameryki, że kartofel, pomidor, fasola, „ararut“ czy maniok (tapioka), tytoń, karczoch, ananas dopiero późno, przez wielką wodę przedostały się do krajów „starej kultury“?
Co ciekawsze: wiele z owych roślin amerykańskich (tytoń, kukurydza, fasole) należy wyraźnie do t. zw. „sierot botanicznych“, — to znaczy, że zostały same na świecie, nie mają już w naturze dzikich przodków — przez tyle wieków i tysiącleci opiekował się nimi ktoś, tak długo czyjaś dłoń zmieniała ich kształty, aż wreszcie straciły wszelki kontakt z przyrodą, z otoczeniem, nie mają bliskich krewnych, wynaturzyły się, jak wielkie rody arystokratyczne. Natomiast nasze — europejskie czy egipskie — pszenice mają wciąż jeszcze pewne cechy gminne i sprytniejsi agronomowie udają się nieraz na studia, badają w pewnych krajach „dzikie formy“ różnych owsów albo drzew owocowych.
Wniosek ostateczny z tych wywodów? Rolnictwo, kultura, cywilizacja są najwidoczniej starsze w Ameryce, niż na starych kontynentach. Może historię powszechną trzeba będzie zacząć w innym miejscu i w innej epoce; może dzieje dostojnego Egiptu trzeba będzie troszkę przesunąć, na inną, dalszą lekcję...
Dawniej nie poddalibyśmy się tak łatwo, szukalibyśmy argumentów na ziemi i pod ziemią, dziś ważna kwestia, kto pierwszy wymyślił cywilizację i rolnictwo, nikogo tak znów bardzo nie obchodzi. Cywilizacja ma w ogóle dość „kiepską prasę“, a rolnicy mają tysiące dziwacznych kłopotów, wpadają z jednej ostateczności w drugą, jeszcze gorszą, oscylują między nieprzewidzianą katastrofą, suszą, burzą piaskową i t. zw. „klęską urodzaju“. Ongiś, w Egipcie, a może i u starożytnych Majów, oddawano cześć nieomal boską ludziom, którzy zdobyli odrobinę jakiej takiej wiedzy astronomicznej, znali się na prostych maszynach, wiedzieli kiedy orać i kiedy siać. Dziś — boimy się szaleństw technicznych, robotów, wynalazków. Straciliśmy gust do odkryć i nowych narzędzi.
Amerykanie widzą może najlepiej, najwyraźniej błędy w codziennym rozumowaniu pesymistycznym, nie mogą się pogodzić z banalnym twierdzeniem, że dziś maszyna „objęła władzę“ albo odbiera chleb człowiekowi. Utworzyli niedawno specjalną radę, nadali jej trudną nazwę „Chemurgic Council“, zaprosili najtęższe mózgi ze świata przemysłu do współpracy i usiłują poczciwemu farmerowi jakoś to życie między końmi parowymi ułatwić. Prezes tej komisji nadzwyczajnej, F. P. Garvan, zamieścił dłuższy artykuł w prasie naukowej i w zdaniach prostych, w słowach jasnych, zrozumiałych podaje różne dobre racje i zbija nazbyt już tanie i utarte argumenty. W ostatnim czterdziestoleciu — powiada np. — ludność Stanów wzrosła o 60 milionów, z tych na pewno — to wynika z prostego rachunku — dziesiątki milionów musiały znaleźć chleb i zatrudnienie w nowych warsztatach pracy, w gałęziach przemysłu, stworzonych przez Edisona i tylu innych pionierów. „Maszynoburcy“ dzisiejsi mocno zazwyczaj przesadzają i pierwszy lepszy przykład wykazać to może doskonale. W roku 1920 Ameryka miała jedną tylko radiową stację nadawczą handlową, założoną przez gazetę „Detroit News“, i zatrudniała w tej branży... jednego stałego pracownika. Dziś, po latach szesnastu jest na terenie Stanów przeszło 600 radiostacyj, ich personel techniczny składa się z 50 tysięcy osób, nie licząc artystów, wykonawców, autorów, a przy tym zamiast kilkuset prymitywnych odbiorników kryształkowych, funkcjonuje w domach prywatnych 25 milionów imponujących aparatów lampowych i twórcy nowoczesnych rur katodowych — jak stąd widać — bezrobocia również nie powiększyli.
Taki sam bilans „czynny“ — dodajmy — ułożyć mogą każdej chwili filmowcy, którzy przecież nowe, własne miasta zakładają w Kalifornii, pod Londynem, na Krymie, albo fabrykanci samochodów, aparatów fotograficznych, reklam neonowych, gramofonów, wirolotów i łódek motorowych... Niedawno skromny „chemik naftowy“, p. Eglaff tłumaczy kolegom-inżynierom, zebranym w Chicago, na czym polega amerykański „cracking process“, sprytny system rozwalania ciężkich drobin w ropie naftowej i tworzenia przez to węglowodorów lepszych, paliw szlachetniejszych. Gdyby nie ów „cracking“ — mówił — jakżebyśmy nastarczyli gazoliny do 28 milionów samochodów, które krążą po naszych szosach, cobyśmy poczęli z produktami bezwartościowymi? Daliśmy przy tym zajęcie fabrykantom kotłów z nierdzewnej stali, maszyn, pomp, aparatów mierniczych, stworzyliśmy kilka nowych gałęzi przemysłu... Stanowczo jakiś pilny doktorant-ekonomista powinien przysiąść fałdów i w dłuższej pracy dyplomowej rozwinąć temat: „cracking“ i jego rola socjalna...
Gdzie właściwie tkwi błąd główny, dlaczego ludzie czują się tak źle w epoce robotów, kto jest bardziej chory — my czy cywilizacja? Trudno, oczywiście, żądać, żeby gromadka trzeźwych inżynierów odpowiedziała na wszystkie trudne pytania, rozcięła wszystkie zaplątane mocno węzły gordyjskie. Ale coś tam jednak bystrym wzrokiem dostrzegli: rolnictwo trzeba zbliżyć do techniki, gospodarstwo trzeba stanowczo „uprzemysłowić“, nakręcić tak, żeby wieś dawała miastu surowce do dalszej obróbki. Istnieje sobie na przykład od wieków na wschodzie roślina z rodziny motylkowatych, soja. Ford (który nawiasem mówiąc, należy do rady „chemurgicznej“) zwrócił na nią kilka lat temu uwagę, przekonał się, że ze strąków można mieć świetny olej, z wytłoczyn znakomitą masę plastyczną, która zastąpi doskonale, w pewnych wypadkach ebonit, — z poczciwej soi fabrykują teraz na gwałt kleje, lakiery, grzebienie, radia, guziki, linoleum, kule bilardowe, cygarniczki, ozdoby na choinkę, mydła, obsiano nią olbrzymie pola, — same zakłady samochodowe w Detroit pochłaniają zbiór z 60 tysięcy akrów. Panowie z „rady technicznej“ mają jeszcze inne projekty — mieszanka alkoholowa jako paliwo, bawełna przy budowie najnowszych szos asfaltowych, produkcja papieru gazetowego z drzew innych, gorszych gatunków — nie szczędzą pieniędzy na próby, stacje doświadczalne, najbardziej nawet fantastyczne eksperymenty techniczno-agronomiczne, sypią milionami dolarów. Wieś ma nadmiar produktów, miasto nadmiar ludzi, może się to jakoś jedno z drugim da wreszcie połączyć w rozsądny „cykl“ zamknięty — rozumują inżynierowie amerykańscy.
To pewne, że w niektórych naszych rozważaniach doniosłych zapominamy niepotrzebnie o botanice. Jedno z poczytnych pism zagranicznych podaje teraz właśnie w serii felietonów długą, ciekawą i dramatyczną historię kauczuku i gumy... Okazuje się, że „Hevea Brasiliensis“ z rodu wilczomleczowatych może być bohaterką niezwykłego romansu, który się ciągnie przez lata, wytwarza niebywałe wiry na świecie, konflikty polityczne, zatargi. Hevea rosła, jak wiadomo, dziko w lasach brazylijskich, ale ją — wbrew zakazom — przeszwarcowano przez granicę, wywieziono podstępnie, najpierw do ogrodu botanicznego w Kew, a później na Cejlon. Dziś to drzewo jest — że tak powiemy obrazowo — jednym z najważniejszych filarów, na których się opiera potęga Wielkiej Brytanii, dało niesłychane fortuny ludziom przedsiębiorczym, odegrało rolę wybitną w historii czasów nowszych, przechyliło może „szalę zwycięstwa“ w ostatniej wojnie. Kto wie, czy pewien dyrektor ogrodu botanicznego nazwiskiem Hooker nie był większym wojownikiem od Napoleona i Cezara.
To wszystko prawda, ale... sceptycy też mają trochę racji. Nasze sprawy tak się pogmatwały fatalnie, że samą tylko botaniką chyba ich nie rozstrzygniemy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bruno Winawer.