Ziemia w malignie/Szach mat
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ziemia w malignie |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „Rój“ |
Data wyd. | 1937 |
Druk | Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Anglicy, nawet w tych burzliwych, zmiennych i cynicznych czasach, nie stracili szacunku dla tradycji, dla dawnych obyczajów i rozrywek, dla statecznych gier pradziadów. Zorganizowali teraz bardzo znacznym kosztem „turniej nad turnieje“, sprowadzili — nie oglądając się na wydatki — wszystkich byłych mistrzów świata, zgromadzili w Nottingham wszystkie gwiazdy pierwszej wielkości, komety, jaskrawe meteory firmamentu szachowego... Przyjechali na wyspy brytyjskie i objęli komendę nad drewnianymi armiami dr. Maks Euwe z Holandii, Alechin, Capablanca, stary lew Lasker, młode, ale już opierzone orlęta, Fine i Rzeszewski z Ameryki, przedstawiciel wielkich mas sowieckich, Botwinnik.
Jeszcze ćwierć wieku temu szukalibyśmy gorliwie w gazetach depesz z mieściny Nottingham, toczylibyśmy namiętne i gwarne dyskusje po kawiarniach, ale dziś — szybkobiegacze, futboliści, tenisiści usunęli nieco w cień kunktatorów, myślicieli, strategików, genialnych wodzów i okrzyki „au roi-reine“ „mat“ nic już dla tłumów nie znaczą. Masy reagują raczej na słowa „szlem“ albo „kontra“.
Szkoda! Szachy istnieją podobno od 60 wieków, pierwsze ślady „gry królewskiej“ wykryto gdzieś na Cejlonie, już Budda (rok 500 przed Chr.), wspomina o niej w mądrych kazaniach, Napoleon nie ruszał w pochód bez szachownicy, Lenin zalecał tę grę bardzo gorąco rzeszom robotniczym. Wielki Poincaré w dziełach matematycznych zastanawiał się głęboko nad teorią szachową, nad jej podstawami logicznymi. Czy szachy to „hazard“? Czy mistrz szachowy wszystko obliczyć może? Już w dziesięciu pierwszych ruchach — jak twierdzi kombinatoryka — wybierać trzeba z biliona bilionów możliwości (ściślej rzecz biorąc mamy tu podobno cyfrę, złożoną z siedemnastki i 30 zer) — szachista zatem brodzi w ciemnościach, trafia instynktem, węchem, talentem na posunięcia właściwe.
Co dziwniejsza — raz po raz przychodzą na świat pędraki, które już w czwartym roku życia (Capablanca) odnajdują między milionami i bilionami najlepsze posunięcia konikiem i pionkiem. Ów majster Rzeszewski z Ameryki — dziś jedna z gwiazd turnieju — był w okresie wojny i okupacji małym, drobnym Izraelitą z głuchej prowincji, zjawił się pewnego dnia w Warszawie, grał u Lourse’a z Przepiórką i Rubinsteinem, pobił groźnego podówczas gubernatora warszawskiego, generała artylerii, Niemca Beselera i powiedział mu, wygrawszy partię: „pan może trochę lepiej ode mnie strzela, ale w szachy ja gram lepiej“. Miał wtedy lat osiem i fajtał nogami w powietrzu, siedząc przy szachownicy...
Lasker i Euwe mają wykształcenie matematyczne, ale szachy wcale się nie łączą ze zdolnościami matematycznymi, czy rachunkowymi. Historyk (jak np. nieboszczyk Askenazy) gra czasem świetnie i bije profesora algebry wyższej, poeta daje nieraz mata ekonomiście.
W okresie „psychotechniki“ szachy nasuwają moc trudnych i ciekawych zagadnień myślicielowi solidnemu i sumiennemu. Jak to sobie wytłumaczyć? Skąd się biorą talenty, które tylko na 64 czarno-białych polach i na żadnym innym, zielonym czy żółtym, zdobyć się potrafią na czyn wiekopomny? Jakim cudem małe, specjalnie uzdolnione dzieci rozwiązują końcówki, oceniają ryzykowne pozycje jednym spojrzeniem, znajdują wyjście z najgorszej matni, a starzy po latach trzydziestu praktyki kawiarnianej fuszerują, drepczą w miejscu, nie robią postępów? Jak to sobie wyobrazić, że natura tworzy mózgi ludzkie, specjalnie i wyłącznie przeznaczone do szachów?
Takie same zresztą łamigłówki znajdziemy — poszperawszy trochę — i w innych dziedzinach. Zdarzają się nieprawdopodobni rachmistrze, mnożą w pamięci olbrzymie cyfry, dodają błyskawicznie wielką kolumnę liczb, wyciągają pierwiastki, żonglują milionami, Einsteina w kozi róg mogliby zapędzić... Fenomen tego gatunku, dr. Rückle, opowiadał mi ongiś, że go już w pierwszej klasie gimnazjalnej wyrzucano za drzwi na lekcji arytmetyki, bo wszystkie zadania rozwiązywał w okamgnieniu i przeszkadzał innym w pracy mozolnej i bardziej systematycznej. Nie wyrósł jednak na Einsteina, otrzymał skromne zajęcie w biurze statystycznym — bo i uzdolnienie rachunkowe, to jeszcze nie geniusz matematyczny. Istnieją po prostu mózgownice predestynowane, stworzone do żonglowania wielkimi liczbami...
I prawdopodobnie — po bliższych badaniach — doszlibyśmy do wniosku, że rodzą się na świecie „geniusze dodawania“, albo dzielenia, albo wyciągania pierwiastków, że i tu jeszcze istnieją talenty bardzo różne, specjalności bardzo rozmaite.
Mózg ludzki, to jakiś aparat niezmiernie skomplikowany, trudny do zrozumienia. Dawniej zajmowali się nim — i resztą psychiki — filozofowie, rzucali frazesy gromkie pełnymi garściami, nie badali, nie sprawdzali twierdzeń, nie robili doświadczeń — gadali. I dopiero z niedużej książki Freuda „Wizerunek własny“ dowiedzieć się można, jak wnikliwy, uważny lekarz, neurolog, trafił niechcący na nitkę i jak przez lat kilkadziesiąt uporczywie szukał kłębka. Zaczął od maszyn i aparatów „zdezelowanych“, od układów nerwowych chorych, od histeryczek i powoli (wszyscy jesteśmy trochę narwani) wypracował sprytne i ogólniejsze metody badania, znalazł takie okienko, przez które widać chwilami wielkie „mare tenebrarum“ procesów psychicznych. Psychoanaliza ma wciąż jeszcze wszystkie przykre cechy charakterystyczne nauk bardzo młodych, oszałamia ilością słów łacińskich, nazw, teoryj, objaśnień, zastrzeżeń, ale... ogarnia już pewne horyzonty. Freud zajmuje się „dowcipem“ i „majaczeniem sennym“, religią pierwotną i twórczością poetycką, domyśla się, co znaczy „totem i tabu“ i kto pisał dramaty Szekspira. Wie skąd się w nas bierze „Unbehagen in der Kultur“ — niewiele to może, ale dobre i to. Po tylu wiekach czczej paplaniny, trafiliśmy wreszcie na drogę naukową, eksperymentalną, człowiek próbuje zdobyć mądrość najwyższą, zrozumieć — z grubsza — samego siebie.
Badacze amerykańscy doszli już nawet do ważnego wniosku: nauki „duszoznawcze“ tak się już wzmocniły na siłach, że mogą wyjść poza grube mury klinik i laboratoriów, podjąć walkę z szaleństwem tłumów, z dzisiejszymi bzikami gromady ludzkiej. Ostatecznie, tak na dobrą sprawę, depresja ekonomiczna, kryzys ma też podłoże psychiczne, a w teraźniejszych zbrojeniach i poszczękiwaniach bronią jest najwyraźniej coś z owej „Angstpsychose“, z manii natrętnej, opisanej od dawna w czasopismach specjalnych i podręcznikach. Profesorowie i fachowcy przypominają, że ongiś w okresie wielkiej wojny, kiedy trzeba było na prędce formować olbrzymią armię w Stanach, wymyślili przecież dość praktyczne, pożyteczne metody „psychotechniczne“ — mogą się zatem i dziś — w dobie psychozy, lęku, obłędu, maniactwa — na coś przydać. Proponują wielki masowy atak psychologów na zagadnienia socjalne, rozesłali wici, zorganizowali sztab generalny i werbują ochotnika. Zgłosili się już Allport (Harvard), Brown (Kansas), Halstead (Chicago), Lurie (New Orleans), Maier (Michigan), Schneirla (New York), Tolman (Kalifornia), Steinmetz (San Diego) itd itd.
Podobne odezwy i plany ofensywy można znaleźć również w pismach angielskich, kongres głośnej w świecie „British Association“ poświęcony będzie prawie całkowicie owemu szaremu człowiekowi, o którym ciągle czytamy w książkach i gazetach. Jeden z punktów programu zapowiada odczyty i dyskusje na temat: „inżynieria współczesna a rozrywki i zabawy masowe“.
Może rzeczywiście nadszedł już wreszcie czas, może cierpliwa, rozumna nauka doświadczalna potrafi nałożyć jaki kaftan bezpieczeństwa szalejącemu światu? Wiedza ma tu — jak się zdaje — większe trudności, bo badacz-obserwator żyje trochę za krótko i nie zdąży sprawdzić, czy jego środki naprawdę skutkują.
Bardzo też mądrze postąpiła sobie pani Maud Slye, coraz bardziej znana i uznawana przyrodniczka z Chicago. Odłożyła tymczasem ad acta ludzkość, nabyła kilka białych myszy i hoduje ich potomstwo od lat trzydziestu, notując pilnie, beznamiętnie, ściśle, jak choroby i cechy psychiczne ojców przechodzą na dziesiątki i setki dalszych generacyj. Już sama ta racjonalnie, sucho, w cyfrach i tablicach, podana historia jest po prostu skarbnicą niezmiernie ważnych faktów, pani Slye spiera się z największymi powagami medycznymi, wykazuje im np. — ciągle na zasadzie suchych rejestrów — że straszliwy rak jest prawdopodobnie chorobą dziedziczną, nie nabytą, epidemiczną. Matematycy zajęli się tablicami pracowitej badaczki, biologia je studiuje, socjologia zwróciła na nie uwagę. Okazuje się, że dzieje małego stadka białych myszy, dzieje pokoleń, chorób przekazanych, atawizmów psychicznych, epidemij gasnących i rosnących, mogą być bardzo ciekawe, pouczające, ważne — nawet dla dumnych gromad ludzkich.
Różnica między nami i nimi polega głównie, jeżeli nie jedynie, na tym, że naszych dziejów nie spisała rozumna pani Slye, przyrodniczka.
To też historia ludzkości nabita jest po prostu — niczym stara armata — fałszem i blagą i każdy kiepski wariat czerpie z niej zachętę do dalszych szaleństw.