Ziemia w malignie/Wyścig maszyn nad Afryką
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ziemia w malignie |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „Rój“ |
Data wyd. | 1937 |
Druk | Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Mocne wichry jesienne hulają nad naszą półkulą, jaskółki, bociany odleciały dawno do cieplejszych krajów, ale dumne ptactwo metalowe nie zwraca już wcale uwagi na porę roku. Kilka dni temu poderwało się z lotniska w Portsmouth całe stadko pokaźnych „mew morskich“, „sokołów“, „jastrzębi“, „orłów“ i „wróbli“ i groźnie turkocząc motorami ruszyło przez wiatr i mgłę drogą na Belgrad, Ateny, Kair, Luksor, Chartum do Johannesburga. Maszyny mają teraz przeciętną szybkość około 320 kilometrów na godzinę, wielki wyścig „jubileuszowy“ ma takie wściekłe tempo, że gazety angielskie nadążyć po prostu nie mogą z drukowaniem ważniejszych depesz z trasy. Tym bardziej, że awiacja współczesna rzuca co chwila inną sensacyjną wiadomość kronikarzom i sprawozdawcom prasowym.
Na zdjęciach w pismach londyńskich oglądać można było w tygodniu ubiegłym zaszytego w skafander gumowy pilota — skoczył na płatowcu — specjalnie w tym celu zbudowanym — na wysokość prawie szesnastu kilometrów, pobił wszystkie rekordy dotychczasowe, mało nie zemdlał na wyżynach, ale pofrunie na pewno jeszcze wyżej, do stratosfery. W zeszłym miesiącu kilka śmielszych osób — w tym jedna samotna kobieta — przeskoczyło wielką wodę, Ocean Atlantycki, jakaś bardzo potężna maszyna angielska, która ma później kursować, jak prom między kontynentami, nad linią Kolumba, odbywa właśnie lot próbny wzdłuż brzegów brytyjskich... Dwaj dziennikarze amerykańscy, panowie Ekins („World Telegram“) i Kieran („New York Times“), wyruszyli — jak ongi bohaterowie Verne’a — w podróż naokoło świata, mają w oryginalnym wyścigu korzystać tylko z istniejących linii komunikacyjnych i chcą dowieść, że można już dziś — za biletem pasażerskim — objechać, a raczej przeważnie oblecieć kulę ziemską w dni dwadzieścia...
Takeśmy się ongiś cieszyli z najmniejszych triumfów rycerzy powietrza — wzdycha przy okazji jeden z wybitnych dziennikarzy londyńskich, — takeśmy witali radosnymi okrzykami „epokę aeroplanu“... Widzieliśmy okiem wyobraźni świeże kwiaty z dalekich krajów, listy miłosne, ostatnie numery pism, pastylki od kaszlu i środki lecznicze. Podarunki... przesyłki... Dziś jest mowa raczej o bombach, wzniecających pożary, o gazach trujących, o eskadrach, nalotach. Jeżeli to ma być efekt ostateczny, jeżeli doprawdy jeden z najcudowniejszych wynalazków zamienimy samochcąc na najgorszą bestię z Apokalipsy — to widać zasłużyliśmy uczciwie na całkowitą zagładę, powinniśmy zginąć.
Tak sobie piszą lekkim piórkiem felietoniści, ale sprawa zasadnicza jest o wiele poważniejsza, niż im się zdaje i zatacza coraz szersze kręgi, zaprząta najtęższe mózgi.
W Ameryce istnieje już i to od dłuższego czasu — Związek Pisarzy i Sprawozdawców Naukowych i niedawno gromadka członków tego stowarzyszenia przyparła do muru mężów dostojnych, którzy z okazji trzechsetlecia uniwersytetu Harvarda przybyli do Stanów, i zaproponowała im utworzenie zupełnie nowego ciała prawodawczego — Trybunału Wiedzy. Ten sąd odwoławczy miałby sporo roboty w dzisiejszym świecie, czuwałby nad bezpieczeństwem, badałby przeraźliwe napięcia, które gorączkowa działalność odkrywców i wynalazców wytwarza ustawicznie w państwach, krajach, społeczeństwach, dbałby o to, żeby gorzkie jabłka z drzewa poznania nie zamieniały się na owoce zatrute cyjankiem potasu. Jeden z pomysłowszych inżynierów nowoczesnych, „drugi Edison“, W. Dubilier, twórca nadczułych detektorów, które z odległości 40 kilometrów „słyszą“ zbliżające się krążowniki i aeroplany — narzekał któregoś dnia w wywiadzie prasowym: „całą naszą wiedzę skierowaliśmy na wyniszczenie, wytracenie ludzkości“. Ja wiem o tym najlepiej, bo sam jestem jednym z tych najętych skrytobójców — mówił dziennikarzom w Londynie ów wynalazca, posiadacz trzystu poważnych i doniosłych patentów.
„Trybunał“ powinien — jak słusznie piszą w Nowym Jorku — powołać na członka honorowego, czy na prezesa, wielkiego H. G. Wellsa — świetny pisarz i prorok skończył w tych dniach lat siedemdziesiąt, ale w dziele najnowszym („The Anatomy of Frustration“) wraca znów do ideałów młodzieńczych, rozmyśla nad „kwintesencją życia“, nad metodą naukową uporządkowania świata.
Projekt dziennikarzy amerykańskich wywołał żywszą dyskusję na pamiętnym kongresie — zabierali głos w tej kwestii Bronisław Malinowski (głośny antropolog). Hu Shih (filozof chiński), Etienne Gilson z Paryża. Prof. Dewey był również zdania, że naukowcy muszą wreszcie wyjrzeć z „kokonów swoich specjalności“ na świat szerszy, nie powinni patrzeć bezradnie na to, jak najwspanialsze narzędzia, wymyślone przez ludzi genialnych, wpadają w ręce krewkich dyktatorów, jak ujarzmionymi potęgami natury kieruje zła wola, ignorancja, bezmyślność.
Mniej więcej to samo mówili Anglicy na ostatnim zjeździe w Blackpool, ale jak właściwie zorganizować ów Trybunał najwyższy, jak mu zapewnić posłuch? jak ma wyglądać z bliska „dyktatura naukowa“?
Nasuwają się różne trudności natury praktycznej. Żyjemy w wieku XX, nie w epoce faraonów i kapłanów egipskich, nie możemy odkryć naukowych otoczyć tajemnicą, nie zamkniemy przed tłumem profanów naszych bibliotek i ksiąg na siedem spustów, czy siedem pieczęci. Przeciwnie nawet — wydajemy za kilka złotych tomik, w którym najwięksi koryfeusze wiedzy nowszej, Bertrand Russell, Haldane, fizyk Andrade, astronom H. Spencer Jones mówią w zwięzłych artykułach o „misteriach życia i śmierci“. Taka książka wyszła niedawno w Londynie i zdumiony czytelnik może się już na pierwszych stronicach przekonać, na jakie wyżyny i do jakich głębi dociera dziś zawzięta wiedza przyrodnicza. Russell roztrząsa kwestię, czy żyjemy po śmierci, Jones (astronom królewski) mówi o życiu na innych planetach, Donnan (chemik) rozważa obiektywnie, jakie są szanse, że pewnego dnia „stworzymy życie“ w laboratorium, w probówce. Może najwięcej werwy mają artykuły popularne świetnego biologa, genetyka londyńskiego, J. B. S. Haldane’a. Z pewnych głośnych odkryć amerykańskich (badania najnowsze Stanley’a) Haldane wyciąga wniosek, że już dziś odnaleźliśmy substancje chemiczne, które się rozmnażają jak żywe i wywołują epidemie w roślinach, jak bakterie, że pas pograniczny między chemią i życiem zwęża się coraz bardziej, niknie.
I znów mamy tu najwidoczniej dwa oblicza wiedzy przed sobą: uśmiechnięte i tragiczne. Epokowe badania Stanley’a otwierają wspaniałe perspektywy przed wiedzą lekarską: trafiliśmy na chemiczne przyczyny „zarazy mozaikowej“ u roślin tytoniowych, może trafimy na trop innych zarazków nieuchwytnych, przesączalnych, znajdziemy wreszcie sposób na grypę, influenzę, katar i t. d. i t. d. Ale te same wielkie odkrycia — jak się domyślać łatwo — mogą być również wodą na potworne młyny Belzebubów i Lucyferów: bliski jest, jak widać dzień, kiedy człowiek będzie sobie tworzył dowolne, nowe, nieznane epidemie w laboratorium... Biochemia może być obrócona na dobre, albo i na złe.
Niedawno otrzymał nagrodę paryskiego „Tow. Astronomicznego“ Amerykanin nazwiskiem Africano za prace wnikliwe, trudne, niebezpieczne nad t. zw. „rakietą“. Opisuje w ciekawym referacie, który przedrukowały pisma, jakich musiał używać forteli sprytnych, żeby uchronić siebie — obserwatora — i aparaty miernicze przed gwałtownymi wybuchami w groźnym przyrządzie. Napełniał metalowe cylindry płynnym tlenem, prochem, dynamitem, ścieśnionymi gazami, opracował metody zapalania niebezpiecznych mieszanin, badania ciśnień. Wreszcie to i owo ustalił: rakieta dobrze wykonana może się na coś przydać, może się wznieść bardzo wysoko, może oddać usługi poważne meteorologom i fizykom, którzy badają promienie kosmiczne. Pod koniec dopisuje p. Africano kilka zdań, z których wynika, że rakieta może być groźna jako broń ofensywna, że ma duże „możliwości destrukcyjne“...
Nie ma w technice ani w nauce tego dobrego, które by — przy odpowiednich staraniach odpowiednich spryciarzy — na złe wyjść ludziom nie mogło. Pasteur, Koch, Ikar, Lavoisier, twórcy nowych motorów i odkrywcy środków narkotycznych obracają się pewnie w grobach, — jeżeli wierzyć w życie pozagrobowe i w to, że duchy się jeszcze naszymi sprawami interesują.
Jak znaleźć wyjście z przeraźliwie trudnej sytuacji? Maleńkie, wątłe światełko widać w rzeczowym referacie poważnego fizjologa, profesora Edgara Douglasa Adriana. Uczony ten bada od dawna reakcje mózgu metodami elektrycznymi. Podobno wszelkie nasze emocje, pomysły, wrażenia, idee zaznaczają się wyraźnie prądami i „falami“ w teraźniejszych czulszych aparatach mierniczych. Prof. Adrian, laureat Nobla, opiera się na wynikach studiów wieloletnich i twierdzi, że gdyby mózg ludzki był choćby tylko ze dwa razy większy — coś dziwnego stałoby się z nami! Świat pięknieje, wszystko jest jasne, trudności znikają, wojny nie ma ani depresji ekonomicznej, dostrzegamy nowe zadania, stajemy się nadludźmi...
Prof. Adrian, laureat Nobla, ma stanowczo rację. Czekajmy aż mózgownice urosną.