Zmartwychwstanie (Tołstoj, 1900)/Część druga/XXXIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zmartwychwstanie |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1900 |
Druk | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Gustaw Doliński |
Tytuł orygin. | Воскресение |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jeden z robotników, stary już człowiek, z niepewnością i strachem spojrzał na młodego chłopca. Zdziwiło ich to niepomiernie, że Niechludow, zamiast im wymyślać, jak to zwyle czynili panowie, ustąpił swojego miejsca i pozwolił pozostać. Dlatego też patrzyli nań z nieufnością, myśląc, że z tej uprzejmości może wypaść dla nich coś niedobrego. Widząc jednak, że niemasz tu żadnego podstępu i że Niechludow rozmawiał swobodnie z Tarasem, uspokoili się, kazali małemu usiąść na worku, prosząc, aby Niechludow zajął swe miejsce. Z początku stary robotnik, siedzący naprzeciw Niechludowa, drżąc cały, cofał ze strachem nogi, obute w zabłocone łapcie, aby przypadkiem nie trącić lub nie powalać pana. Powoli jednak rozgadał się na dobre i uderzał ręką raz po raz w kolana Niechludowa, chcąc zwrócić jego uwagę.
Opowiadał mu o swoich sprawach, o robocie na torfowych błotach, zkąd właśnie wszyscy teraz wracali. Przebyli tam dwa miesiące i wracają do domu, każdy wiezie swój zarobek dziesięć rubli, bo część pieniędzy dana była z góry przy zgodzie. A pracować trzeba było od rana do wieczora, a cały czas po kolana stojąc w błocie, jeno dwie godziny wypoczynku w południe na obiad.
— Kto niezwyczajny, to mu trudno wytrzymać — prawił stary — ja także przebiedowałem dosyć.
Stary opowiadał dalej, że już dwadzieścia osiem lat chodzi na robotę i cały swój zarobek oddawał do domu, najpierw ojcu, potem starszemu bratu, a teraz krewniakowi, co rządzi gospodarstwem. Z zarobionych rocznie pięćdziesięciu, czy sześćdziesięciu rubli dla siebie dostaje dwa, czy trzy ruble na tytoń i na zapałki.
— Czasem to z tych pieniędzy wódki trochę napije się człowiek, ale to już moja wina, człowiek grzeszny jest — mówił, uśmiechając się.
Opowiadał jeszcze, jak kobiety za nich w domu odrabiają, i jak rządca przed odjazdem uraczył ich wódką, z pół wiadra chyba było wszystkiego, wreszcie zaś napomknął, że jeden z nich nie wytrzymał roboty i umarł, a drugiego wiozą chorego. Chory, o którym wspomniał robotnik, siedział w tym samym wagonie, wcisnąwszy się w najciemniejszy kąt. Byłto młody chłopiec, o ziemistej, bladej cerze, z sinemi wargami. Widocznie gnębiła go febra. Niechludow podszedł do niego, ale chłopiec spojrzał na niego tak nieufnem i trwożnem spojrzeniem, że Niechludow, nie chcąc go niepokoić zapytaniami, cofnął się. Zwrócił się jednak do starego i kazał mu kupić chinny dla chłopca i w tym celu napisał receptę do apteki. Chciał nawet ofiarować pieniądze na lekarstwo, ale stary nie zgodził się na to — mówiąc, że zapłaci ze swoich.
— Dużo człowiek świata zwiedził, ale jeszcze takich panów nie widział. — Różne widać są pany na świecie — zakończył stary, zwracając się do Tarasa.
„Tak, to zupełnie inny, nieznany świat” — myślał Niechluow, patrząc na te suche, muskularne członki, na grubą odzież i na łagodne, ogorzałe, zmęczone lica robotników; czuł, że znajduje się pośród innych, zupełnie nowych ludzi, którzy posiadają, swoje kłopoty, zajęcia, troski i radości, i te wszystkie ogólne ludzkie uczucia, właściwe każdemu z nas.
— Oto jest, le vrai grand monde — myślał Niechludow, przypominając sobie zdanie, wypowiedziane przez księcia Korczagina i cały ten wielki, rozkoszny świat Korczaginych, ze wszystkiemi małostkami i śmiesznościami.
I uczuwał w duszy radość i wesele wielkie, jak podróżnik, co odkrył jakiś świat nieznany, a czarów pełny i cudny.