Zmartwychwstanie (Tołstoj, 1900)/Część pierwsza/LIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zmartwychwstanie |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1900 |
Druk | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Gustaw Doliński |
Tytuł orygin. | Воскресение |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Je suis à vous. Chcesz palić. Tylko zaczekaj, żebyśmy tu nie naśmiecili — to mówiąc, przyniósł popielniczkę. — No, słucham.
— Mam do ciebie dwie prośby.
— Jakie?
Twarz Maslennikowa przybrała wyraz zmęczenia i nudy. Wszelkie ślady ożywienia pieska pokojowego, którego pan podrapał za ucho — znikły zupełnie. Z salonu dochodziły pojedyncze głosy.
Jakiś kobiecy głosik mówił: jamais, jamais, je ne croirais; a inny męzki opowiadał coś, powtarzając raz po raz: la comtesse Voronzoff i Victor Apraksine. Z innej strony dochodził tylko pomieszany gwar i śmiechy. Maslennikow, przysłuchując się temu, co się działo w salonie, słuchał Niechlndowa.
— Ja znów w sprawie tej kobiety — przemówił Niechludow.
— A tak, skazana niewinnie. Wiem, wiem.
— Jabym chciał, aby ją można było przenieść na posługaczkę do szpitala. Mówiono mi, że można tak zrobić.
Maslennikow wydął wargi i zamyślił się.
— No, przypuśćmy, że można — rzekł. — Ale ja się postaram o to, i jutro dam ci znać.
— Mówiono mi, że tam dużo chorych i potrzebne są posługaczki.
— No tak, tak. W każdym razie zawiadomię cię.
Z salonu dał się słyszeć ogólny, wesoły śmiech.
— To Wiktor — rzekł Maslennikow, uśmiechając się — chłopiec nadzwyczajnie złośliwy, gdy jest w humorze naturalnie.
— I jeszcze — ciągnął dalej Niechludow — obecnie w więzieniu siedzi 130 ludzi jedynie za to, że mają przetrzymane paszporty. Siedzą już tu miesiąc.
I opowiedział przyczynę, z powodu której ich więziono.
— Jakim sposobem dowiedziałeś się o tem? — spytał Maslennikow, a twarz jego wyrażała niezadowolenie i niepokój.
— Ja odwiedzałem oskarżonego i w korytarzu obstąpili mnie ci ludzie i prosili.
— Jakiego oskarżonego odwiedzałeś?
— Chłopa, którego niewinnie osądzono, i zamówiłem dla niego adwokata. Ale to nie o to chodzi. Ci ludzie niewinni zupełnie, trzymani w więzieniu jedynie dlatego, że mają przetrzymane paszporty i...
— To należy do prokuratora — przerwał niecierpliwie Maslennikow. — Mówisz o sądzie szybkim i sprawiedliwym. Obowiązkiem prokuratora jest zwiedzanie więzienia dla przekonania się, czy siedzą tam ludzie winni, czy niewinni. Ale ci panowie nic nie robią, tylko... grają w winta.
— Więc ty nic nie możesz na to poradzić? — chmurno spytał Niechludow, przypomniawszy sobie zdanie adwokata, że gubernator zwali winę na prokuratora.
— Ależ owszem, zrobię wszystko, co będzie można. Rozpatrzę sprawę natychmiast.
— Dla niej stokroć gorzej. C’est un souffre douleur — doleciał z salonu jakiś głos kobiecy.
— Tem lepiej i tamtą wezmę — dochodził z drugiej strony jakiś wesoły głos męzki, i szczery, młody śmiech kobiecy.
— Nie, nie, za nic — wpadło z innej strony.
— Widzisz tedy, że zrobię wszystko, co w mojej mocy — powtórzył raz jeszcze Maslennikow, gasząc papierosa białą ręką, zdobną w turkusowy pierścień. — A teraz chodźmy do pań.
— Jeszcze jedno — przemówił Niechludow, nie wchodząc do salonu i zatrzymując się we drzwiach. — Mówiono mi wczoraj w więzieniu, że paru aresztantom wymierzono karę cielesną. Czyż to prawda?
Maslennikow poczerwieniał.
— Ach i o tem wiesz? Nie, stanowczo, mon cher, ciebie nie można wszędzie puszczać, bo ciebie zawsze wszystko interesuje. No chodźmy już, chodźmy, Anette nas szuka — rzekł, biorąc Niechludowa pod ramię i zdradzając znów niezwykłe ożywienie, tak jak po wizycie ważnej figury, tylko teraz spojrzenie jego było raczej trwożne, niż radosne.
Niechludow wysunął szorstko swoje ramię z uścisku i nie kłaniając się i nie żegnając z nikim, chmurny przeszedł przez salon, dużą salę i nie zwróciwszy najmniejszej uwagi na lokajów, którzy na jego widok w przedpokoju zerwali się na równe nogi, wyszedł czemprędzej na ulicę.
— Co mu się stało? Coś ty mu powiedział? — pytała Anetta męża.
— To à la française — odezwał się ktoś.
— To chyba nie à la française, to prędzej à la zoulou.
— Tak, on zawsze był dziwakiem.
Ktoś z gości powstał i zaczął się żegnać, ktoś nowy nadjechał i rozmowy potoczyły się w dalszym ciągu; ogólnie podchwycono niewłaściwe znalezienie się Niechludowa, jako temat najmilszy i najłatwiejszy do rozmów na dzisiejszym jour-fixi’e.
Nazajutrz po bytności swojej u Maslennikowa Niechludow otrzymał od niego list, pisany wprawnym i śmiałym charakterem, na grubym, lśniącym papierze, z herbami i pieczęciami, w którym Maslennikow donosił mu, że napisał o to, aby Masłową przeniesiono do szpitala w charakterze posługaczki, i że prawdopodobnie życzeniu jego stanie się zadość. List kończył się słowami „kochający cię zawsze, starszy kolega”, a poniżej podpisu Maslennikow, widniał gruby i zadziwiająco sztuczny zakrętas.
— Dureń! — szepnął mimowoli Niechludow, przeczytawszy list, bo w jednem tem słowie „kolega”, czuł, że Maslennikow raczył zniżyć się aż do jego osoby, nie zważając na to, że poczytywał się za wielkiego człowieka. A chciał mu tem jeśli nie pochlebić, to pokazać przynajmniej, że jednak on nie tak bardzo pyszni się swoją wielkością, nazywając jego, Niechludowa, „kolegą.“