Zmartwychwstanie (Tołstoj, 1900)/Część pierwsza/LV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Zmartwychwstanie
Podtytuł Powieść
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1900
Druk Biblioteka Dzieł Wyborowych
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Gustaw Doliński
Tytuł orygin. Воскресение
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LV

Jednym z najbardziej rozprzestrzenionych po świecie przesądów jest ten, że każdy człowiek ma jedne, sobie tylko właściwe przymioty, że bywa człowiek dobry, zły, rozumny, głupi, energiczny, apatyczny i t. d. Ale w rzeczywistości tak nie jest. My możemy powiedzieć o człowieku, że częściej bywa dobrym, niż złym, częściej rozumnym, niż głupim, częściej energicznym, niż apatycznym i naodwrót; ale to będzie kłamstwem, jeśli my powiemy o jakimś pojedynczym człowieku, że jest zawsze dobrym lub rozumnym, a o drugim, że jest zawsze złym lub głupim. A my w naszych sądach popełniamy ten błąd i dzielimy ludzi tak właśnie, a nie inaczej. A to jest źle. Ludzie są jak rzeki: woda we wszystkich zda się jednaka, i jest jednaka, ale rzeka bywa to wązka, to bystra, to szeroka, to cicha, to czysta, to zimna, to mętna, to ciepła. Tak samo i z ludźmi. Każdy człowiek nosi w sobie zarodki wszystkich cnót i wad ludzkich, raz przejawiają się i królują jedne, kiedyindziej drugie, i często człowiek staje się niepodobnym do siebie, będąc jednak zawsze samym sobą. U niektórych ludzi przemiany takie następują po sobie nadzwyczaj szybko. I do nich właśnie należał Niechludow. Przemiany te spowodowane były tak przez fizyczne, jak i przez moralne przyczyny, I jedna z tych nagłych przemian w usposobieniu jego nastąpiła teraz.
Uczucie jasnej radości i jakby odrodzenia, które odczuwał po sądzie i pierwszem widzeniu się z Kasią, przeszło, znikło i zamieniło się, pod wpływem ostatniego widzenia się, w jakiś lęk i wstręt do niej.
Postanowił sobie, że jej nie porzuci, że nie zmieni swego zamiaru ożenienia się z nią, jeśli tylko ona tego zechce; lecz myśl ta była dlań męką.
Na drugi dzień po wizycie u Maslennikowa pojechał znów do więzienia, aby Kasię zobaczyć. Dozorca pozwolił na widzenie się z nią, ale nie w biurze, ani w sali adwokackiej, lecz w damskiej poczekalni. Dozorca tym razem był bardziej surowym i zimnym dla Niechludowa, niż poprzednio; widocznie po ostatniej jego rozmowie z Maslennikowem, nakazane były większe ostrożności z panem odwiedzającym.
— Widzieć się można — rzekł dozorca — tylko pieniędzy nie można dawać, jak już Pana prosiłem... A co do pozwolenia przeniesienia jej do szpitala, jak pisał jaśnie wielmożny pan, to możnaby to zrobić, i lekarz się na to zgadza. Tylko ona sama nie chce, powiada: A czy mnie to niewola sprzątać po parszywych! To proszę księcia pana taki naród — dodał.
Niechludow nie odrzekł nic, tylko prosił, aby mógł się prędzej zobaczyć. Dozorca wyprawił posługacza i Niechludow wszedł za nim do pustej zupełnie żeńskiej poczekalni.
Masłowa już tam była i wyszła z za kratek cicha i trwożna. Podeszła blizko do Niechludowa i unikając jego wzroku, wyszeptała:
— Proszę mi wybaczyć, Dymitrze Iwanowiczu, ja onegdaj mówiłam źle, bardzo źle.
— Nie moja rzecz przebaczać pani... — przerwał jej Niechludow.
— Ale zawsze... już tak... niech pan ranie zostawi — dodała po chwili i w skośnych jej oczach, gdy przelotnie spojrzała na niego, zabłysnął znów, jak się Niechludowowi zdawało, jakiś zły błysk.
— Dlaczego ja mam dać pani pokój?
— No, bo już tak.
— Dlaczego tak?
Ona spojrzała na niego znów tem, jak mu się zdawało, złem spojrzeniem.
— No, tak, ot, zostaw mnie pan, ja panu mówię szczerze. Ja nie mogę. Niech pan o tem całkiem zapomni — szeptała drżącemi wargami. — Naprawdę. Bo lepiej... powieszę się.
Niechludow czuł, że w tej odmowie była owa nienawiść dla niego, owa nieprzebaczona wina, ale było coś jeszcze więcej, to coś wielkie i ważne. To zupełnie spokojne potwierdzenie jej poprzedniej odmowy, co rozproszyło w duszy Niechludowa wszelkie wątpliwości i podejrzenia, i powrócił mu dawny poważny, uroczysty i radosny nastrój duszy.
— Kasiu, jak mówiłem, tak powtarzam raz jeszcze — przemówił niezwykle poważnie. — Ja proszę cię, abyś za mnie wyszła. A jeśli ty mnie nie chcesz i dopóki nie zechcesz, tak jak przedtem, będę tam, gdzie ty będziesz, i pojadę tam, kędy ciebie powiozą.
— To pańska dobra wola, ja nic więcej nie powiem — odparła i usta jej znów zadrżały lekko.
On także milczał, czując, że nie będzie miał siły mówić dłużej.
— Ja teraz jadę na wieś, a potem pojadę do Petersburga — przemówił nakoniec, opanowawszy wzruszenie. — Będę pamiętał o pani, o naszej sprawie i da Bóg, wyrok zostanie odwołany.
— A jak nie odwołają, to mi wszystko jedno. Jeśli nie za to, to za przeszłe życie należy mi ię kara — powiedziała i Niechludow widział, jak wielkim był jej wysiłek, aby powstrzymać cisnące się do oczu łzy.
— Cóż, widział pan Mieńszowa? — zapytała nagle, chcąc pokryć swe pomieszanie. — Prawda, że oni niewinni?
— Ja też tak sądzę.
— Taka miła starowina, taka dobra — ozwała się po chwili.
Niechludow opowiedział jej wszystko, co słyszał od Mieńszowa, i spytał jeszcze, czy jej czego nie brak, odpowiedziała, że jej nic nie potrzeba.
I znów zamilkli.
— A co do szpitala — rzekła nagle, obrzucając go spojrzeniem swych skośnych oczu — to... jeśli pan chce, to pójdę, a wódki... także pić nie będę.
Niechludow nie mówiąc nic, popatrzył jej w oczy. Oczy jej uśmiechały się.
— To bardzo dobrze — wyszeptał cicho.
Tak, ona jest zupełnie inna, inna istota — myślał Niechludow, doświadczając po dawnych wątpliwościach nieznanego mu dotąd zupełnie uczucia wiary — w potęgę miłości.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Gustaw Doliński, Lew Tołstoj.