Zmartwychwstanie (Tołstoj, 1900)/Część pierwsza/LV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zmartwychwstanie |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1900 |
Druk | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Gustaw Doliński |
Tytuł orygin. | Воскресение |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jednym z najbardziej rozprzestrzenionych po świecie przesądów jest ten, że każdy człowiek ma jedne, sobie tylko właściwe przymioty, że bywa człowiek dobry, zły, rozumny, głupi, energiczny, apatyczny i t. d. Ale w rzeczywistości tak nie jest. My możemy powiedzieć o człowieku, że częściej bywa dobrym, niż złym, częściej rozumnym, niż głupim, częściej energicznym, niż apatycznym i naodwrót; ale to będzie kłamstwem, jeśli my powiemy o jakimś pojedynczym człowieku, że jest zawsze dobrym lub rozumnym, a o drugim, że jest zawsze złym lub głupim. A my w naszych sądach popełniamy ten błąd i dzielimy ludzi tak właśnie, a nie inaczej. A to jest źle. Ludzie są jak rzeki: woda we wszystkich zda się jednaka, i jest jednaka, ale rzeka bywa to wązka, to bystra, to szeroka, to cicha, to czysta, to zimna, to mętna, to ciepła. Tak samo i z ludźmi. Każdy człowiek nosi w sobie zarodki wszystkich cnót i wad ludzkich, raz przejawiają się i królują jedne, kiedyindziej drugie, i często człowiek staje się niepodobnym do siebie, będąc jednak zawsze samym sobą. U niektórych ludzi przemiany takie następują po sobie nadzwyczaj szybko. I do nich właśnie należał Niechludow. Przemiany te spowodowane były tak przez fizyczne, jak i przez moralne przyczyny, I jedna z tych nagłych przemian w usposobieniu jego nastąpiła teraz.
Uczucie jasnej radości i jakby odrodzenia, które odczuwał po sądzie i pierwszem widzeniu się z Kasią, przeszło, znikło i zamieniło się, pod wpływem ostatniego widzenia się, w jakiś lęk i wstręt do niej.
Postanowił sobie, że jej nie porzuci, że nie zmieni swego zamiaru ożenienia się z nią, jeśli tylko ona tego zechce; lecz myśl ta była dlań męką.
Na drugi dzień po wizycie u Maslennikowa pojechał znów do więzienia, aby Kasię zobaczyć. Dozorca pozwolił na widzenie się z nią, ale nie w biurze, ani w sali adwokackiej, lecz w damskiej poczekalni. Dozorca tym razem był bardziej surowym i zimnym dla Niechludowa, niż poprzednio; widocznie po ostatniej jego rozmowie z Maslennikowem, nakazane były większe ostrożności z panem odwiedzającym.
— Widzieć się można — rzekł dozorca — tylko pieniędzy nie można dawać, jak już Pana prosiłem... A co do pozwolenia przeniesienia jej do szpitala, jak pisał jaśnie wielmożny pan, to możnaby to zrobić, i lekarz się na to zgadza. Tylko ona sama nie chce, powiada: A czy mnie to niewola sprzątać po parszywych! To proszę księcia pana taki naród — dodał.
Niechludow nie odrzekł nic, tylko prosił, aby mógł się prędzej zobaczyć. Dozorca wyprawił posługacza i Niechludow wszedł za nim do pustej zupełnie żeńskiej poczekalni.
Masłowa już tam była i wyszła z za kratek cicha i trwożna. Podeszła blizko do Niechludowa i unikając jego wzroku, wyszeptała:
— Proszę mi wybaczyć, Dymitrze Iwanowiczu, ja onegdaj mówiłam źle, bardzo źle.
— Nie moja rzecz przebaczać pani... — przerwał jej Niechludow.
— Ale zawsze... już tak... niech pan ranie zostawi — dodała po chwili i w skośnych jej oczach, gdy przelotnie spojrzała na niego, zabłysnął znów, jak się Niechludowowi zdawało, jakiś zły błysk.
— Dlaczego ja mam dać pani pokój?
— No, bo już tak.
— Dlaczego tak?
Ona spojrzała na niego znów tem, jak mu się zdawało, złem spojrzeniem.
— No, tak, ot, zostaw mnie pan, ja panu mówię szczerze. Ja nie mogę. Niech pan o tem całkiem zapomni — szeptała drżącemi wargami. — Naprawdę. Bo lepiej... powieszę się.
Niechludow czuł, że w tej odmowie była owa nienawiść dla niego, owa nieprzebaczona wina, ale było coś jeszcze więcej, to coś wielkie i ważne. To zupełnie spokojne potwierdzenie jej poprzedniej odmowy, co rozproszyło w duszy Niechludowa wszelkie wątpliwości i podejrzenia, i powrócił mu dawny poważny, uroczysty i radosny nastrój duszy.
— Kasiu, jak mówiłem, tak powtarzam raz jeszcze — przemówił niezwykle poważnie. — Ja proszę cię, abyś za mnie wyszła. A jeśli ty mnie nie chcesz i dopóki nie zechcesz, tak jak przedtem, będę tam, gdzie ty będziesz, i pojadę tam, kędy ciebie powiozą.
— To pańska dobra wola, ja nic więcej nie powiem — odparła i usta jej znów zadrżały lekko.
On także milczał, czując, że nie będzie miał siły mówić dłużej.
— Ja teraz jadę na wieś, a potem pojadę do Petersburga — przemówił nakoniec, opanowawszy wzruszenie. — Będę pamiętał o pani, o naszej sprawie i da Bóg, wyrok zostanie odwołany.
— A jak nie odwołają, to mi wszystko jedno. Jeśli nie za to, to za przeszłe życie należy mi ię kara — powiedziała i Niechludow widział, jak wielkim był jej wysiłek, aby powstrzymać cisnące się do oczu łzy.
— Cóż, widział pan Mieńszowa? — zapytała nagle, chcąc pokryć swe pomieszanie. — Prawda, że oni niewinni?
— Ja też tak sądzę.
— Taka miła starowina, taka dobra — ozwała się po chwili.
Niechludow opowiedział jej wszystko, co słyszał od Mieńszowa, i spytał jeszcze, czy jej czego nie brak, odpowiedziała, że jej nic nie potrzeba.
I znów zamilkli.
— A co do szpitala — rzekła nagle, obrzucając go spojrzeniem swych skośnych oczu — to... jeśli pan chce, to pójdę, a wódki... także pić nie będę.
Niechludow nie mówiąc nic, popatrzył jej w oczy. Oczy jej uśmiechały się.
— To bardzo dobrze — wyszeptał cicho.
Tak, ona jest zupełnie inna, inna istota — myślał Niechludow, doświadczając po dawnych wątpliwościach nieznanego mu dotąd zupełnie uczucia wiary — w potęgę miłości.