Zmartwychwstanie (Tołstoj, 1900)/Część pierwsza/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zmartwychwstanie |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1900 |
Druk | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Gustaw Doliński |
Tytuł orygin. | Воскресение |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Przewodniczący, przejrzawszy papiery, zadał kilka pytań komisarzowi sądowemu i sekretarzowi, a otrzymawszy odpowiedzi twierdzące, rozkazał przyprowadzić podsądnych. Drzwi za kratą otwarły się i weszło dwóch żandarmów w czapkach, z dobytemi pałaszami, a za nimi najpierw jeden podsądny, rudy, piegowaty mężczyzna, i dwie kobiety. Mężczyzna miał na sobie płaszcz aresztancki, nieco za szeroki i za długi na niego. Wchodząc na salę, miał ręce na dół spuszczone, podtrzymując szeroko odstawionemi wielkiemi palcami obu rąk opadające zbyt długie rękawy szyneli. Nie patrząc na sędziów i widzów, uważnie spoglądał na ławkę, którą obchodził. Obszedłszy uważnie, siadł na brzegu robiąc miejsce dla drugich, wlepił wzrok w przewodniczącego i niby coś szepcząc, zaczął poruszać mięśniami żwaczami. Za nim weszła niemłoda już kobieta, także w aresztanckim chałacie. Na głowie miała chustkę więzienną, twarz blado-szarą, bez brwi i rzęs i z poczerwieniałemi oczyma. Kobieta ta wydawała się zupełnie spokojną. Kiedy przechodziła na swoje miejsce, chałat jej o coś się zaczepił. Więc starannie, nie spiesząc się, odczepiła go i usiadła.
Trzecią podsądną była Masłowa.
Jak tylko weszła, oczy wszystkich mężczyzn, w sali będących, zwróciły się na nią i długo nie odrywały się od tej białej twarzy, czarnych błyszczących oczu i rysującej się wyraźnie pod chałatem wyniosłej, wypukłej piersi. Nawet żandarm, obok którego przechodziła, nie spuszczając oczu, spoglądał na nią, jak przechodziła, jak siadła, a następie, gdy się już usadowiła. Jakby czując się winnym, odwrócił się szybko i otrząsnął i długo, patrzył się uparcie w okno wprost przed siebie. Przewodniczący czekał, dopóki podsądni miejsc swych nie zajmą, a skoro tylko Masłowa siadła, zwrócił się do sekretarza.
Zaczęła się zwykła procedura. Obliczenie przysięgłych, rozprawa o nieobecnych, nałożenie na nich kary, decyzya o tych, co się wypraszali, i dopełnienie nieobecnych zapasowymi. Następnie przewodniczący poskładał kartki, włożył je do szklanej urny i zaczął, zakasawszy nieco haftowane rękawy, wyjmować po jednej kartce, roztwierać je i czytać. Następnie poprawił rękawy i poprosił obecnego duchownego o odebranie od sędziów przysięgłych przysięgi. Staruszek duchowny, z obrzmiałą blado-żółtą twarzą, w brunatnej rasie, ze złotym krzyżem na piersiach i jakimś jeszcze niewielkim orderem przypiętym z boku, powoli suwając pod rasą obrzmiałemi nogami, zbliżył się do stojącego przed obrazem stolika z Ewangelią. Przysięgli wstali i tłocząc się, podeszli bliżej.
— Proszę — odezwał się duchowny, dotykając obrzmiałą ręką krzyża na piersiach, i czekając zbliżenia się wszystkich przysięgłych.
Kiedy przysięgli weszli wszyscy na wzniesienie, duchowny przechyliwszy na bok siwą i łysą głowę, wdział na siebie szatę kościelną i poprawiwszy rzadkie włosy, zwrócił się do przysięgłych.
— Prawą rękę podnieść, a palce złożyć ot tak — mówił powolnie starczym głosem, podnosząc opuchłą rękę z dołkami nad każdym palcem, i składając te palce wedle przepisanej formy. — Teraz proszę powtarzać za mną: Ślubuję i przysięgam Bogu Wszechmogącemu, przed świętą jego Ewangelią i krzyżem Pańskim, że w sprawie co do której... mówił, czyniąc przestanek po każdem zdaniu.
— Nie opuszczać rąk — proszę trzymać tak — rzekł do młodego człowieka, co opuścił rękę... że co do sprawy w której...
Jegomość z faworytami, pułkownik, kupiec i inni trzymali ręce ze złożonemi do siebie dwoma palcami, jak tego wymagał duchowny, i jakby ze szczególną rozkoszą, bardzo poprawnie i wysoko, drudzy jakoś niechętnie i niewyraźnie.
Jedni zbyt głośno wymawiali słowa, jakby wyzywająco i z zaznaczeniem, jakby chcieli wyrazić: a ja będę mówił i będę — co mi kto zrobi, drudzy tylko szeptali, opóźniali się i znów, jakby przerażeni, domawiali spiesznie. Jedni trzymali w górze złożone palce, inni rozszerzali je i znów składali. Po wykonaniu przysięgi przewodniczący wezwał przysięgłych do wyboru ze swego grona kierownika obrad. Przysięgli wstali i przeszli do izby obrad, gdzie prawie wszyscy wyjęli papierosy i palić zaczęli. Ktoś zaproponował na przewodniczącego owego pokaźnego jegomościa. Wszyscy zgodzili się na to od razu i rzuciwszy niedopałki, powrócili na salę. Przewodniczący zakomunikował prezesowi sądu, że jest wybranym, i przysięgli zasiedli w dwóch rzędach krzeseł z wysokiemi oparciami. Wszystko szło gładko i uroczyście, i ta właśnie prawidłowość, konsekwencja, nastrój podniosły, widocznie zadowalniały obecnych, dając im to przekonanie, iż spełniają poważne i doniosłe zadanie społeczne. Tego wrażenia doznawał i Niechludow.
Skoro przysięgli usiedli, prezes sądu wygłosił mówkę o ich przywilejach, obowiązkach i odpowiedzialności.
Wygłaszając swą mowę, przewodniczący ciągle zmieniał pozycyę: to opierał się prawą, to lewą ręką, to przechylał się w tył, to ku poręczy krzesła, to równał brzegi papieru, to znów gładził nożyk do przecinania, lub obracał w palcach ołówek.
Przywileje przysięgłych, wedle słów mówcy, zależały na tem, że mogą oni za pośrednictwem przewodniczącego zadawać pytania podsądnym, mogą mieć papier i ołówek i oglądać dowody rzeczowe.
Obowiązek zaś polegał na tem, aby sądzić nie stronniczo, ale sprawiedliwie. Odpowiedzialność zależała na tem, że w razie zdradzenia tajemnicy obrad, lub znoszenia się z podsądnymi, przysięgli pociągnięci będą do odpowiedzialności. Wszyscy słuchali z namaszczeniem. Kupiec, siejąc naokoło siebie odór wódki, i powstrzymując głośną czkawkę, za każdem zdaniem kiwał głową przytakująco.