Zmartwychwstanie (Tołstoj, 1900)/Część pierwsza/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zmartwychwstanie |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1900 |
Druk | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Gustaw Doliński |
Tytuł orygin. | Воскресение |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Przewodniczący, zakończywszy przemówienie, zwrócił się do podsądnych:
— Szymonie Kartinkin proszę wstać.
Szymon zerwał się nerwowo. — Mięśnie twarzy zaczęły drgać mu jeszcze żywiej.
— Nazwisko pańskie?
— Szymon syn Piotra Kartinkin — wygłosił sucho i szybko, najwidoczniej przygotowawszy się do odpowiedzi.
— Stan?
— Włościanin.
— Gubernia i powiat?
— Z Tulskiej guberni, z Kropiwińskiego powiatu, gminy kupianskiej, wsi Borki.
— Ile lat wieku?
— Trzydzieści cztery, rodziłem się w tysiąc ośmset...
— Jakiego wyznania?
— Rosjanin — prawosławny.
— Żonaty?
— Kawaler.
— Rodzaj zajęcia?
— Numerowy z hotelu „Maurytania”.
— Oskarżony był pod sądem?
— Nigdy — jako się żyło przedtem...
— Nie był oskarżony pod sądem?
— Nigdy, uchowaj Boże.
— Kopię aktu oskarżenia doręczono?
— Otrzymałem.
— Proszę usiąść. Eufemia Iwanowna Boczkowa — rzekł przewodniczący, zwracając się do następnej podsądnej.
Ale Szymon stał jeszcze, zasłaniając sobą Boczkowę.
— Kartinkin — proszę usiąść.
Kartinkin stał ciągle.
— Kartinkin proszę usiąść!
Ale Kartinkin stał dalej i usiadł dopiero wtenczas, kiedy nadbiegł komisarz z krzywą głową, i wytrzeszczywszy oczy z tragicznym szeptem przemówił: — Siąść! siąść!
Kartinkin siadł równie szybko jak i wstał, owinął się w chałat i znów zaczął, milcząc, poruszać szczękami.
— Nazwisko — z ciężkiem westchnieniem odezwał się przewodniczący do podsądnej, nie patrząc na nią i coś szukając w leżących przed nim papierach. Prezes był tak udoskonalony w robocie, że mógł robić dwie rzeczy naraz.
Boczkowa liczyła lat 43, była mieszczanką rodem z Kołomny, służyła za numerowę w tymże hotelu Maurytania.
Pod sądem i śledztwem nie zostawała, kopię aktu oskarżenia otrzymała. Odpowiadała śmiało i z taką intonacyą, jakby chciała wyrazić: Tak. Eufemia i Boczkowa, kopię otrzymałam, i szczycę się tem, i drwić z siebie nikomu nie dam:
Boczkowa, nie czekając, rychło jej każą usiąść siadła, jak tylko ukończono pytania.
— Nazwisko? — rzekł przewodniczący do trzeciej podsądnej.
— Trzeba wstać... przemówił miękko i łagodnie, widząc, że Masłowa siedzi.
Masłowa bystrym ruchem podniosła się i z wyrazem gotowości, wystawiając naprzód wydatną pierś swoją, patrzyła prosto na twarz przewodniczącego uśmiechającemi się czarnemi, nieco skośnemi oczyma.
— Nazwisko?
— Nazywano mnie Lubow — odparła szybko.
Niechludow nałożywszy pincenez, patrzył na podsądnych w miarę tego, jak ich badano. — To nie może być — pomyślał nie spuszczając podsądnej z oczu. — Jakim-że sposobem „Lubow’, ” myślał, usłyszawszy odpowiedź.
Przewodniczący chciał pytać dalej, ale sędzia w okularach, zaszeptawszy coś gniewnie, wstrzymał go. Przewodniczący skłonił głowę potakująco i zwrócił się do oskarżonej.
— Jakże — Lubow? — Oskarżona zapisana jest inaczej.
Podsądna milczała.
— Pytam oskarżoną, jakie jej imię rzeczywiste?
— Jakie imię dano na chrzcie św.? — zapytał gniewny sędzia.
— Przedtem wołano na mnie Katarzyna.
— To niepodobna — mówił dalej do siebie Niechludow. I wiedział już teraz niewątpliwie1 że to była taż sama dziewczyna, wychowanka pokojowa, ta, którą niegdyś miłował, rzeczywiście miłował, którą potem w jakimś obłędzie bezrozumnym uwiódł porzucił i której nigdy później nie wspominał. A nie wspominał dlatego, że to wspomnienie było dlań przykrem i męczącem, bo czyniło go winnym, bo wykazywało jawnie, że on, szczycący się uczciwością, nietylko nieuczciwie, ale nawet podle z tą kobietą postąpił.
Tak — to była ona. — I on widział obecnie tę jasną, wyjątkową tajemną odrębność, co wyróżnia każdego człowieka śród innych, co daje mu ów typ właściwy jeden jedyny, w wszechświecie nie znajdujący sobowtóru.
Nie mówiąc już o niezwykłej białości i krągłości twarzy, ta oryginalność, miła, wyjątkowa, przyrosła do tej twarzy — do tych policzków i ust, a osobliwie do tych nieco skośnych oczu — do tego naiwnego wejrzenia, w przychylnym wyrazie nietylko w twarzy, ale i całej osobie.
— Trzeba było tak powiedzieć — znów szczególnie miękko rzekł przewodniczący. Nazwisko jak?
— Nie miałam ojca... rzekła Masłowa.
— Jak było chrzestnemu ojcu?
— Michał.
— Co ona mogła takiego zrobić? — myślał Niechludow, oddychając ciężko.....
— Nazwisko — jak nazwisko? — pytał dalej przewodniczący.
— Po matce nazywano mnie Masławą.
— Stan?
— Mieszczanka.
— Wyznania prawosławnego?
— Prawosławnego.
— Zajęcie...
— Masłowa milczała.
— Zajęcie? — pytam. Czem zajmowała się oskarżona?
— Pan przecie wie — rzekła Masłowa i uśmiechnęła się, ale w tej chwili bystro spojrzawszy dokoła, znów patrzała prosto w twarz przewodniczącego.
Było tak coś niezwykłego i strasznego w wyrazie twarzy, coś tak żałosnego w znaczeniu wypowiedzianych słów i w tym uśmiechu, i w spojrzeniu bystrem, jakiem obrzuciła salę, że przewodniczący pochylił się, spuściwszy oczy i w sali na chwilę zaległa cisza. Ciszę tę przerwał czyjś śmiech pośród publiki. Ktoś inny syknął.
Przewodniczący podniósł głowę i pytał dalej:
— Oskarżona nie była badaną, ani karaną sądownie?
— Nie — odrzekła cicho Masłowa i westchnęła.
— Kopię aktu oskarżenia doręczono?
— Doręczono.
— Proszę usiąść.
Oskarżona uniosła spódnicę ruchem, jakim strojne damy unoszą tren sukni, i siadła, włożywszy drobne, białe ręce w rękawy płaszcza, nie spuszczając oczu z przewodniczącego.
Rozpoczęło się wyliczanie świadków, wydalanie świadków z sali, kwestya lekarza biegłego, zaproszenie tegoż lekarza do sali posiedzeń. Potem sekretarz powstał, i zaczął czytać akt oskarżenia. Czytał wyraźnie i głośno, ale tak szybko, że głos jego źle wymawiający litery Z i r, zlewał się w monotonne usypiające brzęczenie.
Sędziowie, opierając się to o jedną, to o drugą poręcz krzesła, to na stole, to na oparciu, to przymykali oczy — to znów otwierali, szepcząc między sobą. Żandarm kilkakrotnie powstrzymywał natarczywie napastujące go ziewanie. — Z podsądnych jeden Kartinkin poruszał szczękami bez odpoczynku. Boczkowa siedziała wyprostowana i spokojna, od czasu do czasu drapiąc się w głowę pod chustką.
Masłowa to siedziała nieruchoma, słuchając czytającego, wpatrzona w niego, to wzdrygała się, jakby chcąc coś powiedzieć, czerwieniła, wzdychała ciężko, przekładała ręce, oglądała się i znów patrzyła na czytającego sekretarza.
Niechludow siedział w pierwszym rzędzie, na nizkiem krześle drugiem z brzegu, i nie zdejmując pince-nez, patrzył na Masłowę. Dusza jego pracowała w trudzie i bólu.