LVII
Zmrok poranny.

Po dziedzińcach koszarów bębny brzmiały gwarnie
Pobudkę, — a wiatr ranny zdmuchiwał latarnie.
Był to czas snów niezdrowych, co natrętnym rojem
Sen ciemnowłosych chłopców burzą niepokojem,
Gdy jak źrenica krwawa a wiecznie drgająca,
Lampa czerwonem piętnem zda się na tle słońca,
A duch walczący z cielskiem odrętwiałem, sennem
Naśladuje te walki nocy z dniem promiennym;
Gdy mąż piórem — kobieta miłością się nuży.
Już świt; — już się z kominów tu i owdzie kurzy:
Ze sczerniałą powieką, z otwartemi usty,
Toną w śnie ogłupienia, bachantki rozpusty,
Podczas gdy nędza z piersią wystygłą, zapadłą,
Chucha w ręce lub nieci żar, by zwarzyć jadło.
Czas to był, gdy w kryjówkach i chłodu i głodu
Najsroższe dla położnic godziny porodu;
Gdy jak głuszone falą spienionej krwi łkanie —
Rozdzierało powietrze w dali kurów pianie;

Morze mgły pogrążało gmachy, jak w kąpieli,
A po szpitalach, na swej śmiertelnej pościeli,
Mrący w napadach czkawki żegnali się z życiem.
Rozpustnicy wracali złamani użyciem.
Jutrzenka, drżąc pod falą zielono-różaną,
Podnosiła się zwolna nad pustą Sekwaną,
A Paryż — ten wyrobnik stary — na roboczy
Dzień — zbierał swe narzędzia i przecierał oczy.














Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Charles Baudelaire i tłumacza: Zofia Trzeszczkowska.