Znamię czterech/Rozdział IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Conan Doyle
Tytuł Znamię czterech
Wydawca Dodatek do „Słowa”
Data wyd. 1898
Druk Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Eugenia Żmijewska
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
ROZDZIAŁ IX.
Bezowocne poszukiwania.

Obudziłem się bardzo późno, ale już zupełnie wypoczęty. Sherlock Holmes nie grał już na skrzypcach, lecz czytał z wielkiem zajęciem. Widocznie wcale się nie kładł. Widząc, że się poruszam, spojrzał na mnie; na jego twarzy dostrzegłem niepokój.
— Dobrześ spał? — spytał. — Obawiałem się, że nasza rozmowa cię obudzi.
— Nic nie słyszałem. Czy stało się co nowego?
— Niestety, nic. Przyznaję, że mnie to już nudzi. Pewien byłem, że do tej pory otrzymam informacye. Wiggins zdawał mi raport przed chwilą. Nie mogą odnaleźć szalupy. Bardzo mnie to martwi, gdyż każda chwila stracona już się powetować nie da.
— Zechciej pan przyjąć moje usługi. Jestem zupełnie wypoczęty i mogę już nie spać w nocy.
— Nie, niema nic do roboty — odrzekł. — Trzeba czekać cierpliwie. Ja wyjść nie mogę, bo przez ten czas gotów właśnie przybyć mój adjutant z ważnemi wiadomościami. Ale pan jesteś wolny.
— W takim razie pójdę odwiedzić panią Forrester. Zapraszała mnie wczoraj.
— Pani Forrester? — podchwycił Holmes.
— Miss Morston także. Chciały się dowiedzieć, co słychać nowego.
— Na pańskiem miejscu zachowałbym dyskretne milczenie. Z kobietami, najlepszemi nawet, trzeba być zawsze ostrożnym.
— Powrócę za godzinę, może za dwie — odparłem, udając, że tego bluźnierstwa nie słyszę.
— Szczęśliwej drogi! — zawołał. — Ale prawda, skoro pan będzie przechodził tamtędy, mógłbyś też oddać poczciwego Toby jego panu. Ten kundel już nam niepotrzebny.
Wziąłem psa ze sobą i odprowadziłem go do właściciela.
W Camberwell zastałem miss Morston zmęczoną jeszcze po przygodach zeszłej nocy, ale żądną wiadomości, również jak i pani Forrester. Opowiedziałem im wszystko, cośmy wykryli, oszczędzając im jednak szczegółów zbrodni, które mogły razić uszy niewieście.
— To istny romans! — zawołała pani Forrester. — Niczego w nim nie braknie. Jest i skrzywdzona kobieta i skarb milionowy i Murzyn ludożerca i rozbójnik o drewnianej nodze.
— Nie zapominajmy także o dwóch błędnych rycerzach — dodała miss Morston z wdzięcznem spojrzeniem.
— Czy wiesz, Mary, że twoje przyszłe losy zależne będą od obrotu wypadków — nadmieniła pani Forrester. — Nie pojmuję doprawdy twojej obojętności w tej sprawie. Pomyśl, jak to przyjemnie być milionerką. Patrząc na ciebie, możnaby przypuścić, że to cię wcale nie obchodzi.
Byłem ucieszony, widząc, jak małą wagę miss Morston przywiązuje do fortuny.
— Najważniejszą obecnie sprawą — rzekła — jest uwolnienie p. Tadeusza Sholto. Postąpił tak szlachetnie i bezinteresownie, że jego przedewszystkiem powinniśmy mieć na względzie. Trzeba obalić ciążący na nim zarzut.
Było już późno, gdym opuścił Camberwell; do domu wróciłem o zmroku.
W salonie na krześle leżała książka i fajka mojego przyjaciela, lecz jego samego nie było. Szukałem po całym pokoju, czy nie zostawił dla mnie słówka, ale nic nie znalazłem.
— P. Sherlock Holmes wyszedł zapewne? — spytałem panią Hudson, gdy przyszła zamknąć okiennice.
— Nie, panie, poszedł do swego pokoju. Wie pan — dodała półgłosem — ja się niepokoję o jego zdrowie.
— I czemuż to, mrs. Hudson?
— Jest jakiś dziwny. Po pańskiem odejściu chodził po pokoju, jak szalony, mówił do siebie głośno. Za każdem poruszeniem dzwonka wybiegał na schody i pytał: „Kto przyszedł, pani Hudson?“ A teraz oto zamknął się i słyszę, że wciąż chodzi. Byle tylko nie zasłabł. Radziłam mu zażycie kropel laurowych, ale spojrzał na mnie tak groźnie, że uciekłam coprędzej.
— Bądź pani o niego spokojną: — rzekłem — nic mu się nie stanie. Widziałem go już nieraz takim. Zawsze się zachowuje w ten sposób, gdy ma do wyświetlenia jaką sprawę kryminalną.
Udawałem zimną krew dla dodania otuchy naszej gospodyni, lecz gdy Sherlock przez całą noc nie zaprzestał swojej wędrówki po pokoju i ja zacząłem się trwożyć.
Ukazał się przy śniadaniu; był zgorączkowany, oczy mu pałały dziwnym blaskiem.
— Trujesz się dobrowolnie — rzekłem. — Po co było chodzić przez całą noc po pokoju?
— Nie mogłem zasnąć. Męczyła mnie wciąż ta zagadka. Co za utrapienie zatrzymać się w pół drogi na tak marnej przeszkodzie! Wszystko już wykryłem: wiem, jakim statkiem odpłynęli ci hultaje, wiem, co oni za jedni i dotychczas nie mogę się dowiedzieć, gdzie się kryją? Moje łobuzy splądrowały obydwa brzegi Tamizy, ale bezskutecznie. Nawet pani Smith nie miała wiadomości o swoim mężu. Gotów jestem przypuścić, że zatopili szalupę. Ale to chyba niemożliwe.
— Kto wie, czy pani Smith nie wprowadziła nas na trop fałszywy.
— Nie sądzę. Przekonałem się, że taka szalupa istnieje, kazałem jej szukać nietylko w dół rzeki, ale i w górę, aż do Richmond. Jeżeli dzisiejszy dzień nie przyniesie nic nowego, to sam puszczę się na eksploracyę i będę ścigał raczej ludzi, niż statek. Ale pewien jestem, że dowiem się dziś jeszcze, gdzie jest „Aurora.“
Przez cały dzień jednak ani Wiggins, ani jego pomocnicy nie dali znaku życia. Wszystkie dzienniki rozpisywały się w dalszym ciągu o dramacie przy Upper Norwood, wszystkie rzucały podejrzenie na Tadeusza Sholto. Dowiedzieliśmy się z gazet tego tylko, że śledztwo miało się rozpocząć nazajutrz.
Wieczorem podążyłem znowu do Camberwell, aby podzielić się z paniami naszem utrapieniem.
Gdym wrócił, Holmes był ponury i tak zajęty jakąś analizą chemiczną, że nie odpowiadał wcale na moje pytania. Do późna w noc słyszałem stuk retort i dolatywały mnie ostre zapachy.
Obudziłem się nagle o świcie i ujrzałem go przy mojem łóżku.
Przebrany był za marynarza i niepodobny do siebie.
— Puszczam się na rzekę, Watsonie — oświadczył mi. — Po głębokiem zastanowieniu wysnułem pewien wniosek i chcę się przekonać, czy jest słusznym.
— Wszak mogę panu towarzyszyć?
— Nie. Wolę, żebyś pozostał tutaj, jako mój przedstawiciel. Niechętnie się oddalam, bo Wiggins powinien tu przyjść w ciągu dnia. Możesz pan odpieczętowywać wszystkie listy i telegramy, któreby nadeszły pod moim adresem. A gdy się dowiesz czego nowego, postąp wedle własnej intuicyi. Czy mogę liczyć na pana?
— Naturalnie.
— Donosić mi o tem nie można, bo ja sam nie wiem, gdzie się będę znajdował. Przypuszczam jednak, że niedługo zabawię.
Nie wrócił jednak na śniadanie. Odczytując „Standard,“ ujrzałem nowy artykuł o naszej sprawie.
„Dramat przy Upper Norwood — pisano — powleka się coraz grubszą zasłoną tajemniczości. Nowe poszlaki wykazały, że p. Tadeusz Sholto nie jest wplątany w tę zbrodnię. To też wypuszczono go na wolność wraz z panią Bernstone, szafarką. Policya znajduje się pewnie na nowym tropie, a że prowadzi pościg p. Athelney Jones ze Scotland Yard, można zatem liczyć, że jego spryt i doświadczenie posłużą mu w tym wypadku, jak i w wielu innych. Spodziewane są nowe aresztowania.“
— No, to wcale nieźle — pomyślałem — bądź co bądź przyjaciel Sholto uwolniony. Zapowiedź nowego tropu, to czcze słowa, używane za każdym razem, gdy policya jakiego bąka strzeli.
Odkładając dziennik na bok, dostrzegłem następujące ogłoszenie.
„Dobra nagroda. — Pożądane są wiadomości o niejakim Mordecaiu Smith, właścicielu statków i synu jego Jimie. Obaj wyruszyli z przystani Smitha około trzeciej popołudniu na parowej szalupie „Aurora“ (ta szalupa jest pomalowana na czarno z dwoma pasami czerwonemi, komin także czarny z białą obwódką). Ten, kto tych wiadomości udzieli, dostanie 5 funtów szterlingów. Zgłaszać się do pani Smith, przystań Smith na Tamizie lub pod Nr. 22 Baker street z informacyami o wyżej wymienionym Mordecaiu Smith lub szalupie „Aurora.“
To ogłoszenie mógł jedynie umieścić Sherlock Holmes, świadczył o tem drugi adres wskazany.
Pomysł wydał mi się szczęśliwym, gdyby bowiem to obwieszczenie wpadło w oczy przestępcom, mogli w niem dopatrzyć się tylko niepokoju żony o zaginionego męża.
Dzień wlókł się powoli. Za każdem uderzeniem młotka o drzwi wchodowe, wyobrażałem sobie, że to Holmes powraca, lub też kto przychodzi z wiadomościami o zaginionych,
Próbowałem czytać, ale moje myśli wracały wciąż do prowadzonego śledztwa.
Mój przyjaciel powrócił dopiero nad wieczorem. Oświadczył mi tylko, że za chwilę przyjdzie Jones, że zjemy obiad razem, a następnie wyruszymy — ale dokąd i po co, nie chciał objaśnić.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Conan Doyle i tłumacza: Eugenia Żmijewska.