Znamię czterech/Rozdział X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Znamię czterech |
Wydawca | Dodatek do „Słowa” |
Data wyd. | 1898 |
Druk | Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Eugenia Żmijewska |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron | |
Artykuł w Wikipedii |
Obiad był bardzo ożywiony. Holmes umiał poprowadzić rozmowę, gdy sobie tego życzył, a owego wieczora był doskonale usposobionym.
Nie widziałem go nigdy w takim humorze. Była to poprostu reakcya po poprzedniem przygnębieniu.
Athelney Jones dowiódł również, iż potrafi być miłym towarzyszem. Podczas obiadu nikt nie wspomniał o sprawie, która nas zajmowała tak żywo.
Gdy zdjęto nakrycia, Holmes spojrzał na zegarek i wychylił trzy kieliszki porteru, jeden po drugim. Wreszcie wstał i wezwał nas, abyśmy mu towarzyszyli w nocnej wyprawie. Byli widocznie w porozumieniu z Jonesem, gdyż policyant o nic go nie pytał.
— Czy masz rewolwer? — rzekł Holmes do mnie.
— Mam stary, ordynansowy.
— Radzę ci go zabrać, bo trzeba być przygotowanym na wszystko. Zamówiłem dorożkę na wpół do siódmej. Już czeka przed bramą.
Była siódma, gdyśmy stanęli u przystani Westminsterskiej. Stała już tam szalupa, należąca do policyi, którą Jones oddał do rozporządzenia swemu samozwańczemu koledze.
Sherlock obejrzawszy ją starannie, kazał zdjąć zieloną latarnię, po której można było poznać jej przeznaczenie.
Jones, Holmes i ja usiedliśmy z tyłu, jeden człowiek sterował, dwóch rosłych agentów zajęło miejsce na przedzie.
— Dokąd płyniemy? — spytał Jones.
Pytanie to zdziwiło mnie, bom sądził, że ja tylko nie jestem wtajemniczony w cel wyprawy.
— Płyniemy do Wieży — brzmiała odpowiedź. — Każ im pan stanąć naprzeciwko składów drzewa Jacobsona.
Pędziliśmy, jak strzała, wyprzedzając liczne gabary, a nawet parowczyki. Holmes uśmiechał się z zadowoleniem.
— Widzę, że możemy zdystansować wszystkie statki, krążące po Tamizie.
Wszystkie, to za wielkie mniemanie o naszym statku — odparłem — ale mało który może z nim iść w zapasy.
— Ścigamy „Aurorę,“ a jest to kliper pierwszorzędny — oświadczył. — Ale muszę ci opowiedzieć Watsonie, jak stoi nasza sprawa. Pamiętasz, żem był zły na tę nieznośną zwłokę.
— Nie dalej jak dziś rano byłeś wściekły.
— A wiesz zkąd ta reakcya? Oto poprostu dałem mózgowi wypoczynek należny, zagłębiając się w chemiczną analizę. Wszak jeden z naszych wielkich mężów stanu powiedział, że najlepszym odpoczynkiem jest zmiana zajęć. Jest to prawdą niezbitą. Gdym ze wszystkich stron rozważył swoją własną hypotezę, począłem zastanawiać się nad tą sprawą z innego punktu widzenia. Nasi malcy przetrząsnęli obydwa wybrzeża Tamizy bez skutku. Szalupa nie stała w żadnej z przystani, przy żadnym pontonie, a jednak nie powróciła jeszcze. Nie mogłem przypuścić, aby ją zatopili dla lepszego zatarcia śladów, choć to przypuszczenie chowałem w odwodzie, gdyby mnie inne zawiodły. Wiedziałem, że Small już oddawna przebywał w Londynie, że miał wciąż na oku Pondichery Lodge, nie mógł więc odjechać raptownie, bez poprzedniego uregulowania interesów, co by mu zajęło najmniej dzień jeden.
— Pańskie rozumowanie wydaje mi się nielogicznem. Wszak mógł uregulować interesy przed tą wyprawą — nadmieniłem.
— Nie sądzę. Musiał sobie zapewnić bezpieczną kryjówkę w razie potrzeby i oczywiście nie opuści jej aż dopóki się nie przekona, że niebezpieczeństwo minęło już zupełnie. Jonatan Small zrozumiał zapewne, że powierzchowność jego towarzysza zwraca ogólną uwagę i że gdyby go dostrzeżono w Norwood, wprowadziłoby to policyę na trop innych wspólników. To też opuścił swoją kryjówkę za nadejściem nocy i chciał powrócić także po ciemku. Wedle świadectwa pani Smith, odpłynęli po trzeciej. Za godzinę dzień zaświtał i przechodnie zaczęli krążyć; ztąd wnoszę, że „Aurora“ nie oddaliła się zbytnio. Musiano opłacić hojnie Smitha i zachować jego szalupę na czas ucieczki stanowczej. Wspólnicy wrócili do siebie obładowani skarbem, licząc, że za dni kilka, gdy się przekonają, iż podejrzenia zwrócone są w inną stronę, będą mogli wśród nocnych mroków dotrzeć do Graveand i ztamtąd na jakim okręcie wyruszyć do Ameryki lub do kolonij.
— Ale cóż się stało z szalupą Smitha? — wtrąciłem. — Wszak nie mogli jej zabrać ze sobą tak jak skarbu.
— Słuszna uwaga. To też byłem pewien, że ta szalupa jest gdzieś blizko. Postawiłem się w położeniu Smalla i rozważyłem, jak może rozumować człowiek taki. Wykombinował sobie zapewne, że gdyby oddał statek właścicielowi, ułatwiłoby to poszukiwania policyi, jeśli już na trop jego wpadła. Należało więc jednocześnie ukryć szalupę i mieć ją pod ręką. Jakże ten podwójny cel osiągnąć? Co jabym zrobił, gdybym był w jego skórze? Oddałbym szalupę do przemalowania i w kilka godzin, pod inną postacią, byłaby znowu na moje usługi.
— To bardzo proste w samej rzeczy.
— Zwykle w razach podobnych nie przychodzą na myśl rzeczy najprostsze. Bądź co bądź, postanowiłem wyjść z tego założenia. Obszedłem wszystkie warsztaty okrętowe na obu wybrzeżach. Wstępowałem do piętnastu bezskutecznie, lecz w szesnastym, należącym do Jacobsona, dowiedziałem się, że przed dwoma dniami człowiek o drewnianej nodze polecił mu naprawić ster „Aurory.“
— Ale nic tam niema do naprawy — dodał Jacobson. — Patrz pan, oto jest ta szalupa, z dwoma czerwonemi pasami.
I kogoż oczy moje ujrzały w tej chwili?
Ni mniej, ni więcej, tylko samego Mordecaia Smith. Nie domyśliłbym się zresztą, że to on, gdyby nie obwieścił o tem zgromadzonym. Był pijany, zataczał się i wołał:
— Jestem Mordecai Smith. Potrzebna mi „Aurora“ i to dziś na ósmą wieczorem. Na ósmą punkt, słyszycie bracia! Mam do czynienia z dwoma kundmanami, którzy czekać nie lubią.
Ci kundmani widocznie dobrze mu zapłacili, bo miał kieszenie pełne pieniędzy i rozdawał szylingi na prawo i lewo, zapraszając robotników na poczęstunek.
Szedłem za nim przez kilka ulic, a gdym go ujrzał wchodzącego do piwiarni, powróciłem do warsztatów, gdzie go poznał jeden z moich malców. Postawiłem go na straży przy szalupie i kazałem mu nie ruszać się z wybrzeża, a gdy „Aurora“ odpłynie, donieść nam o tem, powiewając chustką w górę. Czekamy właśnie na ten sygnał, a tymczasem trzymamy się koryta rzeki. Uczyniwszy to ciekawe odkrycie, podzieliłem się z niem z p. Jones, który z całą uprzejmością oddał mi do do rozporządzenia statek policyjny i swoich agentów.
— Nie wchodząc w to, czy ci ludzie są winowajcami lub nie, przyznaję, żeś pan wszystko dobrze obmyślił — rzekł Jones — lecz gdybym ja tę sprawę prowadził, tobym ustawił swoich agentów w warsztatach Jacobsona i pochwycił podejrzane indywidua w chwili gdy się po statek zgłoszą.
— Wówczas nie zgłosiłyby się wcale, bo Small jest chytry. Wyszle zapewne kogoś na zwiady, a przy najlżejszem podejrzeniu gotów się znowu ukryć na jaki tydzień lub więcej.
— Ale mogłeś pan jednak tropić Mordecaia Smith i odnaleźć jego schronienie — wtrącił Jones.
— Straciłbym tylko czas napróżno. Pewien jestem, że Smith nie zna ich kryjówki. Dopóki mu płacą i może się upijać, o nic się nie troszczy. Tamci przesyłają mu zapewne swoje instrukcye. Wszystko rozważyłem i nie mogłem inaczej postąpić. To był jedyny sposób możliwy.
Gwarząc tak, przebyliśmy niezliczone mosty na Tamizie; zanim dotarliśmy do Wieży, zapadły ciemności zupełne.
— Oto warsztaty Jacobsona — rzekł Holmes, wskazując las masztów i lin nad wybrzeżem Surrey. — Przepłyniemy pod osłoną tych gabarów z piaskiem.
Wyjął lornetkę i przypatrywał się brzegom.
— Mój szyldwach — rzekł — stoi na posterunku — lecz chustką jeszcze nie powiewa.
— Może popłyniemy w dół rzeki i zatrzymamy się dalej — proponował Jones.
Byliśmy wszyscy mocno wzburzeni, udzieliło się to nawet agentom, choć nie znali celu wycieczki.
— Lepiej zostańmy tutaj — zadecydował Holmes — nie można z góry przesądzać. Jest dziesięć szans przeciwko jednej, że popłyną w dół rzeki, ale pewności niema. Z tego punktu możemy obserwować wjazd do warsztatów, nie będąc sami widziani. Widzicie to mrowisko w świetle płomieni gazowych. Skończyli właśnie robotę w warsztatach... oto mignęło coś białego... Chustka... Tak, malec daje umówiony sygnał.
— Widzę go — przytwierdziłem.
— A oto „Aurora“ — zawołał Holmes. — Pędzi z szybkością strzały. Dawaj parę, mechaniku, trzeba nam dogonić ten statek z żółtą latarnią. Gdyby nam umknął, byłaby to strata niepowetowana.
„Aurora“ prześliznęła się niepostrzeżenie między dwoma statkami i płynęła już całą parą, gdyśmy ją dojrzeli. Jones przyglądał się jej i kiwał głową.
— Leci, jak szalona — mówił — nie wiem, czy ją dogoniemy.
— Trzeba, trzeba koniecznie! — wołał Holmes zgrzytając zębami.
Rozpoczął się pościg. Kotły „Aurory“ chrapały, machina
świszczała, statek prół fale; my pędziliśmy za nim trop w trop.
— Węgla! węgla! — wołał Sherlock. — Niech kocieł pęka, byleśmy ich dopędzili!
— Przestrzeń się zmniejsza — oświadczył Jones, który nie spuszczał z oka „Aurory.“
— Za parę minut zrównamy się — krzyczał Holmes.
Ale nieszczęście mieć chciało, że w chwili tej właśnie zastąpił nam drogę holownik, ciągnący trzy łodzie. Musieliśmy zboczyć, aby uniknąć spotkania; przez ten czas „Aurora“ zyskała ze dwieście metrów, lecz nie straciliśmy jej z oczu; po mglistym półmroku nastąpiła noc jasna, wyiskrzona. Nasze kotły robiły, co mogły, uciekająca szalupa zarysowywała się coraz wyraźniej. Jones skierował ku niej światło latarni i mogliśmy dojrzeć ludzi, znajdujących się na pokładzie. Jakiś człowiek siedział pochylony nad ciemnym przedmiotem; obok niego leżał czarny tłomok, a może pies newfoundlandzki. Przy kotle stał Smith nawpół rozebrany i węglami ogień podsycał.
W Greenwich dzieliło nas od „Aurory“ nie więcej, niż trzysta metrów, w Blackwell dwieście pięćdziesiąt zaledwie; z każdą chwilą zmniejszała się przestrzeń między nami, wreszcie zbliżyliśmy się na cztery długości.
Obydwa statki pędziły lotem strzały. Jones wołał na „Aurorę,“ aby się zatrzymała, lecz w odpowiedzi człowiek stojący na przedzie zasypał go gradem obelg. Wydawał się rosły i tęgi, dopiero gdym mu się baczniej przyjrzał, dostrzegłem, że ma jedną nogę drewnianą.
Na jego krzyki czarny tłomok, leżący na ziemi, poruszył się i ujrzałem cień malutkiego człowieka, najmniejszego, jakiego widziałem w swojem życiu; głowę miał stosunkowo ogromną, porosłą włosem bujnym i kędzierzawym.
Holmes dobył rewolweru i ja na widok tej dzikiej postaci chwyciłem broń do ręki. Karzeł owinięty był w długi płaszcz, czy też kołdrę ciemnej barwy, tak, że nie widać było postaci, tylko samą twarz. Ale cóż za twarz! Malowało się w niej zwierzęce okrucieństwo. Oczki świeciły złowrogo, mięsiste wargi wykrzywiały się groźnie. Potwór zgrzytał zębami i wydawał jakieś dźwięki nieludzkie.
— Jeśli tylko rękę podniesie, dawaj ognia — rzekł Holmes z najzimniejszą krwią.
Dzieliła już nas tylko jedna długość; na szczęście noc była jasna, więc dostrzegliśmy, że karzeł wydobywa z pod płaszcza drewienko krótkie, zaokrąglone i do góry je podnosi.
W tejże chwili obydwa nasze rewolwery dały ognia. Potwór zachwiał się, zatrzepotał rękoma i z rykiem dzikiego zwierzęcia wpadł do rzeki.
Fale rozstąpiły się, zakotłowało się w wodzie i nurty popłynęły dalej spokojnie, unosząc swą zdobycz.
W chwili tej człowiek o drewnianej nodze rzucił się do steru i zwrócił szalupę na północ; my, uniesieni prądem, musnęliśmy zaledwie o jej brzegi i pomknęliśmy dalej. Kilka sekund wystarczyło nam jednak dla zmienienia także kierunku, lecz „Aurora“ przez ten czas dobiła już do brzegu.
Było to miejsce bagniste i odosobnione. Szalupa przodem swym wryła się w błoto, tylna jej część pozostała na wodzie. Sherwick wyskoczył na brzeg, ale drewniana noga ugrzęzła w trzęsawisku; napróżno szamotał się, próbował ją wyciągnąć, im większe czynił wysiłki, tem noga zanurzała się głębiej. Gdy nasz statek przybił do brzegu, rzuciliśmy mu linę, obwiązał się nią wpół i w ten sposób wciągnęliśmy go na nasz pokład.
Obaj Smithowie, syn i ojciec, siedzieli na przedzie szalupy ze zwieszonemi głowami, przygnębieni wielce.
Kazaliśmy im przesiąść na nasz statek. Uczynili to bez oporu, pomogli nawet wydobyć z błota „Aurorę,“ którą mieliśmy holować.
Na pomoście stała szkatułka żelazna, wyrobiona na sposób indyjski. W niej to zapewne mieścił się skarb majora Sholto. Brakło jednak kluczyka.
Przenieśliśmy szkatułkę do naszej kabiny, poczem odpłynęliśmy w górę ręki. Nasza latarnia oświetlała wodę, nigdzie jednak nie mogliśmy dojrzeć małego Andamańczyka. Tamiza pochłonęła ów potwór zamorski i ukrywała go zazdrośnie w swych nurtach.
— Patrz-no Watsonie — rzekł Holmes, wskazując nam jedną ze ścian naszej szalupy. — Wystrzeliliśmy w porę — dodał.
Jakoż w drzewie za naszemi głowami zobaczyłem jeden z owych kolców, o którego zabójczych własnościach mieliśmy sposobność się przekonać.
Owa zatruta strzała przemknęła widocznie pomiędzy nami w chwili, gdyśmy dawali ognia.
Drgnąłem, przejęty strachem i grozą.
Uniknęliśmy strasznej śmierci.