Zolojka/Coś niecoś o rybołówstwie dalekomorskim

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Zolojka
Druk Księgarnia św. Wojciecha.
Miejsce wyd. Poznań - Warszawa - Wilno -Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Coś niecoś o rybołówstwie dalekomorskiem.

W ostatnich czasach coraz częściej dają się słyszeć głosy, dopominające się stworzenia i zorganizowania polskiego rybołówstwa dalekomorskiego, dzięki któremu moglibyśmy zaoszczędzić sobie 50 mil. z., wydawanych rocznie na śledzie i szproty, sprowadzane z Anglji, Niemiec i Norwegji. Zużywając część tych pieniędzy na budowę dalekomorskiej floty rybackiej, moglibyśmy pono łatwiej i taniej zaopatrywać się w ryby, poławiając je na tych samych terenach, co floty rybackie innych narodów.
Niewątpliwie, jeśliby o to tylko szło, to moglibyśmy ostatecznie poławiać wieloryby na morzu Lodowatem, lub też wszelakie ryby na oceanie Spokojnym. Nie święci garnki lepią. Trzeba tylko mieć odpowiednią flotę, załogę dla niej i w odpowiednim czasie wyjechać na odpowiednie tereny.
Jednakowoż nie jest to bynajmniej ani takie łatwe, ani takie proste, jak się zdaje. Statki rybackie kupić można, jest jednak wielka różnica między kapitanem statku handlowego a kapitanem większego szkunera, lub też rybackiego krążownika — bo nawet i takie statki rybackie są, że pominiemy już statki-latarnie morskie, z telegrafem bez drutu i całym aparatem sygnalizacyjnym. Skądże weźmiemy kapitanów tych wielkich statków rybackich, gdzież wygrzebiemy dla nich odpowiednią załogę? Tu nie wystarczają studja i mapy, bo potrzebny jest prócz nich niezawodny instynkt rybacki i to właśnie instynkt rybaka nie przybrzeżnego, lecz przywykłego do połowów dalekomorskich. Na wyrobienie tego instynktu, o którym dobrze wiedzą rasowi rybacy, potrzeba wieków. Nasz rybak może być doskonałym marynarzem na statku wojennym lub handlowym, ale nie ma najmniejszego doświadczenia z współżycia z pełnem morzem, nie mówiąc już o tem, że nie jest obznajmiony z pracą na większym statku rybackim, gdzie ryby sprawia się w ruchu całemi tonnami. Aby uzyskać załogę dla własnych dalekomorskich statków rybackich, trzebaby ludzi z pokolenia w pokolenie kształcić przez długie dziesiątki lat.
Poco?
Zapytajmy handlarza ryb. Odpowie nam odrazu:
— Z Kilu, ewentualnie z Kuxhaven, z Ostendy lub z któregoś z portów angielskich czy północnofrancuskich znacznie jest bliżej do morza Niemieckiego, niż od nas. Dlatego, wielce szanowni panowie, Gdańszczanie, których o głupotę lub niedołęstwo chyba posądzać nie można, swej własnej dalekomorskiej floty rybackiej nie mają i bynajmniej nie pragną. Wiedzą oni mianowicie, że skutkiem większej odległości więcej kosztowałby również materjał opałowy i wogóle większe byłyby wszelkie koszta, zaś ryba byłaby im dostarczona później, niż gdzie indziej. Że zaś tu idzie o tak zwany produkt masowy, przy którym grosz na centnarze odgrywa już pewną rolę, przeto jasnem jest, że kalkulacja ryby przywiezionej z tak daleka, musiałaby być wyższa od kalkulacji konkurencji, nie mówiąc już o tem, że z chwilą, kiedy te ryby oddanoby do przerabiania, przetwory konkurencji, gotowe wcześniej, już zalałyby rynek.
Z tych to powodów Gdańszczanie zamiast osobiście fatygować się na dalekie morza, wolą sprowadzać ryby z Kuxhaven koleją, przyczem nie ponoszą ani kosztów utrzymania i restauracji floty rybackiej, ani olbrzymich kosztów, połączonych z samemi połowami, ani wreszcie żadnego ryzyka.
Tak na pytanie dotyczące dalekomorskiej floty rybackiej odpowiedziałby nam z pewnością dbający o swój interes polski handlarz ryb.
Przypuszczam, że nic więcej w tej materji dodawać nie potrzebuję.
Nie wynika z tego bynajmniej, abyśmy nie mieli zaopatrywać swych rybaków w motorówki i sieci, umożliwiające im rybołówstwo dalej od brzegu. Jest to nawet konieczne, bo, mimo wszystko, co o wspaniałych rzekomych połowach łososi, szprotów, a nawet fok prasa nasza radośnie wypisuje, rybacy nie bez racji twierdzą, że ryba stale od brzegów naszych się oddala. Nie należy też lekceważyć naszego morskiego bogactwa rybnego, które nie jest znów tak małe, jakby się zdawać mogło. O tem jednak w stosownem miejscu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.