Zolojka/Godzina na świecie różowa
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zolojka |
Druk | Księgarnia św. Wojciecha. |
Miejsce wyd. | Poznań - Warszawa - Wilno -Lublin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zolojka zjadła prędko śniadanie, przystawiła kawę do ognia i cicho wymknęła się z domu.
Godzina była na świecie różowa, niebo czyste, błękitne.
Dziewczyna szła Smątarzową Drogą ku wydmom nad morze.
Gdy wyszła na tor kolejowy, dało się słyszeć koło domków przy stegnie Papaszkuewej szczekanie. Między czarnemi pniami lasu, za którym gorzał pożar słoneczny, pojawiła się na wzgórku sylwetka dużej wilczycy ze śpiczastemi uszami.
— Foka, tus, tus, tus! — zawołała dziewczyna.
Wilczyca zaszczekała krótko w odpowiedzi, z wahaniem obejrzała się na polecony swej pieczy dom, pomyślała może o śniadaniu, ale wkońcu przybiegła do dziewczyny i wywijając radośnie ogonem, poszła razem z nią.
W lesie było cicho, spokojnie. Pnie były po jednej stronie ścieżki czarne, po drugiej złote, między niemi zaś wyraźnie zaznaczały się, jak rozwieszone wśród drzew płomienne żagle, słoneczne płaty o ostrych kątach i bokach. Cały las pełen był świetlistego pyłu.
Zginając nogi w kolanach, dziewczyna powoli wchodziła na wydmę, z głową zadartą i wzrokiem utkwionym przed siebie, jakby ciekawa, co za wydmą zobaczy. Różowa jej twarzyczka była poważna, skupiona.
Nagle oczy jej błysnęły.
Między wydmą a niebem pokazał się żywy, błękitny pas, na pierwszy rzut oka tak samo błękitny jak i niebo, ale więcej lśniący, bardziej migotliwy, promienisty, różowemi iskierkami i płomykami usiany. Pas ten rozszerzał się za każdym krokiem dziewczyny, aż wreszcie z za wydmy wychyliło się rozkołysane morze, niezabudkowo błękitne, i biegnące od północy ku lądowi przez tę niezmierzoną, lśniącą błoń chyże, szerokie, białe fale. Mimo dość silnego wiatru fala była odbytnia, skutkiem czego nie padała na strąd całym swym ciężarem, lecz muskała go tylko, cofając się, nieomal zanim go jeszcze dopadła, jak gdyby go straszyła. Zoloj łyskał różowemi i błękitnemi ogniami. Wysoko nad morzem leciała mewa, różowa od promieni wschodzącego słońca.
Wszedłszy na wydmę, dziewczyna pełną piersią zaczerpnęła czystego, morskiego powietrza i stała przez chwilę nieruchomo. Jej skupioną twarz rozjaśnił uśmiech, a spojrzenie przysłonionych rzęsami powiek leciało w dal. Postawszy tak, zeszła na kraniec góry.
Strąd był schłostany niemiłosiernie, bo dwudniowa norda nie żartowała, ale to nic, nie lato, nie plaża, a norda dobry wiatr, „poprawi, albo pozbawi”, jak mówią rybacy. Pozbawi, gdy go za dużo przez dłuższy czas, ale tym razem mógł tylko poprawić, bo zyda wszystko popsuła.
Długiem, ogarniającem wszystko spojrzeniem dziewczyna omiotła uważnie całą przestrzeń aż po horyzont. Wzrok jej prześliznął się po czarnych batach, wciągniętych aż popod góry i przymocowanych do palów wbitych w ziemię, przez jasną smugę sacheju — płytkiego miejsca przy brzegu, i ciemne pręgi głębszych bek pobiegł ku osuchowi, znaczącemu się teraz już tylko cienką linją białej piany, wymacał w wodzie kule, od których na powierzchni powstawały ciemne plamy, przeglądnął dobrze głęboką „zielnicę” i dłuższy czas przetrząsał płynące za nią w morzu rzeki, aż utkwił na sztymrowym sztrychu, którym od strony Gdańska szedł naładowany drzewem fracht czarno-czerwony, a niżej kuter z Leby lub Stolpmuende, strojny w czerwone żagle, do wielkiego pływającego płomienia podobny. Wszystko to grało blaskiem i kolorami, rozpływającemi się w słońcu.
Zolojka z różową skupioną twarzyczką i ognistą burzą włosów na głowie, z poważnie zmarszczoną brwią, patrzyła w ten jasny cud pogodnego poranka na morzu i myślała:
— Był sztorm nordowy. Czy ten sztorm sprowadził rybę, czy ją wygubił? Jak wygubił — to niema nic. Ale jeżeli sprowadził, to teraz tak: Gdyby wiatr obdał przez ost, możeby się coś chwyciło... Ost — rybaka trost, może ryba będzie... Żeby tylko nie za dużo znowu, bo priz będzie mały... Najlepiej — każdemu trochę... Jo, żeby tylko on chciał obdać!
Ale tuż przyszła jej do głowy refleksja:
— Cóż to jest ost? — Wiatr. Kto go zna? Kto wie, co on za jeden, skąd pochodzi, czego chce, co przynosi, co odnosi? Zły wiatr, dobry wiatr... O nordzie mówią, że dobra, a łowi się pod nią mało... Zyda zła — a ile się to nałowiło pod zydą! Będzie, jak Bóg da!
Tak rozmyślając, równocześnie bacznie patrzyła, czy gdzie na morzu nie zobaczy czegoś, coby wskazywało przepływającą ławicę... Nie było nic, ani ptaków ani morświnów... Więc z braku innego łupu zaczęła rozmyślać, jakiby wiatr był potrzebny, aby przypędził bliżej kuter z czerwonemi żeglami tak, aby wpadł na groźny osuch, słynny z nieszczęśliwych wypadków, jakie się na nim wydarzały.
— Gdyby było dużo morza — marzyła — a wiatr nordwest, gdyby się im złamał ster, wiatr mógłby przygnać go na nasz ousech... Oni go nie znają, nie wiedzą, że przed ousechem żegła trzeba zwinąć... Jo, doch oni szliby maszyną... A jakby się im maszyna zepsuła? Wpadliby na rewę, przyszłaby zaraz druga fala, trzecia... przewróciłaby kuter — toby było bitów!
Tak to, patrząc w glorję morza, tańczącego w swym mieniącym się płaszczu na cześć nowonarodzonego dnia, marzyła zgoła po piracku sen o rybach i bitach nieodrodna córka rybaka.
Ujrzawszy na strądzie Papaszka, wlokącego za sobą po piasku jakąś deskę, zbiegła z „góry”.