Zolojka/Nad wodami unosi się Duch Boży
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zolojka |
Druk | Księgarnia św. Wojciecha. |
Miejsce wyd. | Poznań - Warszawa - Wilno -Lublin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Stale to samo się powtarzało — aż do znudzenia.
Ile razy Tomasz zetknął się z Kułakiem, rozstawał się z nim z niemiłem uczuciem dzikiej wrzawy, dysharmonji, chaosu i denerwującego niepokoju.
Gniewało go to, ponieważ jego zdaniem było sprzeczne z charakterem morza, jego potęgą i majestatem.
— On sobie stanowczo morze źle tłumaczy — myślał Tomasz, zastanawiając się nad przyczyną tego nieporozumienia. — On jest kupcem, handlującym przeważnie z Żydami, skutkiem czego w atmosferę morza wnosi wrzaskliwy niepokój giełdy i rybiego placu. To też rys charakterystyczny tego życia, ale nie jego istota.
Obcując z Kułakiem zaznajomił się z niektórymi wędzarzami.
Byli i tacy, jak Kułak. Ci — przeważnie ludzie miejscowi, a więc grzeszący właściwem rybakom uczuciem zawiści — pojmowali pracę swą jako bezustanną walkę i to nietylko z morzem, lecz z całym światem. Zwalczali się wzajemnie wszelkiemi możliwemi sposobami, podstawiali sobie nogę, gdzie i jak mogli, ale przy tem wszystkiem nie zapominali nigdy o swej solidarności rybackiej i przeciw konkurencji, przybyłej z kraju, szli zgodnie ławą. To było zrozumiałe. Walka o chleb ma swoje prawa. Przybysze byli lepiej od rybaków zorganizowani na lądzie, który dobrze znali i gdzie mieli wyrobione stosunki.
Przypatrzywszy się jednak tej walce lepiej, Tomasz zauważył, że jest ona bardzo podobna do rybackiej kłótni. Ludzie wrzeszczą, wygrażają sobie pięściami, krzyczą, że tu się krew polać musi, zdawałoby się, że lada chwila rzucą się na siebie z nożami, a naraz — częstują się tabaką i rozmawiają najspokojniej w świecie. I nawet przeciw intruzom z kraju w chwilach uroczystszych nie było większej złości.
Wędzarnicy lądowi — wyjąwszy Kułaka, który, jako natura nawskroś bojowa, był zuchwały — naogół zachowywali się bardzo nieśmiało i skromnie. Ludzie ci nie znali morza, stosunków, rybaków, nie chcieli ryzykować swych szczupłych kapitalików, ryzykowali tylko drobne stawki, jak mewy, porywali coś z pod ręki i na tem poprzestawali.
Ale równocześnie był tu też stary przemysł miejscowy, opierający się na dawnej tradycji, a reprezentowany przez wędzarników wyłącznie miejscowych i pracujących w swym zawodzie z pokolenia w pokolenie. Wędzarnie ich, dziś murowane i jako tako urządzone, wyszły z małych bud, w których ten i ów kopcił sobie odrobinę ryby, nie zwracając nawet uwagi, na czem ją smędraczy. Tu nie znano i nie uznawano żadnych nowoczesnych sposobów, ale trzymano się ślepo tego, czego nauczyli ojcowie.
Poznawszy tych ludzi, którym z powodu zacofania wcale dobrze się nie powodziło, Tomasz ze zdumieniem zauważył, iż dalecy są od targowego zgiełku, z jakim pracował Kułak. Jakąś sztuczkę konkurencyjną od czasu do czasu spłatali, naogół jednak nie przejmowali się tą „bezustanną walką”, lecz pracowali spokojnie, po swojemu, nie uznając żadnych nowatorstw, nieraz przez to tracąc, lecz uparcie i jakby z pewnym oddawna wypracowanym systemem.
Rozmawiając z nimi zauważył, że ci ludzie starej daty odznaczają się przedziwną pogodą, spokojem, zimną krwią, pewnym nieco sarkastycznym humorem i tolerancją. Byli to ludzie najzupełniej zrównoważeni, to jest tacy, jakich Tomasz właśnie szukał. Nie wynikało z tego bynajmniej, aby ludzie ci byli na wszystko obojętni, przeciwnie, trafiali się między nimi prawdziwi, „aktywni” działacze polscy jeszcze z czasów niemieckich, wszyscy byli wielkimi znawcami morza, o którem mogli opowiadać bez końca, niejeden z nich nieraz dużo stracił i poświęcił, a mimo wszystko patrzeli na świat i na ludzi jakgdyby z jakąś wielkopańską wyniosłością lub wyższością.
— Co tym ludziom daje tę dziwną pewność siebie? — pytał się nieraz w duchu Tomasz. — To jakby jakiś inny świat...
Zaczął ich bacznie obserwować — i spostrzegł, że gdy Kułak się pienił, oni byli spokojni i niewzruszeni.
Zaczął z nimi rozmawiać o Kułaku.
Wyrażali się o nim życzliwie, ale jakby z pobłażliwym uśmiechem.
— E, pan Kułak! — rzekł raz któryś z nich. — On jest człowiek dobry, ale za dużo hałasu robi o ten chleb i o tę bulwę. Prawda, jesteśmy ludzie biedni, ale doch na naszej wyspie nikt jeszcze z głodu nie umarł. Nie trzeba tak hałasować. Będzie, jak Bóg da, a On da, bo jest dobry.
— Tak się znowu zdawać na łaskę Boską nie można — zauważył Tomasz. — Strzeżonego Pan Bóg strzeże.
— Wiadoma rzecz. Ale ja panu coś powiem: Jest na naszej wyspie jeden stary rybak, który od kilkudziesięciu już lat zajmuje się statystyką dochodów rybackich. Jak panu wiadomo, rybacy nasi w niedzielę ani święta nie pracują, na morze nie wyjeżdżają...
— Wiem o tem, ale się dziwię, bo przecie wy żyjecie z ryb, a ryba to nie śliwka, która może czekać, póki jej ktoś nie zerwie. Kiedy burza na lądzie w czasie żniw w niedzielę lub święto nadciąga, wolno ludziom wyjechać w pole, aby zbiory ratować, i to nie grzech, bo tym chlebem świat żyje. Dlaczegoż więc rybacy...
Stary wędzarnik, rybak z pokolenia w pokolenie, przerwał Tomaszowi.
— Tak myśli wiele ludzi, ale jegomość mówi inaczej. Gdzie bliżej kościoła, tam ludzie za nic na świecie w święto na morze nie wyjadą, ale w dalszych wioskach to się zdarza. Widzi pan — a ten nasz rybacki statystyk wyliczył z bardzo małemi błędami, że tak ci, którzy mieli bardzo szczęśliwe połowy, jak ci, którzy mieli połowy liche, ci, co w niedzielę wyjeżdżają na morze i co nie, przez trzydzieści lat wszyscy mieli dostane po równu.
Tu stary dopił swą szklankę piwa, stuknął nią o stół, i z mądrym, pogodnym uśmiechem, mówił:
— Pszeńca i bulwa, to ważna rzecz, choć my zamiast przeńcy wolelibyśma mąkę żytnią. Ale bać się o chleb nie trzeba, bo Bóg go da. Jak ktoś robi tyle krzyku o chleb i bulwę, to nie ma czasu myśleć o innych, ważniejszych rzeczach. O tem pan Kułak nie myśli, bo jest młody i...
Stary dźwignął się z ławy, podał Tomaszowi wielką, twardą rękę i wyszedł.
A Tomasz myślał:
— Ma chłop słuszność. Zbyteczna przesadna gorączka, opętana chęć zysku zmąciła nawet głębiny morskie. Nie jest prawdziwe twierdzenie ludzi małego serca, jak gdyby ten słoneczny przestwór wód miał być tylko terenem walki i rywalizacji. On jest terenem wielkiej błogosławionej pracy, ale... my to inaczej trochę rozumiemy...
Tu Tomasz zamyślił się, a potem powiedział sobie w duchu:
— My, Polacy, nie patrzymy na morze jak na dziki i wrogi sobie świat, rzucający na nas tylko burze i łodzie piratów. Nie stajemy też na brzegu morskim z komendą na ustach lub z wrzaskiem spekulujących handlarzy ryb. Obejmujemy je miłośnie ramionami duszy jako wielki świat, do którego też mamy prawo, i nie rzucamy obelg na odmęty niezmierzonych wód, pamiętając, iż:
Nad wodami unosi się Duch Boży.