Zolojka/Szewiec i Puszka
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zolojka |
Druk | Księgarnia św. Wojciecha. |
Miejsce wyd. | Poznań - Warszawa - Wilno -Lublin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Achtzehn hundert ein und siebzig
Hat Napolion kapituliert,
Der Napolion mit Petrolium
Hat den Schnurrbart sich beschmirt.
Tak sobie wesoło podśpiewywał szewiec z Gdańska, bo oto poczciwy Edward Kunsztowny, upoważniony przez swą maszoperję, oświadczył mu, iż jeżeli chce, może osiąść w wiosce i próbować szczęścia ze skorzniami o jednym szwie.
Szewiec, zamknąwszy sezon letni gorączkową łataniną pantofelków i rozpocząwszy sezon jesienny kilku poważnemi a szczęśliwemi operacjami beznadziejnie, zdawałoby się, podartych skorzni rybackich, zebrał tyle grosza, iż nietylko opływał w denaturat, ale mógł też trochę pieniędzy posłać na drogę żonie. Wyszukano mu na mieszkanie niewielki i niski — żeby było w zimie ciepło — pokój z piecem i obiecano go zaopatrzyć w bulwę, jak przyjdzie, bo prawie cała wioska już ją miała sztelowaną. Gotówki od niego nie żądano, porachunek odkładano na później.
— Brekuje! — uzasadniali rybacy między sobą swą uprzejmość. — A jak brekuje, to potrzebuje detków!
Po wytężonej pracy genjalny szewiec, zasobny w kilka flach wonnego i smakowitego denaturaciku, zapragnął odpoczynku. Korzystając z tego, że letników już nie było, zaglądnął kilka razy do „Bałtyckiego Łososia”, gdzie mu się jednak nie spodobało. Wiedząc, że jest w wiosce druga oberża „U Ciszy”, postanowił ją wyszukać.
Zadanie nie było łatwe, bo Wilhelm Kuhnke wioski nie znał i zupełnie się w niej nie orjentował. Przez cały czas swego pobytu u Edwarda Kunsztownego z budy prawie nie wychodził. Chorobliwie unikał ludzi, nie z jakiejś niechęci, ale ponieważ się ich bał. Upokorzony i upadły we własnem mniemaniu, nie śmiał cieszyć się ani śmiać w obecności drugich, a że jego pijacka dusza była przeważnie rozanielona, krył się ze swą radością w budzie, przez której ściany oczami gorączki widział dalej i znacznie więcej, niż było do zobaczenia w wiosce. Denaturat, chleb i słoninę czerpał ze sklepiku, znajdującego się w sąsiednim domu.
Teraz wobec zmiany mieszkania i ustalenia się trybu życia postanowił zaznajomić się ze swem otoczeniem.
Bardzo pięknego, jesiennego dnia, gdy niebo było ciemno niebieskie, bez chmur, a w ogródkach płonęły jeszcze resztki kwiatów jesiennych i lśniły zakurzone butelki, któremi wysadzano rabaty, szewiec zaraz zrana łyknął denaturaciku, aby mu ręka nie drżała, i dzięki temu zbawiennemu zabiegowi ogolił się, nie tak jednak, żeby na obliczu nie pozostawić tu i owdzie kępek i wysepek zarostu. Umywszy się i łyknąwszy drugi raz dla nabrania energji, zaczął się ubierać, rozmyślając wesoło, jak to on sobie wyjdzie na przechadzkę i jak odnajdzie ową oberżę, gdzie przecie raz siądzie przy stole, napije się piwa i porozmawia z ludźmi, równymi sobie. Kiedy przyszło do zawiązania krawata, zmęczył się tak, i tak mu się zrobiło mdło, że usiadł i znów musiał się pokrzepić. Onieśmielony tem, zawahał się, czy wogóle wyjść. Cóż znajdzie w tym złym i wrogim świecie między ludźmi niechętnymi i bez serca? Jednakże z nagłem postanowieniem poderwał się, jeszcze raz pociągnął na pożegnanie i wyszedł, podśpiewując:
Achtzehn hundert ein und siebzig
Hat Napolion —
Kiedy go owiało ciepłe, upajające powietrze morskie, kiedy jego biedną, szarą twarz pocałowało słońce, które nie gardzi nikim i niczem, rozpaliła się w nim radość i denaturat tak, że oczy przesłoniła mu złota mgła wdzięczności. Szedł przed siebie, nie myśląc, dokąd idzie. Widział pnie drzew, ucieszył się, że jest w lesie, ale nagle stanął nad morzem i — zdziwił się.
— Skąd się to morze wzięło? — pytał się w duchu. — Bardzo dużo morza i tak się kołysze, tak się kołysze, tak się wszystko na niem chwieje...
Niemile tym widokiem dotknięty odwrócił się i znów poszedł prosto przed siebie.
— Nad morzem oberży niema — mruczał.
Szedł, jak strzelił, prosto. Przeszedł przez plac przed kościołem, wszedł w ciasną uliczkę i naraz — znów zobaczył przed sobą morze, trochę w tem miejscu inne — ale morze.
— Musiałem zboczyć z drogi, zbłądzić! — pomyślał.
Zawrócił, minął kościół, ciasną uliczkę, zrobił jeszcze paręset kroków i z bijącem niespokojnie sercem wyszedł na wydmę.
— Znowu morze!
Nogi się pod nim ugięły.
— Co to jest? Co to znaczy? Jak to może być? Przecież na całym świecie jest tak, że jak się idzie od morza, to się wychodzi na ląd... Jak to może być?
Wrócił.
Zauważyły go bawiące się dzieci i nie rozumiejące powodu jego wędrówek, zaczęły mu się bacznie przyglądać.
Stary był osłabiony, wycieńczony alkoholem i złem, niedostatecznem odżywianiem się, skutkiem czego wogóle słabo trzymał się na nogach, które się pod nim teraz uginały. Że zaś zląkł się prześladującego go — jego zdaniem — widma morza, szedł krokiem niezbyt pewnym, co zmiarkowawszy dzieci, powoli zaczęły sunąć za nim, pewne doskonałej zabawy. Psy w wioskach rybackich są naogół dobre, nie zaczepiają ludzi, ale nudząc się, również spragnione są zabawy. Spostrzegłszy ruch między dziećmi, powyłaziły ze wszystkich kątów i zorjentowawszy się w sytuacji, wysunęły się przed nie i ciekawie zaczęły szewieca obwąchiwać i osaczać.
Biedak, spocony ze strachu, upokorzony, napół przytomny, złapał się przydrożnego płotu i trzymając się go kurczowo, zmagał się ze sobą i prześladującem go widmem morza, na każdym kroku zabiegającem mu ze wszystkich stron drogę.
W tej chwili czyjś mocny głos wyrzekł:
— Morgen Meister!
Szewiec drgnął, obrócił się. Przechodził koło niego jeden z rybaków, którzy odwiedzali go w budzie.
Zrobiwszy szeroki ruch ręką, rybak wskazał zatokę i dodał:
— Ist das nich schön?
— O ja, sehr schön! — zgodził się skwapliwie szewiec, ze zgrozą odwracając oczy od lśniącej przestrzeni wody.
Wzrok jego padł na koleiny na drodze. Nie patrząc na prawo, poszedł za niemi, słusznie mniemając, że oberża nie może znajdować się w kraju widmowym, lecz przy drodze.
Dzieci — i psy, spostrzegłszy, że rybak z nim rozmawia, dały mu spokój. Szedł tedy powoli wzdłuż niskich domków rybackich, zerkając nieśmiało, czy aby gdzie nie odkryje szyldu oberży albo czegoś, po czemby ją można było poznać, ale nie widząc nic takiego, wędrował dalej. Ludzi wstydził się pytać. Tak wlokąc się pomału, aby nie zajść za daleko, biadał nad sobą, raz na zawsze wyrzekając się wszelkich wycieczek.
Wtem ujrzał naprzeciw siebie — człowieka! Dążył ten człowiek przed siebie krokiem tanecznym, stąpając głównie na piętach z rozmachem, gardzącym wszelkiemi prawami równowagi, którą jednak tancerz zręcznie chwytał w powietrzu szerokiemi ruchami rąk i częstem wymachiwaniem nad głową. Od kilku dni niegolony, twarz miął najeżoną ostrą, biało-czarną szczecią, całą odzież — zresztą nędzną — zabłoconą, na głowie delirycznego kształtu kapelusz, w jasnych, niebieskich oczach radość i pewność siebie. Idąc, podśpiewywał:
Niema tutaj mojej baby,
Za stodolą pasla żaby,
Stodola se powalela,
Wszetki żaby poduszela
Moja matko, dobrydzień,
Daj mi córkę na tydzień!
Był to słynny Puszka, majster do wszystkiego w stanie trzeźwym, ale lubiący często wypić, a stale pijany „na wędrownika” w czasie silnego wiatru południowo-zachodniego. Niewiadomo dla jakich przyczyn wiatr ten działał na niego tak, że stary rybak nie mógł wysiedzieć w domu i zaczynał pić.
Ujrzawszy go, genjalny szewiec zrozumiał, że jest uratowany. A tedy, jak tylko Puszka zbliżył się do niego dostatecznie, zatrzymał się, zgiął się w głębokim ukłonie wpół i trzymając w obu rękach czapkę z wylewającą się z niej podartą podszewką, zapytał uniżenie:
— Erlauben, mein Herr! Darf ich Sie fragen, wo hier das Gasthaus Zischa’s sich befindet?
Puszka zawirował na pięcie, krzyknął „sztop” i stanął. Ruchem pełnym galanterji skłonił się fragmentem swego kapelusza i wskazując drzwi pobliskiego domu, rzekł z godnością:
— Bitte!
Zajrzawszy sobie w oczy, poznali się odrazu i w tej chwili dusze ich zbratały się.