Zolojka/Złodziej
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zolojka |
Druk | Księgarnia św. Wojciecha. |
Miejsce wyd. | Poznań - Warszawa - Wilno -Lublin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ciężkie czasy przyszły na Pawła. Pieniądze letników rozeszły się już, a ponieważ stary do maszoperji żadnej nie należał, wangorzowych pieniędzy nie dostał. Rybołówstwo było wogóle liche, a teraz wielce utrudnione z powodu choroby Józka. Etta była dzielną rybaczką, śmiałą, wytrwałą na burze i niepogodę, ale sił nie miała takich jak chłop. Trzeba się było oglądnąć za jakimś wspólnikiem, a także trzeba było postarać się o pieniądze na zapłacenie szpitala, węgiel, mąkę i inne wydatki.
Wobec tego Paweł postanowił sprzedać zachowywane na czas najwyższej ceny węgorze. Cena była już wysoka — fünf und dreissig, a Paweł miał, jak liczył, około trzydziestu centnarów, bo część poprzednio w miarę potrzeby mniejszemi partjami sprzedał. Był to pieniądz niemały, mogący wystarczyć na całą zimę, co jednak wcale nie pocieszało starego rybaka, który odkładał tę sumę na rozszerzenie domu na wiosnę. Ale — wola Boska!
Umówiwszy się tedy z panem Kułakiem, zaprzągł krowę i udał się wraz z Bernardem nad zatokę, gdzie miał doskonale schowane i zamaskowane dwie mocne kisty z dziurkami, przepuszczającemi powietrze. W mniejszej kiście przechowywał piętnaście centnarów węgorzy, w drugiej większej, jak mu się zdawało, co najmniej dwadzieścia. Był to owoc połowów w czasie burz jesiennych, wysiłków ciężkich, ryzykownych i połączonych nieraz z niebezpieczeństwem. Mniejsza kista była w porządku, ale z większą było źle. Dwie wielkie kłódki, na które była zamknięta, ktoś rozbił i wprawdzie nie zostawił kisty otworem, lecz związał mocno zamknięcie sznurem, aby węgorze uciec nie mogły, ale w każdym razie dowodziło to, iż ktoś tu gospodarował. Otworzywszy czemprędzej kistę, znaleźli w niej trzy do czterech centnarów ryby, reszta zniknęła.
Jakże żałobnie szarą wydała im się teraz zatoka, cicha, pusta, jakby odłogiem w zapomnieniu leżąca. Usiadłszy na piasku, długo w milczeniu siedzieli, patrząc na wodę i rozmyślając.
— Jo! — odezwał się wreszcie spokojnym, niewzruszonym basem stary Paweł. — Albo nas Pan Bóg za coś karze albo doświadcza.
— Całe życie nas karze, choć niema za co, a doświadcza przez tyle wieków, że mógłby nas już znać — rzekł z pasją Bernard.
— Nie bluźnij!
— Nie bluźnię. Chcę tylko chleba powszedniego, na który pracuję w pocie czoła — a tego chleba nie mam.
— Bóg tak chciał.
— Jo! Bóg! Nie mieszajcie Boga ze złodziejem. Bóg naszych wangorzów nie jest chciwy. Złodziej był chciwy, złodziej wziął. Mówicie — Bóg! Myśmy pracowali — w sztorm, kiedy nikt na morze nie wyjeżdżał, bo było źle, kiedy po morzu chodziły denedzi jak kościoły, wy, stary człowiek, ja, Józk i dziewczyna — za to nam Bóg wangorze wziął, a dał je złodziejowi? A żeby ten złodziej marno zdżinon, a żeby go ziemia pogryzła!
— Nie bluźnij, synku, i nie przeklinaj, bo nie wiesz, kogo przeklinasz.
— Żeby on był nie wiem kto —
Nagle urwał i przez chwilę ostro patrzył ojcu w oczy.
— Myślicie — zaczął.
— Myślo tak: Z tej kisty złodziej chciał wykraść wszetko. Miał podrobione klucze, przychodził tu nieraz i wynaszał po dwa centnary, po trzy — powoli — dla niepoznaki z początku. Przyjeżdżał konem od wioski i wodą wracał. Szpur na piasku jest tylko z morza i do morza, do kraju żaden szpur nie idzie. Chciał wybrać wszetko, dlatego kistę lejprem zawiązał, żeby wangorze nie wylazły. Lejper zawiązał jak rybak. Wybierał spokojnie, nie bał się, nie śpieszył, wiedział, że jesteśmy w domu. — To był ktoś z wioski, swój.
— Mógł w dzień przyjechać, jak byliśmy wyjechani.
Paweł pokazał mu leżące na piasku spalone zapałki.
— Przyjeżdżał w nocy.
— Czemu drugiej kisty nie wybrał?
Stary długo milczał.
— Nie zdążył, albo nie chciał.
— Łaska boska, że choć coś zostawił... — westchnął z ulgą Bernard.
Ale stary pokręcił głową i rzekł:
— Nei, synku! I tak źle — i tak niedobrze...
Więcej stary nic nie chciał powiedzieć.
Kiedy przywieźli ryby Kułakowi i opowiedzieli mu, co się stało, wędzarz nie okazał żadnego zdziwienia.
— Gdybyście mi sprzedali wangorze wtedy, jak wam mówiłem, nie bylibyście przyszli do szkody! — rzekł im.
— Jo, panie, któż mógł wiedzieć?! — mówił ze smętną pokorą Paweł.
Kupiec zrobił taką minę, jakby chciał coś powiedzieć, ale powstrzymał się.
Bernard to zauważył.
— Tatku, on coś wie! — rzekł, gdy wracali do domu.
— Ech! — westchnął stary.
Tak, nie odzywając się do siebie, wrócili do domu.
Była sobota, Etta myła właśnie podłogę.
Wieść o kradzieży wywarła na niej i na neńce tak silne wrażenie, że obie zaniemówiły. Jakiś czas patrzyły na Pawła, który ze spokojną, smutną rezygnacją opowiadał im o poniesionej szkodzie.
— Ktoby to mógł być? Ktoby to mógł być? — wykrzykiwała neńka.
W głosie jej brzmiało coś — niby strach.
Etta nie mówiła nic. Szorowała podłogę z zaciekłą energją, odsuwając szały, krzesła, łóżka — co jej się zresztą rzadko zdarzało.
Wtem zauważyła pod łóżkiem Józka stary zniszczony portfel, pozostawiony przez jakiegoś letnika, a który nosił jej brat.
Sięgnęła po portfel, otwarła go i ujrzała — banknoty!
Przypomniały się jej słowa Papaszka, przestroga rybaka borowskiego, Kułaka — i od razu wszystko zrozumiała.
Rzuciwszy mokrą, podartą sieć, którą myła podłogę, przysiadła na kolanach i rzekła gorzko:
— Chcecie wiedzieć, kto ten złodziej?
W milczeniu zwrócili na nią oczy.
— Wangorze ukradł Józk!
— Nie mów! — zawołała matka.
— Jak to wiesz? — spytał stary.
Podała mu portfel, mówiąc:
— Wszetko się nalezie przy wymiotaniu.
Stary przeliczył powoli pieniądze.
Po długiej chwili milczenia dostał z kieszeni rożek i wytrząsając wonną „Gozdę” na rękę, rzekł:
— Trzeba się go spytać, komu sprzedał. Głupc, wziął za mały priz. Sto złotych fela. Muszę dopłacić!