Zolojka/Znowu nie rozumiemy

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Zolojka
Druk Księgarnia św. Wojciecha.
Miejsce wyd. Poznań - Warszawa - Wilno -Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Znowu nie rozumiemy.

— Mornig, sir! I hope, you are doing, are’nt you? mówił Kułak, podnosząc na powitanie rękę do kapelusza.
— Gdzie lecisz? — zapytał go Tomasz.
— Na fresztek! Ja nie mam jeszcze nic zjadłe!
— Dopiero teraz?
— Jo, wszyscy mówią, że pan Kulak późno wstaje, ale kiedy jest idzony spać, nie pyta nikt. A ty wiesz, że ja poszedłem dziś spać dopiero po bonie?
Znaczyło to — po odejściu pociągu porannego.
— Ja, bracie, nie śpię, nie jem, jak jest robota, nie odpoczywam! — huczał. — Odpoczniemy sobie w grobie, tam już będzie — wieczny odpoczynek, ale póki żyjemy, trzeba pracować...
— Cóż ty właściwie teraz robisz?
— Wangorze, wangorze, wangorze, wangorze — zabrzmiało jak werbel na bębnie, przyczem Kułak akcentował to słowo po kaszubsku na zgłosce „wan”. — Przyjdź do mnie — if you please — to zobaczysz.
Kułak miał niewielką wędzarenkę na pięć pieców tuż nad zatoką, wpobliżu nowego portu. Pod niskim, pleczystym, białym budynkiem z czerwonym dachem leżały wiecznie stosy żółtych drew, cegły, kupka węgla, walały się wióry i trzaski, a z pobliskiej kałuży, do której wrzucano nieczystości, biły odory, niezbyt dodatniego charakteru i właściwości.
— Czołem, czołem waszmości, cześć! — zagrzmiał Kułak, gdy Tomasz pierwszy raz do niego przyszedł. — Co robiłeś dzisiaj? Byłeś gdzie wyjechany?
Układał w podłużnej, pergaminowym papierem wyłożonej skrzynce, rozmaitej długości wędzone węgorze, czarne, tłusto połyskujące, z różowemi ranami na brzuchach.
— Byłem na Bałtyku. Wyjeżdżaliśmy na fląderki, łapane na haczyki... Oni to nazywają sieciami.
— Jo, a to są wędki, właściwie haczyki... Oni wszystkie sieci nazywają niewodami, a jedynie właśni te wędki mają u nich nazwę sieci. Nie wiesz, dużo mieli bańtków?
— Czego?
— Bańtków, fląderek.
— Tak jedną trzecią łodzi.
— Nie wiesz, ile centnarów?
Tomasz wzruszył ramionami.
— Skądże ja to mogę wiedzieć?
Kułak spojrzał na niego z pod oka.
— Mogłeś zapytać rybaków.
— Przecie oni z wagą nie jeżdżą.
Kułak, który dopasowywał wieczko do skrzynki, rzucił na niego szybkie, zdziwione spojrzenie.
— Rybacy mają pod tym względem oko doskonale wyrobione! — rzekł. — Ani na funt nawet się nie pomylą.
— Przyznam ci się — nie interesowało mnie, ile tam tych ryb mają.
— A jakie były bańtki?
— Rozumie się — większe i mniejsze.
— To i ja wiem. Gladizy były?
— Ach, gladizy! Tak, pokazywali mi je rybacy! To są te duże gładkie flądry!
— Duże — niekoniecznie, mogą być rozmaite. Mają grzbiety gładkie, nienakrapiane żółto, podczas gdy grzbiet fląderki jest chropowaty i ma żółte centki. Dużo było gladiz?
— Nie uważałem.
Kułak poczerwieniał, pochylił się nad skrzynką i huknął młotkiem w gwoździk tak mocno, że stojący niedaleko niego pomocnik drgnął. To hałaśliwe wbijanie gwoździ w skrzynkę trwało dość długo, poczem Kułak wyprostował się, sapnął i wyjąwszy z kieszeni srebrną papierośnicę z rozlicznemi złotemi monogramami, poczęstował Tomasza papierosem.
Kiedy zapalili, Kułak zapytał, patrząc spokojnie koledze w oczy:
— Tom, old Tom! Nie gniewaj się! Poco ty właściwie wyjeżdżałeś dziś na morze?
— Żeby zobaczyć, jak się poławia fląderki w te kaszubskie „sieci”, i wogóle, jak to wygląda.
— Widziałeś co?
— Oczywiście, przecie cały czas siedziałem na łodzi.
— Cóżeś widział?
— Ach, bajeczną rzecz! Kiedyśmy już byli daleko na morzu, jednemu rybakowi na wiośle —
— Na paczenie, bo wiosłami tu się odpycha od dna, a nie wiosłuje.
— Niech ci będzie na paczenie! Otóż jednemu rybakowi usiadł na tej twojej paczenie ptaszek. Taki był zmęczony, że nawet ludzi się nie bał, tylko siedział spokojnie, a ten poczciwy rybak przestał tą paczenią ruszać. — Co ci jest?
Kułak znów poczerwieniał, rzucił młotkiem o ziemię, targnął się raz — drugi za czuprynę i wrzasnąwszy na cały głos: — Niech was szlag trafi, idjoci! — wybiegł z wędzarni.
— Co się stało? — zwrócił się Tomasz do pomocnika Kułaka, rybaka, o żołądkowo-kataralnym wyrazie żółtej twarzy, żółciowo-śledzienniczo wykrzywionych ustach i obstrukcyjno żałosnem spojrzeniu.
Rybak zwiesił smętnie głowę na lewe ramię — i milczał.
— Co się stało? — powtórzył Tomasz. — Czyżby pan Kułak na mnie tak?...
Rybak pokręcił przecząco głową.
— Nei! — odpowiedział. — Nie na pana!
— Więc co to ma znaczyć?
— Pan Kułak jest bardzo... nagły! — cedził rybak powoli, jakby dobierając słów. — Miał zamówiony telefon... Z panem rozmawiał, zapomniał... Potem sobie przypomniał i pobiegł prędko... On zawsze tak szimpfuje, jak się zgniewa...
— Trudno z takim przyjemniaczekiem utrzymywać stosunki! — pomyślał Tomasz, wychodząc. — Niewiele będę miał z niego pociechy w zimie.
Na drugi dzień spotkali się na strądzie.
— Mam chwilę czasu, więc przyszedłem cię przeprosić, jeśli mimowoli obraziłem — zaczął, podając rękę Tomaszowi. — Jestem brus wogóle, a już zwłaszcza przy pracy energja mnie tak rozsadza, że rodzonemu bratu mogę nagle dać w gębę, albo kopnąć go...
Tomasz uśmiechnął się obleśnie.
— Dziękuję za taką —
Nie dokończył. Poco wogóle mówić!
— Ignac wytłumaczył ci... powiedział, że ja zapomniałem o telefonie, jo? Tak jest, miałem telefon, o którym zapomniałem... Wyszedłeś na strąd...
— Tak. Zawsze wychodzę.
— Poco? Tu niema nic do widzenia.
— Morze jest zawsze piękne.
— Nie wiem, co ty tu widzisz pięknego! — mówił Kułak jakgdyby z wzrastającem podrażnieniem. — Woda, woda i te głupie statki z drzewem albo z węglem... Pustka, martwota! — Na zatoce jest weselej, tam jest zawsze jakiś ruch, przyjeżdżają pomarenki, coś się robi, coś się dzieje, pracę widzisz...
— Popatrz tylko, jakie to wzniosłe, wielkie, majestatyczne! Jak się cudownie mieni wszystkiemi kolorami...
— Kolory, psiakrew, choroba ciężka! — warczał Kułak.
— Bo ciebie obchodzą tylko ryby, mój kochany — rzekł trochę wyniośle Tomasz — a tymczasem morze —
— Morze to ryby, ryby! — ryknął w nagłej pasji Kułak.
— Czego wrzeszczysz! — zaperzył się Tomasz. — Zwarjowałeś, czy co?
— Powtarzam ci — ryby, ryby i ryby! — krzyczał Kułak, groźnie łyskając oczami. — A to, to twoje cudne, mieniące się, psiakrew, temi idjotycznemi kolorami, morze — to Sahara rybna, nic, tylko gościniec dla parowców, bo tu, jeśli wiatr ryb nie przypędzi, niema nic! Przez sześć lat ogona szprotowego tu nie było, a jak się, Bóg wie ile lat już temu, te głupie piskorze morskie o coś na nas obraziły, to ich od tego czasu ani śladu nawet niema!
— Głupstwa gadasz! — krzyknął mu Tomasz. — Niemożliwe, żeby w takiej masie wód nie było żadnych ryb! A zresztą — morze nie jest wyłącznie kadzią z rybami! Ma jeszcze inne wartości!
— Nieprawda! Morze musi przedewszystkiem dać zjeść, inaczej nie jest tyle warte, co kadź z rybami!
— Do stu tysięcy djabłów, nie rycz na mnie! — krzyknął Tomasz, skoczywszy ku Kułakowi. — Cóż ty sobie myślisz! Wypraszam sobie!
Stali naprzeciw siebie z błyszczącemi oczami, obaj pobladli z gniewu.
Nareszcie Kułak wyciągnął rękę, mówiąc ochrypłym ze wzburzenia głosem.
— I’m sorry, very sorry... Begging your pardon Tom, good, old chap!
— Idź do djabła!
— Nie, nie pobijemy się przecie o śledzie ani o tę głupią wodę. Ale ja — siedem lat już borykam się z tą chorobą ciężką, pracuję jak ostatni cham, i nikt mnie nie rozumie! Czy ty pojmujesz, co to być pionierem, pracować z całą świadomością, żeby coś stworzyć, żeby doch po człowieku coś zostało — choć „prima charitas ab ego”, ja nie przeczę, mój brzuch przedewszystkiem, jo! — ale pracować gorzej wołu, i nie mieć nikogo, ktoby zrozumiał! Please, Tom, old Tom, forgive — i pogadajmy na rozum.
— Jak ty zaczniesz znowu ryczeć — zaczął Tomasz, podając mu zresztą ochotnie rękę.
— Będę ryczeć, nie bój się, będę! Człowiecze — jabym nieraz wył! Ale ty sobie z tego nic nie rób. Ja się łatwo zapalam. Wywrzeszczymy się, wyryczymy, nagadamy sobie głupstw, ale się przynajmniej porozumiemy.. Bo pocóż tu zostałeś i chcesz zostać przez całą zimę? — o tem pogadamy jeszcze! — Chcesz poznać morze polskie, jo?
— Tak.
— Ja to morze znam i ja ci o niem opowiem wszystko, co wiem! Wybulę z siebie każdy szczegół, któryby cię mógł zajmować... Ale przedewszystkiem musimy pogadać, a jeszcze przedtem zapalić na znak zgody papierosa.
Pstryknął papierośnicą i podsunął ją Tomaszowi:
— Proszę!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.