<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Zwierciadło morza
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Mirror of the Sea
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX

Każda podróż wczorajszego okrętu, którego reje brasowano ostro z zapałem w chwili, gdy się pilot dostał na pokład z kieszeniami pełnemi listów, każda taka podróż była jak gdyby wyścig — wyścig z czasem o najwyższy poziom dzieła, poziom przechodzący oczekiwania przeciętnych ludzi. Jak każda prawdziwa sztuka, dowodzenie statkiem wogóle i manewrowanie nim w poszczególnych wypadkach wymagało swoistej techniki, którą omawiali z rozkoszą ludzie szukający w pracy nietylko chleba, lecz i ujścia dla swych odrębnych temperamentów. Wykorzystać w najskuteczniejszy sposób niekończenie zmienne fazy nieba i morza, nie w znaczeniu malarskiem lecz w myśl swego zawodu, oto było ich powołanie, wszystkich co do jednego: a wyznawali to z taką szczerością i czerpali tyle natchnienia z tego faktu co każdy człowiek, który kiedykolwiek imał się pendzla. Różnorodność usposobień była niezmierna wśród mistrzów tej sztuki.
Niektórzy z nich przypominali pewien typ członków Królewskiej Akademji. Nie zaskoczyli nigdy oryginalnem posunięciem, nieoczekiwaną śmiałością natchnienia. Byli poprawni, bardzo poprawni. Nosili się godnie w poczuciu swych uświęconych i bezpodstawnych reputacyj. Nomina sunt odiosa, lecz pamiętam jednego z nich, który był stworzony na ich prezesa, prezesa Królewskiej Akademji marynarskiego zawodu. Jego ogorzała, piękna twarz, imponująca postać, jego przody od koszul, i szerokie mankiety, i złote łańcuszki, jego dystynkcja pełna swobody, wszystko to wywierało wielkie wrażenie na skromnych widzach (robotnikach portowych, majstrach do liczenia ładunku, dozorcach śluz), gdy szedł na brzeg po trapie swego statku, zakotwiczonego przy Circular Quay w Sydneyu. Głos miał głęboki, serdeczny i rozkazujący — głos prawdziwego księcia wśród marynarzy. Robił wszystko z miną, która budziła uwagę i wzniecała nadzieje, lecz wyniki były jakoś zawsze banalne, nieciekawe, pozbawione jakiejkolwiek nauki, którą możnaby wziąć do serca. Utrzymywał statek we wzorowym porządku, i to byłoby wcale po marynarsku, gdyby nie pewna przesada w szczegółach. Oficerowie tego kapitana pozowali na wyższość w stosunku do nas wszystkich, lecz dręcząca ich nuda zdradzała się w posępnej uległości, z jaką znosili kaprysy swego dowódcy. Tylko nieposkromiony duch jego chłopców okrętowych nie poddawał się wpływom uroczystej i szacownej przeciętności owego artysty. Było ich czterech, tych wyrostków; jeden był synem doktora, drugi pułkownika, trzeci jubilera; czwarty nazywał się Twentyman, oto wszystko co o nim pamiętam. Ale wydawało się że żaden z nich nie ma w charakterze ani krzty wdzięczności. Choć dowódca ich był na swój sposób dobrym człowiekiem i postanowił wprowadzić ich do najlepszych domów w mieście, aby nie wpadli w złe towarzystwo chłopców z innych okrętów, muszę wyznać z przykrością że stroili miny za jego plecami, wcale się z tem nie kryjąc, i przedrzeźniali pompatyczny sposób w jaki się nosił.
Ów mistrz w swojej sztuce był dygnitarzem i niczem więcej; ale, jak już mówiłem, wśród znanych mi mistrzów tej sztuki pięknej panowała niekończona różnorodność usposobień. Niektórzy z nich, byli to wielcy impresjoniści. Narzucali człowiekowi strach przed Bogiem i Nieskończonością — lub w innych słowach, przed zatonięciem wśród straszliwej wspaniałości. Mógłby kto sobie wyobrazić że miejsce, w którem człowiek rozstaje się z tym światem, uduszony w wodzie, nie odgrywa wielkiej roli. Wcale tego pewien nie jestem. Może odznaczam się nadmierną wrażliwością, ale wyznaję: wzdrygałem się zawsze z uczuciem niesmaku na myśl, że mógłbym wpaść nagle do rozwścieczonego oceanu wśród ciemności i zgiełku. Nieświadomi rzeczy nazwą utopienie się w stawie losem haniebnym, a jednak jest to koniec wesoły i kojący w porównaniu do innych zakończeń ziemskiej karjery, przed któremi drżałem, bywało, w przerwach wśród gorączkowej pracy, a nawet podczas największego jej natężenia.
Lecz dajmy temu pokój. Dowódcy, których wpływ zostawił po dziś dzień ślady na mym charakterze, łączyli twórczą zapalczywość z umiejętnością wykonania, opartą na trafnej ocenie środków i celów, która stanowi najwyższą zaletę człowieka czynu. A artysta jest człowiekiem czynu, czy stwarza jakąś postać, czy wymyśla jakieś narzędzie, czy też znajduje wyjście z zawikłanej sytuacji.
Znałem także i kapitanów, których sztuka polegała właśnie na tem, że unikali wszystkiego co groziło niebezpieczeństwem. Nie potrzebuję mówić, iż nie osiągnęli nic wielkiego w swoim zawodzie; ale nie zasługują przez to na wzgardę. Byli skromni, zdawali sobie sprawę ze swych możliwości. Mistrze owych marynarzy nie przekazali świętego ognia ich zimnym, zręcznym rękom. Pamiętam szczególniej jednego z nich: spoczął już teraz zdala od morza, które za sprawą swego temperamentu uczynił zapewne terenem spokojnej pracy. Raz jeden pokusił się o śmiały manewr, wczesnym rankiem, przy spokojnej bryzie, wchodząc na redę zatłoczoną statkami. Ale nie był szczery w tym popisie, który mógł się wznieść do wyżyn sztuki. Myślał o sobie samym; pożądał tandetnej chwały płynącej z efektownego czynu.
Okrążaliśmy właśnie ciemny, zalesiony przylądek skąpany w chłodnem powietrzu i słońcu, gdy się nam ukazał tłum okrętów zakotwiczonych może o pół mili przed nami; kapitan wezwał mię na rufę ze stanowiska na przodzie i rzekł, obracając lornetkę w brunatnych rękach: „Widzi pan ten wielki, ciężki statek o białych kolumnach masztów? Staniemy pomiędzy nim a brzegiem. Niechże pan dopilnuje aby ludzie skoczyli żwawo na pierwszy rozkaz“.
Odpowiedziałem: „Tak jest, panie kapitanie“, i myślałem doprawdy że to będzie coś pięknego. Pomknęliśmy przez flotę we wspaniałym stylu. Musiało tam być wiele ust otwartych ze zdumienia i wpatrzonych w nas oczu na tych statkach — holenderskich, angielskich, oraz kilku amerykańskich i paru niemieckich — które wywiesiły flagi o ósmej, jakby chcąc uczcić nasze przybycie. Byłby to piękny manewr, gdyby się był udał, ale nic z tego nie wyszło. Ów skromny artysta o rzetelnych zaletach w przypływie egotyzmu sprzeniewierzył się swemu usposobieniu. Nie była to sztuka dla sztuki, tylko dla osobistych celów dowódcy, i ponura przegrana stała się karą, którą kapitan zapłacił za ten największy z grzechów. Mogło się skończyć jeszcze gorzej, ale tak się złożyło że nie wpędziliśmy statku na brzeg, aniśmy nie wybili porządnej dziury w wielkim okręcie, którego kolumny masztów były pomalowane na biało. Dziwna rzecz iż się łańcuchy od naszych obu kotwic nie urwały, bo można sobie wyobrazić że nie zwlekałem po rozkazie: „Rzuć!“ który drżące wargi kapitana wypowiedziały zupełnie nieznanym mi głosem. Rzuciłem obie kotwice z szybkością, która po dziś dzień mnie zdumiewa gdy o tem wspomnę. Na żadnym przeciętnym handlowym statku nie rzucono kotwic z szybkością tak fantastyczną. I obie chwyciły. Byłbym ucałował z wdzięczności ich szorstkie, zimne żelazne łapy, gdyby się nie zaryły w lepki muł pod dziesięciu sążniami wody. W rezultacie zatrzymaliśmy się, mając bukszpryt holenderskiego brygu w naszym bezań–żaglu — i na tem koniec. Upiekło się nam.
Ale w sztuce liczyć na szczęście nie można. Po jakimś czasie szyper mruknął do mnie z nieśmiałością: „Jakoś nie chciał w porę pójść na wiatr. Co mu się stało?“ A ja nic nie odrzekłem.
Lecz odpowiedź była jasna. Okręt przeniknął chwilową słabość swego człowieka. Ze wszystkich żywych stworzeń na lądzie i morzu tylko okrętów nie można nabrać na fałszywe pozory, tylko okręty nie zniosą partactwa ze strony swoich dowódców.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.