Zwierciadło morza/Przedmowa autora

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Zwierciadło morza
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Mirror of the Sea
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


»...ALBOWIEM TEN CUD CZY TO DZIWO
WZRUSZA MIĘ WIELCE«
BOETHIUS, DE CON. PHIL.
B. W. PROSE VI.




PRZEDMOWA AUTORA

Książka ta mniej potrzebuje przedmowy niż inne, bądź moje, bądź czyjekolwiek. Lecz ponieważ zaopatruję w przedmowę wszystkie swoje książki, nie wyłączając nawet „Ze wspomnień“, które są poprostu fragmentem życiorysu, niepodobna mi wyłączyć tej jednej aby nie stworzyć fałszywych pozorów obojętności lub znużenia. Widzę aż nadto dobrze, iż napisanie niniejszej przedmowy nie będzie łatwem zadaniem. W danym wypadku potrzeba — matka wynalazków — jest wykluczona, to też żaden temat do pogawędki nie przychodzi mi na myśl; a że najskuteczniejszym bodźcem do pracy jest również potrzeba, więc poprostu nie wiem jak się zabrać do tej przedmowy. Wchodzi tu również w grę moje usposobienie; unikałem wysiłków przez całe życie.
Mimo tych odstręczających warunków poczucie obowiązku zmusza mię jednak do pracy. Obiecałem napisać przedmowę. W przeciągu niespełna minuty kilku nieostrożnemi słowami wziąłem na siebie zobowiązanie, które odtąd ciężyło mi bardzo na sercu.
Bo ta książka jest spowiedzią sięgającą bardzo głęboko; z czego więc jeszcze mógłbym się zwierzyć na paru kartkach, które dodaję do mniej więcej trzystu, zawierających najszczersze wyznania? Usiłowałem tu odsłonić z bezpośredniością ostatniej spowiedzi jaki był mój związek z morzem, który zaczął się tajemniczo, jak każda wielka namiętność zesłana na śmiertelnych przez niezbadanych bogów, rozwijał się nieodparcie wbrew zasadom zdrowego rozsądku, wytrzymując próbę straconych złudzeń i przezwyciężając rozczarowanie, co się czai w każdym dniu czynnego życia; trwał dalej wśród miłosnych rozkoszy i miłosnych mąk, pełen uniesienia lecz próżen złudzeń, bez goryczy i bez skarg, od pierwszej chwili aż do ostatniej.
Ujarzmiony ale nigdy nie upadły na duchu, całą istotą poddałem się tej namiętności różnorodnej i wielkiej jak samo życie, zawierającej jak życie okresy cudownej pogody, któremi nawet i płocha kochanka w chwili ukojenia darzy nas niekiedy na swej piersi, pełnej podstępów, pełnej szaleństwa, a jednak zdolnej upoić zachwycającą słodyczą. Jeśli mi ktokolwiek powie, że to jest liryczne złudzenie starego, romantycznego serca, odrzeknę iż przez dwadzieścia lat żyłem jak pustelnik ze swą namiętnością! Poza linją morskiego widnokręgu świat dla mnie nie istniał, tak jak nie istnieje dla mistyków, którzy chronią się na szczyty wysokich gór. Mówię tu o życiu najwewnętrzniejszem, o burzliwych głębiach naszej istoty, gdzie spotyka nas to co najlepsze i to co najgorsze, gdzie człowiek musi żyć sam, lecz nie potrzebuje się wyrzec wszelkiej nadziei porozumienia z bliźnimi.
Może już dość powiedziałem przy tej sposobności o tych swoich pożegnalnych słowach, o tej ostatniej fazie mego wielkiego umiłowania morza. Nazywam je wielkiem, ponieważ takiem dla mnie było. Inni mogą je nazwać głupiem zadurzeniem się. Tak określają ludzie każde miłosne przeżycie. Ale jakkolwiekby nazwać tę moją miłość, jedno pozostaje niezbite: była czemś zbyt wielkiem aby można wyrazić ją w słowach.
Oto co zawsze czułem niejasno; i dlatego te moje karty pozostaną niby szczera spowiedź z faktów, które komuś przyjaznemu i współczującemu mogą dać wyobrażenie o wewnętrznej prawdzie niemal całego żywota. Okresu między szesnastym a trzydziestym szóstym rokiem życia nie można nazwać wiekiem, ale jest to wcale długi szereg tego właśnie rodzaju doświadczeń, które uczą powoli człowieka patrzeć i czuć. Był to dla mnie okres odrębny; a gdy przeszedłem z niego do innej atmosfery, że się tak wyrażę, gdy rzekłem sobie: „Teraz muszę mówić o wszystkich tych rzeczach lub też pozostać nieznany do końca swych dni“, żywiłem niezłomną nadzieję — która towarzyszy człowiekowi zarówno w samotności jak w tłumie — iż w końcu nadejdzie taki dzień, taka chwila, że mnie zrozumieją.
I to się ziściło! Zrozumiano mię tak zupełnie, jak tylko to jest możliwe na naszym świecie, gdzie rzekłbyś wszystko się składa z zagadek. Mówiono o tej książce rzeczy głęboko mię wzruszające, tem głębiej, że pochodziły od ludzi, których zajęciem jest bezsprzecznie zrozumienie i analiza i objaśnianie — jednem słowem od krytyków literackich. Wypowiadali się stosownie do swego sumienia, a niejeden wyrażał się w taki sposób, że poczułem i radość, i smutek z powodu napisania tej spowiedzi. Jasno lub mętnie, krytycy pojęli co miałem na myśli i orzekli w końcu, że sprostałem swemu zamierzeniu. Zrozumieli iż książka ta należy do kategorji zwierzeń, lecz w niektórych wypadkach uznali zwierzenia moje za niezupełne.
Jeden z recenzentów napisał: „Czytając te karty, człowiek spodziewa się wciąż rewelacji; lecz osobistość autora nigdy nie ujawnia się w całej pełni. Możemy tylko stwierdzić, że taka oto rzecz wydarzyła się p. Conradowi, że znał takiego a takiego człowieka, i że właśnie tak mijało jego życie, pozostawiając mu owe wspomnienia. Są one zapiskami wydarzeń przez niego przeżytych, niezawsze wybitnych lub uderzających, raczej przypadkowych, wydarzeń co z jakiejś nieuchwytnej przyczyny ryją się w umyśle i wyłaniają z pamięci po upływie długiego czasu, niby symbole niepojętego, świętego obrządku, który się odbywa za zasłoną“.
Mogę na to tylko powiedzieć że moja książka, pisana nawskróś szczerze, nie ukrywa niczego poza fizyczną w niej obecnością autora. Na tych kartach spowiadam się najpełniej nie ze swych grzechów, lecz ze swych wzruszeń. Jest to najwłaściwszy hołd, jaki mój pietyzm mógł złożyć ostatecznym twórcom mego charakteru, mych przekonań i w pewnem znaczeniu mego losu — niezniszczalnemu morzu, okrętom, których już niema, i prostym ludziom co swoje przeżyli.

1919.

J. C.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.