Zwycięstwo (Conrad)/Część III/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Zwycięstwo
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Victory
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



IV

Lena oparła łokcie na podniesionych kolanach, ujmując głowę w obie dłonie.
— Czy nie znudziło ci się tu siedzieć? — zapytał Heyst.
Niedostrzegalny prawie, przeczący ruch głowy był całą odpowiedzią.
— Dlaczego wyglądasz tak poważnie? — ciągnął dalej i zaraz pomyślał, że przy dłuższem obcowaniu ciągła powaga daleko jest łatwiejsza do zniesienia niż ustawiczna wesołość. — Ślicznie ci z tym wyrazem twarzy — dodał, wcale nie przez dyplomację; słowa te były szczere i zgodne z jego upodobaniem. — Jeśli mogę być pewnym że nie nuda nadaje ci ten surowy wyraz, będę tu siedział chętnie i patrzył na ciebie, póki nie zechcesz odejść.
To była prawda. Heyst był wciąż pod świeżym urokiem wspólnego ich życia i nowych, niespodziewanych wrażeń; posiadanie tej kobiety głaskało mile jego próżność, bowiem mężczyzna musi doznawać tego uczucia, o ile mężczyzną być nie przestał. Oczy Leny zwróciły się w jego stronę i spoczęły na nim, poczem zapatrzyły się znowu w głęboki półmrok u stóp prostych drzew, których rozłożyste korony cofały zwolna swój cień. Ciepłe powietrze drgnęło zlekka naokoło jej nieruchomej głowy. Nie chciała patrzeć na Heysta z powodu niejasnej jakiejś obawy zdradzenia się przed nim. Czuła w najistotniejszej swej głębi nieprzeparte pragnienie, aby oddać mu się jeszcze zupełniej przez jakiś akt absolutnej ofiary. Zdawał się nie mieć o tem najmniejszego pojęcia. Był dziwnem stworzeniem bez żadnych potrzeb. Czuła wzrok jego na sobie; a że milczał, spytała nieśmiało, gdyż nie rozumiała jego milczenia:
— Więc mieszkałeś razem z tym twoim przyjacielem — z tym dobrym człowiekiem?
— To był zacności człowiek — odparł Heyst z gotowością, której nie oczekiwała. — Lecz uległem jego prośbom przez słabość. W gruncie rzeczy wcale nie pragnąłem z nim mieszkać, ale on nie chciał za nic mnie puścić, a ja znów nie mogłem mu wytłumaczyć o co mi chodzi. Należał do gatunku ludzi, którym nic wytłumaczyć nie można. Cechowała go niezmierna wrażliwość i byłbym popełnił okrucieństwo, raniąc delikatne jego uczucia przez wyjawienie tego co należało powiedzieć. Umysł jego był podobny do czystego pokoju o białych ścianach; umeblowanie tego pokoju składało się — dajmy na to — z sześciu krzeseł wyplatanych słomą, które ciągle ustawiał i przestawiał w najrozmaitszy sposób. Lecz były to wciąż te same krzesła. Życie z nim płynęło nadzwyczaj łatwo; ale z czasem przyszedł mu do głowy pomysł węglowej afery i opanował go zupełnie. Przeniknął do skąpo umeblowanego pokoju, o którym wspominałem, i rozsiadł się na wszystkich krzesłach. Widzisz, nie było nawet mowy o wyrugowaniu tego pomysłu. Miał zapewnić majątek i jemu, i mnie, i wszystkim. W ubiegłych latach, gdy nachodziły mnie chwile zwątpienia — jak to się zdarza człowiekowi, który postanowił nie poddać się absurdom życia — pytałem się siebie często z przelotną trwogą, w jaki sposób życie będzie usiłowało mną zawładnąć. I stało się to w ten sposób! Wbił sobie w głowę, że nic beze mnie zrobić nie może. Zapytał mię wprost, czy zamierzam odepchnąć go i zmarnować mu życie? No więc pewnego ranka — ciekaw jestem czy poprzedniego wieczoru padł na kolana i modlił się — otóż pewnego ranka —
Heyst szarpnął gwałtownie kępką zeschłej trawy i odrzucił ją daleko nerwowym ruchem.
— Ustąpiłem — powtórzył.
Lena zwróciła ku niemu oczy i zauważywszy na jego twarzy silne poruszenie, śledziła je z tem niezmiernem zajęciem, które jego osoba budziła zawsze w jej sercu i umyśle. Lecz wzruszenie znikło wnet z twarzy Heysta; została tylko posępność.
— Trudno stawiać opór, jeśli nas nic właściwie nie obchodzi — zauważył. — A może i jest trochę kapryśności w mojej naturze. Bawiło mnie wypowiadanie na prawo i lewo głupich, pospolitych zdań. Nigdy nie miałem tak dobrej opinji na wyspach, jak wówczas gdy zacząłem gadać handlowym żargonem niby patentowany idjota. Słowo daję, zdaje mi się że mię doprawdy przez pewien czas szanowano. Brałem to wszystko poważnie jak osioł; musiałem być lojalny względem tego człowieka. I byłem lojalny od początku aż do końca, lojalny aż do ostateczności, z całą uczciwością na jaką mię stać. Przypuszczałem że mój wspólnik zna się trochę na sprawach węglowych. I nawet gdybym był wiedział że nie ma o tem pojęcia, jak było w rzeczywistości — nawet i wtedy nie wyobrażam sobie, co należało zrobić aby się opamiętał. Tak czy owak, musiałem być lojalny. Prawda, praca, ambicja, nawet miłość, mogą być tylko liczmanami w smutnej czy nędznej grze życia, ale kiedy się weźmie w niej udział, trzeba grać partję do końca. Nie! cień Morrisona nie ma powodu mnie nawiedzać. Co ci się stało? Czemu tak patrzysz na mnie, Leno? Słabo ci?
Heyst poruszył się, jakby chciał wstać. Lena wyciągnęła ramię aby go zatrzymać; pozostał w siedzące pozycji, wsparty na ręce. Wpatrywał się w nią, obserwując nieokreślony wyraz jej twarzy pełnej niepokoju; zdawało się wprost, że Lena nie może zaczerpnąć powietrza.
— Co ci się stało? — nalegał, czując dziwną niechęć do poruszenia się i dotknięcia jej.
— Nic. — Przełknęła ślinę z trudem. — Naturalnie że to niemożliwe. Jakie ty nazwisko wymieniłeś? Nie dosłyszałam nazwiska.
— Nazwisko? — powtórzył Heyst ze zdumieniem. — Wspomniałem tylko Morrisona. To nazwisko tego człowieka, o którym opowiadam. Cóż z tego?
— I mówisz że to był twój przyjaciel?
— Po tem co słyszałaś, możesz sama osądzić. Wiesz tyle o moich stosunkach z nim, co i ja sam. Ludzie z tych okolic, sądząc z pozorów, nazywali nas także przyjaciółmi, o ile sobie przypominam. Pozory! Czyż można domagać się czegoś innego, czegoś lepszego? Niepodobna żądać nic więcej.
— Chcesz mię ogłuszyć słowami — zawołała. — Chyba z tego żartować nie możesz.
— Nie mogę? No tak, nie mogę. Szkoda. Toby był może najlepszy sposób — rzekł Heyst tonem, który w jego ustach można było nazwać ponurym. — A jeszcze lepiej zapomnieć zupełnie o tej głupiej historji. — Lekka żartobliwość jego słów i obejścia wróciła jak przyzwyczajenie, z którem się zrósł, wróciła, nim jeszcze jego czoło zdążyło zupełnie się wypogodzić. — Ale dlaczego tak się we mnie wpatrujesz? Och, nie mam nic przeciwko temu i postaram się nie drgnąć. Twoje oczy —
Patrzył w nie i w istocie zapomniał w tej chwili najzupełniej o zmarłym Morrisonie.
— Nie, doprawdy — wykrzyknął nagle. — Jakaś ty nieprzenikniona, Leno, z temi twojemi szaremi oczami! To mają być okna duszy, jak powiedział jakiś poeta. Musiał być szklarzem z powołania. Natura dała ci w oczach doskonałą osłonę dla płochliwej duszy.
Gdy przestał mówić, Lena przyszła do siebie i zaczerpnęła powietrza. Usłyszał jej głos, którego zmienny czar znał, zdawało się, tak dobrze, a który brzmiał teraz zupełnie obco:
— I ten twój wspólnik nie żyje?
— Morrison? O tak, mówiłem ci już, że —
— Nigdy mi tego nie mówiłeś.
— Nie? Myślałem że ci mówiłem; a raczej myślałem że musisz o tem wiedzieć. Wydaje mi się niemożliwem aby ktoś, z kim rozmawiam, nie wiedział że Morrison nie żyje.
Spuściła powieki; na twarzy jej pojawił się wyraz zgrozy, który przestraszył Heysta.
— Morrison! — wyszeptała przerażonym głosem. — Morrison! — Głowa jej opadła na piersi. Heyst nie mógł teraz widzieć jej rysów, ale z głosu poznawał, że z jakiejś przyczyny głęboko była poruszona dźwiękiem tego nieromantycznego nazwiska. Błysnęła mu nagle myśl — czyżby ona znała Morrisona? Ale to było absolutnem niepodobieństwem wobec tego, że pochodzili z tak różnych środowisk.
— To doprawdy nadzwyczajne! — rzekł. — Czy słyszałaś już kiedy to nazwisko?
Skinęła kilkakrotnie głową krótkim, potwierdzającym ruchem, jak gdyby nie dowierzała sobie na tyle aby mówić, czy nawet spojrzeć na niego. Przygryzła dolną wargę.
— Czy znałaś kogoś tego nazwiska? — zapytał.
Dziewczyna zaprzeczyła ruchem głowy i wreszcie przemówiła urywanym głosem, jak gdyby przezwyciężając jakąś wątpliwość czy obawę. Odrzekła Heystowi, że słyszała właśnie o tym człowieku.
— To niemożliwe! — rzekł stanowczo. — Mylisz się. Nie mogłaś o nim słyszeć. To jest —
Urwał, gdyż przyszło mu na myśl, że słowa jego są zupełnie bezcelowe, że na nic się nie zda rzucać argumenty w próżnię.
— Ależ ja doprawdy o nim słyszałam; tylko nie wiedziałam wtedy, nie mogłam odgadnąć, że oni mówią właśnie o twoim wspólniku.
— O moim wspólniku? — powtórzył Heyst zwolna.
— Właściwie nie. — Zdawała się równie zaskoczona, równie pełna wątpliwości, jak i on. — Nie; oni mówili o tobie; ale ja tego nie wiedziałam.
— Kto taki mówił? — spytał Heyst podniesionym głosem. — Kto mówił o mnie? Gdzie to było?
Przy pierwszem zapytaniu dźwignął się z pozycji leżącej, a przy ostatniem klęczał przed nią, przyczem głowy ich znalazły się na jednym poziomie.
— Naturalnie że w tamtem mieście, w tamtym hotelu. Gdzieżby jeśli nie tam — odrzekła.
Świadomość, że o nim mówiono, wprawiała zawsze Heysta w zdumienie, wobec uproszczonego pojęcia jakie miał o sobie. Przez chwilę był tak zdziwiony, jakby wierzył rzeczywiście że jest tylko cieniem prześlizgującym się wśród ludzi. Poza tem miał nawpół świadome przekonanie, że plotki wyspiarskie nie mogą go dosięgnąć.
— Ale z początku mówiłaś że rozmawiano o Morrisonie — zauważył, przysiadając na piętach. Przestawało go to zajmować. — Dziwi mię że miałaś sposobność przysłuchiwać się rozmowom; myślałem że nie widywałaś nigdy ludzi z miasta, chyba tylko z estrady podczas koncertu.
— Zapominasz że nie mieszkałam z innemi dziewczynami — odrzekła. — Po jedzeniu wracały wszystkie do pawilonu, a ja musiałam zostawać w hotelu i szyć, czy też zająć się czem innem, w pokoju gdzie rozmawiali.
— Nie przyszło mi to na myśl. Ale prawda, nie powiedziałaś mi jeszcze, kto to byli ci oni?
— No naturalnie że ta wstrętna bestja z czerwoną twarzą — rzekła z niepohamowanym wstrętem, który budziła w niej każda myśl o hotelarzu.
— Ach, Schomberg! — mruknął niedbale Heyst.
— Rozmawiał ze starym — to znaczy z Zangiacomem. Musiałam czasem z nimi siedzieć. Ta jędza nie pozwalała mi odejść. Mówię o Zangiacomowej.
— Domyśliłem się — mruknął Heyst. — Lubiła dręczyć cię w najróżniejszy sposób. Ale to dziwne doprawdy, że hotelarz mówił do Zangiacoma o Morrisonie. O ile pamiętam, Morrison rzadko bywał w jego hotelu. Schomberg znał daleko lepiej wielu innych ludzi.
Dziewczyna wstrząsnęła się zlekka.
— To jedyne nazwisko, które wpadło mi w uszy. Odsuwałam się od nich tak daleko jak tylko mogłam, w najdalszy kąt pokoju; ale ta bestja tak się darła, że nie mogłam nie usłyszeć. Chciałabym zapomnieć o wszystkiem co mówili. Gdybym była wstała i wyszła z pokoju, ta baba nie byłaby mnie pewno za to zabiła; ale skrzyczałaby mię we wstrętny sposób. Byłaby mię zasypała pogróżkami i obelgami. Kiedy tego rodzaju ludzie mają do czynienia z kimś bezsilnym, nic ich wstrzymać nie może. Nie wiem dlaczego tak jest, ale ze złymi ludźmi, co to się widzi że są źli — nie umiem sobie poradzić. Mają taki jakiś sposób pognębiania człowieka. Boję się zła.
Heyst śledził na jej twarzy zmieniający się wyraz. Przytakiwał z głębokiem zrozumieniem, trochę rozbawiony.
— Rozumiem cię doskonale. Nie potrzebujesz się usprawiedliwiać ze swojej wielkiej wrażliwości na okrucieństwo. Jestem w tem trochę do ciebie podobny.
— Nie jestem bardzo odważna — rzekła.
— No, no! nie wiem doprawdy cobym zrobił — jakąbym miał minę — wobec istoty którąbym uważał za wcielenie zła. Nie masz się czego wstydzić.
Odetchnęła, podniosła na niego blade, czyste spojrzenie i szepnęła z nieśmiałym wyrazem twarzy:
— Nie zdajesz się być ciekawym tego, co Schomberg opowiadał.
— O biednym Morrisonie? Nie mogło to być nic złego, bo ten biedak był wcieloną niewinnością. A przytem, widzisz, Morrison nie żyje i nic go już nie obchodzi.
— Ależ powtarzam ci że on mówił o tobie — zawołała. — Mówił że wspólnik Morrisona najpierw zabrał mu wszystko co tylko się dało, a potem — a potem... no poprostu zamordował go — wysłał go gdzieś, gdzie tamten umarł!
— Uwierzyłaś temu? — spytał Heyst po chwili zupełnej ciszy.
— Nie wiedziałam że to ma z tobą coś wspólnego. Schomberg mówił o jakimś Szwedzie. Skądże miałam wiedzieć? Dopiero kiedy zacząłeś mi opowiadać dlaczego tu przyjechałeś —
— A teraz masz już moją relację — Heyst silił się na spokój. — Więc to tak wyglądało! — mruknął.
— Przypominam sobie jak mówił, że każdy człowiek z tych okolic zna tę historję — dodała bez tchu.
— To dziwne że taka rzecz może sprawić ból — rozważał Heyst — a jednak sprawia. Zdaje mi się że jestem takim samym głupcem jak ci wszyscy, którzy znają tę historję — i wierzą w nią bezwątpienia. Może jeszcze sobie co przypominasz? — zwrócił się do Leny z sarkastyczną uprzejmością. — Słyszałem często o moralnych korzyściach płynących ze spojrzenia na siebie oczami innych ludzi. Prowadźmy dalej badania. Czy nie przypominasz sobie jeszcze czegoś, o czem wszyscy wiedzą?
— Och, nie śmiej się! — krzyknęła.
— Rzeczywiście się śmiałem? Zapewniam cię że nie zdawałem sobie z tego sprawy. Nie pytam czy wierzysz w relację hotelarza. Przypuszczam że musisz znać wartość ludzkich sądów.
Rozłożyła dłonie, poruszyła niemi lekko i splotła palce jak poprzednio. Czy to miał być protest? Czy potwierdzenie? I to już wszystko? Poczuł ulgę, gdy przemówiła tym ciepłym, cudownym głosem, który sam przez się krzepił i czarował serce, który był takim jej urokiem.
— Przecież słyszałam to, nim jeszcze zaczęliśmy z sobą rozmawiać. Potem wyszło mi to z pamięci. Wszystko wyszło mi wtedy z pamięci; i byłam temu rada. To był dla mnie początek nowego życia — z tobą — i ty wiesz o tem. Czemuż nie zapomniałam zupełnie, kim byłam przedtem — tak byłoby najlepiej; a prawie już udało mi się zapomnieć.
Wzruszyło go uczucie drgające w ostatnich słowach. Zdawała się mówić zcicha o jakimś dziwnym czarze w słowach tajemniczych i pełnych szczególnego znaczenia. Pomyślał że gdyby umiała mówić do niego tylko jakimś nieznanym językiem, przykułaby go do siebie pięknem samego dźwięku, przywodzącego na myśl niezmierne głębie mądrości i uczucia.
— Ale — ciągnęła — to nazwisko utkwiło mi jakoś w głowie; i kiedy je wymówiłeś —
— Wówczas czar prysł — mruknął Heyst w gniewnem rozczarowaniu, jak gdyby zawiodła go jakaś nadzieja.
Lena, siedząc trochę wyżej od Heysta, śledziła spokojnemi oczami zadumę i milczenie tego mężczyzny, od którego zależała tak zupełnie. Dotychczas nie zdawała sobie z tego jasno sprawy, ponieważ aż do tej chwili nigdy jeszcze nie odczuła, że jest zawieszona między niebem a ziemią — w jego ramionach. Coby się stało, gdyby zmęczył się swym ciężarem?
— I przecież nikt nigdy nie wierzył w to gadanie!
Heyst ocknął się w nagłym wybuchu śmiechu, na którego dźwięk oczy Leny się rozszerzyły, jak gdyby się niezmiernie zdziwiła. Ale był to odruch machinalny; ani ją ten śmiech zdziwił, ani zaskoczył. W gruncie rzeczy rozumiała teraz Heysta lepiej niż kiedykolwiek, począwszy od chwili gdy oczy jej pierwszy raz na nim spoczęły.
Śmiał się z pogardą.
— Co się ze mną dzieje? — zawołał. — Jak gdyby mię mogło obchodzić, co ktokolwiek powiedział i w co wierzono od początku świata aż do dnia sądu ostatecznego!
— Nie słyszałam nigdy twego śmiechu — dopiero dzisiaj — zauważyła. — Już drugi raz się śmiejesz.
Dźwignął się z ziemi i górował nad nią całą postacią.
— To wszystko dlatego, że gdy ktoś wedrze się do czyjegoś serca, jak ty wdarłaś się do mojego, wtedy otwiera się droga dla wszystkich słabości — wstydu, gniewu, idjotycznych oburzeń, idjotycznych obaw — a także idjotycznego śmiechu. Ciekaw jestem jak sobie ten śmiech tłumaczysz?
— Nie był wcale wesoły — rzekła. — Ale dlaczego gniewasz się na mnie? Czy żałujesz że odebrałeś mię tym bestjom? Powiedziałam ci przecież kim jestem. I mogłeś sam to widzieć.
— Boże mój! — szepnął. Odzyskiwał panowanie nad sobą. — Zapewniam cię że widziałem znacznie więcej, niż ty mi mogłaś powiedzieć. Widziałem wiele rzeczy, których dotychczas wcale nie podejrzewasz; tylko że ciebie nawskroś przejrzeć nie można.
Opuścił się na ziemię obok niej i ujął jej rękę. Spytała łagodnie:
— Czego chcesz jeszcze ode mnie?
Nie odzywał się wcale przez chwilę.
— Zdaje mi się że chcę niepodobieństwa — rzekł bardzo cicho, jak gdyby jej się z czemś zwierzał, i jednocześnie ścisnął ujętą dłoń.
Nie oddała uścisku. Potrząsnął głową, jakby chciał odpędzić od siebie jakąś myśl, i dodał głośniej lekkim tonem:
— Tak, żądam niepodobieństwa. I to wcale nie dlatego abym lekceważył to, co już otrzymałem. Broń Boże! Ale cenię tak wysoko swą zdobycz, że niepodobna mi się nasycić jej posiadaniem. Wiem że to nie jest rozsądne. Teraz nie możesz już nic zatrzymać dla siebie.
— Doprawdy nie mogę — szepnęła, pozostawiając biernie rękę w jego mocnym uścisku. — Pragnę tylko móc dać ci coś więcej jeszcze, czy coś lepszego — wszystko czego pragniesz.
Wzruszył go szczery akcent tych prostych słów.
— Powiem ci co możesz zrobić — możesz mi powiedzieć czy byłabyś poszła za mną, gdybyś była wiedziała o kim mówił ten wstrętny idjota. Więc jestem mordercą — ni mniej, ni więcej!
— Ależ ja ciebie wcale wtedy nie znałam — zawołała. — I mam wrażenie, że zrozumiałam dobrze co opowiadał. To nie było właściwie morderstwo. I nigdy tego nie myślałam.
— Skąd przyszła mu do głowy taka ohyda? — wykrzyknął Heyst. — Wygląda na ograniczone bydlę. I jest ograniczony. Jakim sposobem zdołał wymyśleć tę miłą historję? Czy mam taki szczególnie podły wyraz twarzy? Czy nikczemny egoizm maluje się na niej? A może ten rodzaj postępku jest taki ogólnoludzki, że każdego można o to posądzić?
— To nie było morderstwo — nalegała poważnie.
— Wiem. Rozumiem. To było coś gorszego. Co się zaś tyczy zabójstwa, które w porównaniu z tem byłoby postępkiem względnie przyzwoitym — nie popełniłem go nigdy.
— Dlaczegożbyś miał je popełnić? — spytała zalęknionym głosem.
— Moja droga, nie znasz tego rodzaju życia, jakie prowadziłem w niezbadanych krajach, w dzikiej głuszy; trudno ci dać o tem pojęcie. Są ludzie, którzy nie byli nigdy w tak ciężkich opałach jak ja, a jednak musieli — przelewać krew, jak to się mówi. I w najdzikszej głuszy kryją się łupy nęcące ludzi; ale ja nie miałem żadnych zamiarów ani planów — ani nawet wielkiej stałości charakteru, któraby uczyniła mnie zbyt upartym. Poprostu krążyłem tylko po ziemi, podczas gdy inni zapewne dokądś dążyli. Obojętność na drogi i cele czyni człowieka niejako miększym. I mogę powiedzieć także z całą szczerością, że nie dbałem nigdy — nie powiem o życie, gdyż zawsze pogardzałem tem co ludzie tak nazywają — ale o to by przy życiu pozostać. Nie wiem czy to właśnie nazywa się odwagą; bardzo wątpię.
— Jakto! Ty nie jesteś odważnym? — zaprotestowała.
— Nie wiem doprawdy. W każdym razie nie mam tego rodzaju odwagi, która sięga zawsze po broń, bo nigdy nie było mi pilno użyć broni podczas kłótni, w które człowiek zaplątuje się czasem w najniewinniejszy sposób. Powody, dla których ludzie mordują się nawzajem, tak jak i wszystkie ludzkie czyny, są godne najwyższej pogardy i pożałowania, gdy się wstecz na nie spogląda. Nie — nie zabiłem nigdy mężczyzny i nie kochałem kobiety — nawet w myśli, nawet w marzeniu.
Podniósł jej rękę do ust i zatrzymał tak przez chwilę, a ona przysunęła się do niego trochę bliżej. Po tym przeciągłym pocałunku nie puścił już jej dłoni.
— Zabijać, kochać — oto najważniejsze sprawy w życiu mężczyzny! W żadnej z nich nie mam doświadczenia. Musisz mi wybaczyć wszystko co wydało ci się niezręcznem w mojem obejściu, nie dopowiedzianem w moich słowach i niestosownem w mojem milczeniu.
Poruszył się niespokojnie, stropiony trochę jej zachowaniem ale pełen wyrozumiałości; w tej chwili zupełnego spokoju odczuł, że trzymając tę rękę tak posłuszną jego woli, doznaje ściślejszego z Leną zespolenia aniżeli kiedykolwiek przedtem. Ale nawet i teraz błąkało się w nim poczucie pewnej niezupełności, której — zdawało się — nic nigdy nie usunie, owej nieuniknionej niedoskonałości wszystkich darów życia, czyniącej z nich złudzenia i sidła.
Nagle ścisnął gniewnie jej dłoń. Żartobliwa równowaga, wynikająca zarówno z dobrotliwości jak i z pogardy, znikła z chwilą gdy utracił swą gorzką wolność.
— Mówisz że to nie jest morderstwo! I ja tak myślę. Ale gdym teraz — w rozmowie którąś wywołała — wymienił to nazwisko i gdy zrozumiałaś że mówiono o mnie, dziwnie cię to wzruszyło. Widziałem to dobrze.
— Przestraszyłam się trochę — rzekła.
— Niegodziwości mego postępowania? — spytał.
— Nie chciałabym ciebie sądzić; za nic w świecie.
— Doprawdy?
— Byłoby to tak, jakbym się ośmieliła sądzić wszystko co tu jest. — Uczyniła ruch ręką, jak gdyby chciała objąć jednym gestem ziemię i niebo. — Nie mogłabym na to się ważyć.
Nastała cisza, przerwana wreszcie przez Heysta.
— I to ja! Właśnie ja miałem skrzywdzić śmiertelnie mego biednego Morrisona! — krzyknął. — Ja, który nie mogłem ścierpieć, aby jego uczucia zostały urażone. Ja, który szanowałem nawet jego szaleństwo! Tak, szaleństwo, po którem zostały te ruiny, leżące wzdłuż bulwaru w zatoce Czarnych Djamentów. Jakże mogłem inaczej postąpić? Uważał mnie wciąż za swego zbawcę; miał ustawicznie na końcu języka dozgonne zobowiązania dla mnie, aż palił mię wstyd z powodu tej jego wdzięczności. Cóż na to mogłem poradzić? Chciał mi się gwałtem odpłacić tym przeklętym węglem; musiałem przyłączyć się do jego planu, jak gdybym brał udział w zabawie dzieci w dziecinnym pokoju. Nie mogłem dopuścić myśli o upokorzeniu go, tak jak nie można pomyśleć o upokorzeniu dziecka. I poco o tem wszystkiem mówić! Naturalnie że tutejsi ludzie nie mogli zrozumieć prawdziwego naszego stosunku. Ale co to ich mogło obchodzić? Zabić starego Morrisona! Byłoby mniej zbrodniczo, mniej niegodziwie — nie mówię już że byłoby mniej trudno — zabić człowieka, niż podejść go w ten sposób. Czy to rozumiesz?
Skinęła głową lekko, ale raz po raz i z widocznem przekonaniem. Oczy Heysta spoczywały na niej badawczo; wzbierała w nich czułość.
— Ale nie popełniłem żadnego z tych czynów — ciągnął dalej. — Więc skąd twoje wzruszenie? Wyznajesz tylko że nie chciałabyś mnie sądzić.
Zwróciła na niego zamglone, niewidzące szare oczy, w których zdziwienie jej nie odbijało się wcale.
— Mówię że nie mogłabym ciebie sądzić — szepnęła.
— Ale pomyślałaś że niema dymu bez ognia! — Przez żartobliwość jego tonu przebijało rozdrażnienie. — Cóż za siła musi być w słowach — i to słowach słyszanych odniechcenia — gdyż nie przysłuchiwałaś się ze specjalną uwagą, prawda? Co to były za słowa? Jakiż złośliwy wysiłek wyobraźni wpędził je w usta tego idjoty z jego kłamliwego gardła? Gdybyś mogła je sobie przypomnieć, możeby i mnie przekonały.
— Ależ nie przysłuchiwałam się wcale — zaprzeczyła. — Cóż mię mogło obchodzić, co oni o kim mówili? Schomberg opowiadał, że nie widziano nigdy dwóch przyjaciół pozornie tak sobie oddanych jak wy obaj, i że później, kiedyś już wyciągnął z Morrisona wszystko o co ci chodziło i kiedy ci się porządnie znudził, wypchnąłeś go do Anglji aby tam umarł.
Oburzenie, podszyte jeszcze jakiemś innem uczuciem, zabrzmiało w jej słowach wymówionych czystym, czarującym głosem. Umilkła nagle i spuściła długie, ciemne rzęsy, jakby się czuła śmiertelnie znużona i zgnębiona.
— Naturalnie, dlaczegoby nie miało ci się znudzić to albo inne towarzystwo? Jesteś inny niż wszyscy ludzie — i myśl ta zabolała mię nagle; ale wierzaj mi, nie pomyślałam o tobie nic złego. I —
Nagły ruch ręki, odrzucającej dłoń Leny, zatrzymał słowa na jej ustach. Heyst stracił znów panowanie nad sobą. Byłby krzyczał, gdyby to leżało w jego usposobieniu.
— Nie, doprawdy, ta ziemia wybrana jest najwidoczniej z pomiędzy wszystkich planet na wylęgarnię potwarzy, której by starczyło dla całego świata! Czuję wstręt do samego siebie, jak gdybym wleciał w jakąś plugawą dziurę. Brr! A ty — umiesz tylko powiedzieć, że nie chcesz mnie sądzić; że —
Lena podniosła głowę w odpowiedzi na ten wybuch, choć Heyst nie zwrócił się w jej stronę.
— Nie wierzę aby było w tobie coś złego — powtórzyła. — Nie mogłabym uwierzyć.
Zrobił ruch, jakby chciał powiedzieć:
— To mi wystarcza.
W duszy i ciele odczuł nerwową reakcję po tkliwości. Nagle, bez żadnego przejścia, poczuł że jej nienawidzi. Ale tylko przez chwilę. Przypomniał sobie że jest ładna i, co więcej, że ma szczególny wdzięk w codziennem życiu. Była w niej tajemnica indywidualności, która podnieca — i nie da się ująć.
Zerwał się i zaczął chodzić tam i napowrót. Wkrótce ukryta wściekłość rozpadła się w nim w proch, niby warjacka jakaś budowla, zostawiając po sobie pustkę, żal i znękanie. Miał urazę nie do Leny, ale do samego życia — do tych najpospolitszych sideł, w które się czuł schwytanym; zdawał sobie jasno sprawę z tego spisku nad spiski, lecz przenikliwość jego umysłu nie pocieszała go bynajmniej.
Zboczył z drogi i wspiąwszy się ku Lenie, położył się na ziemi u jej boku. Zanim zdołała się poruszyć czy nawet zwrócić głowę w jego stronę, wziął ją w ramiona i przycisnął wargi do jej ust. Poczuł na nich gorycz łzy, która tam spłynęła. Nigdy jeszcze nie widział jej płaczącej. Był to jakby nowy apel do jego czułości — nowy urok. Lena spojrzała wkoło, odsunęła się nagle i odwróciła twarz. Stanowczym ruchem ręki nakazała, aby ją puścił — ale Heyst rozkazu nie usłuchał.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.