Zwyczajne życie/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zwyczajne życie |
Wydawca | J. Przeworski |
Data wyd. | 1935 |
Druk | B-cia Drapczyńscy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Paweł Hulka-Laskowski |
Tytuł orygin. | Obyčejný život |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ostatecznie bieg życia naszego kierowany jest głównie dwiema siłami: nawyknieniem i przypadkiem. Gdy zdałem na maturę (nieco rozczarowany, że to przyszło tak łatwo), nie miałem żadnego określonego planu na przyszłość. Ale ponieważ już przedtem dwa razy nauczałem innych, a w obu tych wypadkach czułem się wielkim i ważnym, widziałem przed sobą tylko to jedno, co przynajmniej do pewnego stopnia miało postać nawyknienia: nauczać innych. Dlatego zdecydowałem się, że pójdę na filologję.
Ojciec nie miał nic przeciwko temu: być profesorem, to bądź co bądź urząd, do którego przywiązana jest emerytura. Wtedy byłem już rosłym młodzieńcem, bardzo poważnym, i wolno mi było siadać przy biało nakrytym stole gospody razem z księdzem proboszczem, notarjuszem i z resztą elity miejskiej. Napełniało mnie to wielką dumą; teraz już życie leżało przedemną i nagle spostrzegłem, jak dalece ta elita miejska jest drobnomieszczańska i prowincjonalna. Miałem żywe pragnienie stać się czemś więcej od nich i przybierałem tajemnicze miny człowieka, który ma wielkie plany na przyszłość. Ale w gruncie rzeczy dręczyła mnie raczej niepewność i lęk przed krokiem w nieznane.
Była to niezawodnie najcięższa chwila mego życia, gdy w Pradze wysiadłem z pociągu z niewielkim moim kuferkiem i odrazu straciłem głowę. Co teraz zrobić i dokąd się zwrócić? Miałem wrażenie, że wszyscy ludzie oglądają się na mnie i śmieją się, iż stoję oto taki bezradny z kuferkiem u moich nóg. Przeszkadzałem tragarzom, ludzie mnie popychali, dorożkarze podjeżdżali z pytaniem: dokąd pan każe jechać, proszę pana?
Złapałem swój kufereczek i przerażony zacząłem wędrówkę ulicami. Hej tam, z tym kuferkiem, niech pan zejdzie z chodnika! — woła za mną policjant. Uciekałem w boczne ulice, zgubiony w wielkiem mieście i nie wiedzący, gdzie się podziać, a kuferek przekładałem z ręki do ręki. Dokąd właściwie iść? Nie wiedziałem i dlatego musiałem pędzić ciągle naprzód. Gdybym się zatrzymał, byłoby jeszcze gorzej. Wreszcie kuferek wypadł mi z rąk, zdrętwiałych od kurczu i bólu.
Stałem w zacisznej uliczce. Między kamieniami bruku ukazywała się trawa jak u nas na miejskim rynku, i tuż przed mojemi oczami wisiała karta nad bramą: — Kawalerski pokój do wynajęcia. — Odetchnąłem z uczuciem ulgi. — Chwałaż Bogu, więc jednak znalazłem, co trzeba!
Wziąłem ten pokoik u starej, mrukliwej baby. W pokoju było łóżko i kanapa i panował w nim jakiś posępny zaduch, ale było mi wszystko jedno, przynajmniej miałem dach nad głową. Byłem zgorączkowany i wzburzony, nawet jeść nie mogłem, ale żeby to nie wyglądało zbyt dziwnie, udałem, że idę do restauracji jeść, i wałęsałem się po ulicach, pełen niepokoju, żeby nie zgubić swojej przystani. Jeszcze w nocy nerwowa gorączka męczyła mnie plątaniną dziwacznych snów. Kiedym się nad ranem przebudził, na krawędzi mego łóżka siedział gruby młodzian, od którego zalatywało piwem, i recytował jakieś wiersze.
— A to niespodzianeczka, co? — rzekł i recytował dalej. Myślałem, że jeszcze śnię i zamknąłem oczy. — Cóż to za koń, miły Boże — rzekł młodzieniec i zaczął się rozbierać. Zerwałem się i usiadłem na łóżku. Młodzieniec siedział na krawędzi i zdejmował buty. — Teraz znów trzeba będzie przyzwyczajać się do innego bydlątka — narzekał. — Wiele trudu kosztowało mnie, zanim nauczyłem milczeć tego, co tu mieszkał przed tobą, a ty mi tu chcesz spać jak pień — skarżył się gorzko. Byłem ogromnie rad, że ktoś ze mną rozmawia. — Co to były za wiersze? — pytałem. Młodzieniec był wściekły. — Wiersze! Ty mi będziesz mówił o wierszach, ty pietruszko zielona! Uważaj-no — jąkał —, jeśli chcesz ze mną żyć w zgodzie, to niech cię ręka boska broni, żebyś mi się wyrwał z tym idjotycznym parnasizmem. G.... wiesz co to jest poezja!
Siedział z butem w ręku i patrzył w jego głębię. Cicho i z zapałem zaczął recytować jakieś wiersze. Przebiegały po mnie dreszcze, byłem oczarowany nowością zdarzenia. Poeta rzucił butem we drzwi na znak, że to już koniec i wstał. — Bieda! — westchnął. — Bieda! — Zgasił lampę naftową i ciężko zwalił się na kanapę, z której słychać było jeszcze jego szept. — Ty — ozwał się po chwili z ciemności — jak to jest dalej: Aniele boży, stróżu mój — — —? Ty także nie wiesz? Gdy staniesz się taką samą świnią jak ja, to i tobie tego zabraknie, zobaczysz jak bardzo ci tego będzie brak — — —
Rano spał jeszcze, obrzmiały i z rozwichrzonemi włosami. Gdy się zbudził, zapatrzył się we mnie chmurnym wzrokiem. — Zapisywać się na filozofję? Naco ci to? Człowieku, że też ci się takich rzeczy zachciewa! — Pomimo to protekcjonalnie zaprowadził mnie na uniwersytet, tu jest to, tu znowu tamto, i pal cię djabli. Byłem zmieszany i olśniony.
Więc to jest Praga? I tacy oto są w tej Pradze ludzie? Widać tak już być musi i trzeba będzie przystosować się do tego. Po paru dniach zapoznałem się z rutyną wykładów uniwersyteckich. Notowałem w zeszytach uczone wykłady, których nie mogłem zrozumieć, a po nocach debatowałem z pijanym poetą o poezji, o dziewczynach i o życiu wogóle. I jedno i drugie przyprawiało moją prowincjonalną głowę o zawrót, który w gruncie rzeczy nie był przykry. Pozatem było na co patrzeć. Wogóle wrażeń miałem zbyt wiele jak na początek i w ich mnóstwie tonąłem jak w chaosie. Zapewne byłbym się znowu zabrał do swego niezawodnego i samotnego kucia, gdyby nie pijany poeta z jego zachęcającemi kazaniami. — Wszystko g.... — mówił z wielką pewnością siebie i sprawa była załatwiona. Tylko poezja była częściowo wyjęta z jego dzikiej wzgardy. Skwapliwie przyswajałem sobie jego cyniczną suwerenność wobec spraw życia. Pomagał mi zwycięsko pokonywać masę nowych wrażeń i rzeczy niedostępnych. Z dumą i zadowoleniem mogłem wyliczyć rzeczy, na które się gwiżdże. Czyliż nie dawało mi to ogromnego poczucia przewagi nad wszystkiem, czem gardziłem? Czyliż nie wyzwalało mnie to z romantycznych i bolesnych marzeń o życiu, które pomimo sławnej mojej wolności i urzędowo potwierdzonej dojrzałości, wciąż jeszcze było dalekie i nieuchwytne?
Młody człowiek chce mieć wszystko, co widzi, i złości się, gdy rzeczy upragnionych dostać nie może. Dlatego mści się na świecie i na ludziach i doszukuje się rzeczy, których mógłby im odmówić. A następnie stara się dowieść samemu sobie swej burzliwości. Nadchodzą noce pijackie, wyprawy na bieguny życia, straszliwie gadatliwe dyskusje i gorączkowe poszukiwania doświadczeń miłosnych, jak gdyby one były najsławniejszemi trofeami męskości.
Może też było inaczej. Może nagromadziło się we mnie dużo dzikości i warjactw podczas tych skulonych i sztubackich ośmiu lat, i to, co się nagromadziło, musiało znaleźć ujście? Może jest to taką samą częścią młodości jak porost wąsów i zanikanie grasicy? Widać trzeba było koniecznie to przeżyć, ale przy konfrontacji z całem życiem był to okres dziwny i eksponowany, wspaniałe marnowanie czasu i coś jakby radość, że udało nam się poderwać sens życia. Wreszcie nawet już nie zapisywałem się na uniwersytecie; pisałem wiersze, sądzę, że kiepskie; wychodziły jednak w czasopismach, o których dzisiaj już dawno nikt nie wie. Rad jestem, że ich nie przechowywałem i że nawet w pamięci mojej nie pozostało po nich śladu.
Oczywiście, że wszystko się wydało. Ojczulek przyjechał za mną i zrobił straszne piekło, że jeśli ma być tak, to nie będzie przecie taki głupi, żeby synalkowi posyłać pieniądze na rozpustę. Odąłem usta i przybrałem postawę obrażonej niewinności, najwidoczniej przemówiło we mnie sumienie: ja mu pokażę, że sam sobie dam radę! Złożyłem podanie w dyrekcji kolejowej, prosząc o przyjęcie mnie jako aspiranta i ku zdziwieniu swojemu otrzymałem odpowiedź przychylną.