Zwyczajne życie/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Zwyczajne życie | |
Wydawca | J. Przeworski | |
Data wyd. | 1935 | |
Druk | B-cia Drapczyńscy | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | Paweł Hulka-Laskowski | |
Tytuł orygin. | Obyčejný život | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
KAROL ČAPEK
ZWYCZAJNE
ŻYCIE Przełożył z czeskiego
PAWEŁ HULKA-LASKOWSKI
WARSZAWA 1935
WYDAWNICTWO J. PRZEWORSKIEGO OKŁADKA PROJEKTU STUDIO LEVITT-HIM
DRUKARNIA B-CI DRAPCZYŃSKICH, WARSZAWA
|
— Co też pan mówi! — zdziwił się stary pan Popel. — Więc on już nie żyje? A co mu właściwie było?
— Skleroza — odpowiedział doktór zwięźle. Chciał jeszcze coś dodać, ale spojrzał zukosa na starego pana i nie rzekł już nic.
Pan Popel myślał przez chwileczkę, że z nim, chwalić Boga, jest narazie wszystko w porządku. Nie, nie czuje nic takiego, coby mogło dawać do myślenia. — Więc on już nie żyje — powtórzył roztargniony, — a przecież nie miał jeszcze chyba siedemdziesiątki, prawda? Był niewiele młodszy odemnie. Ja go znałem... znaliśmy się od czasów szkolnych, jeszcze jako chłopcy. Potem nie widziałem go przez długie lata, dopóki wreszcie nie przybył do Pragi do ministerstwa. Od czasu do czasu widywałem się z nim... raz albo dwa razy do roku. Co to był za porządny człowiek!
— Porządny człowiek — przyświadczył doktór i dalej przywiązywał różę do tyki. — Ja poznajomiłem się z nim tutaj w ogrodzie. Pewnego razu ktoś woła na mnie przez płot: „Przepraszam pana, co to za Malus kwitnie u pana?“ — Odpowiedziałem, że to Malus Halliana i zaprosiłem go do ogrodu. Sam pan wie, jak łatwo zwąchają się z sobą dwaj ogrodnicy. Czasem wstąpił do mnie, gdy widział, że nie mam akurat żadnej innej roboty, i zawsze gadaliśmy sobie o — kwiatuszkach. Nawet nie wiedziałem, co on zacz, i dowiedziałem się dopiero wówczas, gdy mnie wezwał — — — Wtedy było z nim już bardzo kiepsko. Ale ogródek miał ładny.
— To podobne do niego — rzekł pan Popel. — Odkąd go sobie przypominam, zawsze był taki sumienny i porządny. Dobry urzędnik i solidny. Właściwie bardzo niewiele wiemy o takich ludziach porządnych, prawda?
— No, on pisał o sobie — rzekł nagle doktór.
— Co pisał?
— Życie swoje opisał. W zeszłym roku natknął się u mnie na biografję jakiegoś sławnego człowieka i powiedział, że należałoby napisać życiorys człowieka zwyczajnego. Kiedy... kiedy mu się pogorszyło, dał mi ten rękopis. Nie miał widać nikogo, żeby mu go przekazać. — Doktór wahał się przez chwilę. — Może dałbym panu tę rzecz do przeczytania, skoro byliście przyjaciółmi.
Stary pan Popel bardzo się wzruszył. — Byłbym panu bardzo wdzięczny. Rzecz prosta, że zrobię mu to bardzo chętnie... — Wydało mu się widać, że ma to być dla zmarłego czemś w rodzaju ostatniej posługi. — Więc ten biedak napisał swój własny życiorys!
— Zaraz go panu przyniosę — rzekł doktór, obłamując troskliwie dzikie pędy ze smukłego pnia róży. — Patrzcie państwo, jak gorliwie usiłuje zdziczeć ta sztamowa róża! Ciągle trzeba w niej potłumiać tamtą drugą różę — dziką. — Doktór się wyprostował. — Aha, obiecałem panu ten rękopis — rzekł roztargniony i obrzucił spojrzeniem cały ogródek, zanim się z ociąganiem oddalił.
Więc on już nie żyje, myślał z żalem stary pan Popel. Najwidoczniej śmierć jest sprawą całkiem zwyczajną, skoro zdobędzie się na nią nawet taki stateczny człowiek. Ale, zdaje się, umierał niechętnie i może dlatego napisał ten swój życiorys, że był do życia przywiązany. Ktoby to był powiedział: taki porządny człowiek i bęc! Weźmie i umrze.
— Więc służę panu — rzekł doktór. Rękopis składał się z mnóstwa starannie poukładanych arkuszy, troskliwie przewiązanych wstążką, niby fascykuł akt załatwionych. Pan Popel ze wzruszeniem przyjął rękopis i przerzucił kilka pierwszych kartek. — Co za ładne pismo — rzekł niemal z pietyzmem. Zaraz poznać starego biurokratę. Za jego czasów nie było jeszcze maszyn do pisania i wszystko pisało się ręcznie. Wtedy bardzo ceniono czysty i ładny charakter pisma.
— Tam dalej rękopis nie jest już taki ładny — mruczał doktór. — Dużo tam już kreślił i śpieszył się — — — I charakter pisma nie jest tam już taki równy i płynny.
Dziwna rzecz, myśli pan Popel. Odczytywać pismo nieboszczyka, to tak, jakby się dotykało martwej ręki. I w tem piśmie jest coś umarłego. Nie powinienbym zabierać tego do domu. Nie należało mówić, że to sobie przeczytam.
— Czy warto przeczytać to całe? — pytał niezdecydowany.
Doktór wzruszył ramionami.
Przed trzema dniami przyklęknąłem w ogródku nad krzakiem dłużeliny, aby oczyścić ją od zielska; dostałem lekkiego zawrotu, ale to mi się zdarza dość często. Być może, iż z powodu tego zawrotu miejsce to wydało mi się piękniejsze, niż kiedykolwiek dotąd. Czerwone, roziskrzone kłoski dłużeliny, a za niemi chłodzące liście tawuły, — takie to było piękne, że aż mi się od tego widoku w głowie kręciło. O dwa kroki ode mnie siedziała na kamieniu zięba, przechylała główkę nabok i patrzyła na mnie jednem okiem: co zacz ty jesteś? Wstrzymywałem oddech, bojąc się, że ją spłoszę. Czułem, jak mi bije serce. I wtedy to się stało. Nie wiem, jak to mam opisać, ale było to strasznie mocne i pewne poczucie śmierci.
Naprawdę nie umiem wyrazić tego inaczej. Zapewne brakło mi tchu, ale uświadamiałem sobie jedynie wielki lęk. Gdy zrobiło mi się nieco lżej, ciągle jeszcze klęczałem, ale ręce miałem pełne odartych liści. Wszystko opadło potem niby fala i pozostawiło we mnie smutek, którego nie nazwałbym niemiłym. Czułem, jak śmiesznie drżą podemną nogi. Ostrożnie zbliżyłem się do ławki, żeby usiąść i powtarzałem sobie z oczyma zamkniętemi: A więc już to jest, już to przyszło.
Ale nie było w tem jakiejś zgrozy, lecz jedynie uczucie niespodzianki i świadomość, że trzeba się z tem rozprawić tak czy inaczej. Potem odważyłem się poruszyć głową i otworzyć oczy. Miły Boże, ogródek wydał mi się wtedy taki piękny, jak nigdy. Przecież ja nic nie chcę, tylko siedzieć tak sobie, patrzeć na światło i cień, na odkwitanie tawuły i na kosa walczącego z dżdżownicą. Dawno już temu, pewno wczoraj, postanowiłem wyjąć dwie kępki ostróżek opadniętych przez mszyce i zastąpić je innemi. Już tego pewno nie zrobię, a na przyszły rok kępki te wyglądać będą, jakby je stoczył trąd. Było mi żal ostróżek, było mi żal wielu innych rzeczy. Miękko i tkliwie wzruszała mnie myśl, że mam odejść.
Dręczyłem się myślą, że zapewne wypadnie powiedzieć o tem mej gospodyni. Jest to zacna kobieta, ale denerwuje się jak kwoczka. Biegałaby wystraszona, z twarzą obrzękłą od płaczu i wszystko leciałoby jej z rąk. Nie trzeba robić żadnego zamieszania i sprawiać komuś przykrości: im spokojniej załatwi się wszystko, tem lepiej. Muszę uporządkować swoje rzeczy, — postanowiłem z uczuciem ulgi. Chwała Bogu, mam więc na parę dni roboty. Chociaż nie tak wiele znowu. Dużoż bo czasu potrzeba na to, żeby wdowiec i emeryt, jak ja, zaprowadził porządek w swojem gospodarstwie? Już zapewne nie wymienię ostróżek i nie odmłodzę zimą dziczejących krzewów berberysu. Ale w szufladach moich będzie czysto i nie znajdzie się w nich nic, co przypominałoby akt niezałatwiony.
Zapisuję szczegóły tej chwili, bo chcę, żeby było wiadomo, jak i dlaczego powstała we mnie ta potrzeba uporządkowania swoich rzeczy. Miałem poczucie, że już przeżyłem coś podobnego i to nawet nie jeden raz. Ilekroć w swej karjerze urzędniczej bywałem przenoszony na inne miejsce, porządkowałem swoje biurko, które właśnie opuszczałem, aby w niem nie pozostawić nic niewykończonego i poplątanego. Ostatnie porządkowanie miałem przy przechodzeniu na emeryturę. Z dziesięć razy przejrzałem i poukładałem kartkę za kartką i wciąż się jeszcze wahałem i chciałem przeglądać wszystko od początku, czy się aby nie przyplątał jaki papierek, którego tam być nie powinno, albo też taki, który nie został załatwiony. Opuszczałem urząd, by odpocząć sobie po tylu latach pracy. Ale było mi smutno i jeszcze przez długi czas powracał niepokój, czy aby nie pozostało po mnie coś zawieruszonego Bóg wie gdzie, albo nie potwierdzonego mojem ostatniem „Vidi“.
Przeżywałem takie stany już kilka razy i dlatego i tym razem doznałem uczucia ulgi, że mogę się zabrać do czegoś dobrze mi znanego. Przestałem bać się, a niespodzianka, jaką zaskoczyło mnie poczucie śmierci, rozpłynęła się w uczuciu ulgi, zbliżenia się z czemś, czy nawet spoufalenia. Sądzę, iż ludzie dlatego mówią o śmierci jako o śnie czy odpoczynku, by dać jej rysy czegoś, co dobrze znają. Dlatego też oddają się nadziei spotkania z ukochanymi zmarłymi, by się nie przerażać kroku wiodącego w nieznane. Być może, iż nawet testamenty piszą dlatego, że w ten sposób śmierć człowieka przemienia się w ważne wydarzenia gospodarcze. Patrzcież tedy, że niema czego się obawiać, bo to, co nas czeka, ma podobieństwo rzeczy, które dobrze znamy osobiście. Uporządkuję tedy swoje rzeczy i nic ponadto. No, chwałaż Bogu, praca ta nie będzie dla mnie zbyt trudna.
Przez dwa dni grzebałem się w swoich papierach; teraz są poukładane porządnie i poprzewiązywane wstążkami. Znajdują się wśród nich wszystkie moje świadectwa, poczynając od pierwszej klasy szkoły powszechnej. Miły Boże, ileż tam jest tych kochanych piątek, które triumfalnie znosiłem do domu i za które ojczulek głaskał mnie grubą ręką po włosach, mówiąc ze wzruszeniem: No, trzymaj mi się chłopcze! Metryka chrztu, wypis z ksiąg ludności, akt ślubu, dekrety z mianowaniami, wszystko jest poukładane i niczego nie braknie. Omal, że nie poznaczyłem tych dokumentów liczbami dziennika i inicjałami referenta. Wszystkie listy nieboszczki żony mojej. Jest ich niewiele, bo tylko zrzadka się rozstawaliśmy i na niedługo. Trochę listów od przyjaciół i to już wszystko. Parę paczuszek poprzewiązywanych wstążkami i leżących w szufladzie stołu. Nie brak już niczego prócz czysto wypisanego podania: X Y, urzędnik państwowy w stanie spoczynku prosi o przeniesienie go na tamten świat. W załączeniu dokumenty od A do Z.
Miałem ciche i niemal miłe dwa dni, poświęcone porządkowaniu tych papierów. Poza bólem w okolicy serca, wszystko się jakoś uspokoiło, zelżało. Może to zasługa spokoju, ciszy i cienistego pokoju, ćwierkania ptaków na dworze i widoku leżących przede mną, starych i trochę wzruszających papierów. Oto ładnie kaligrafowane świadectwa szkolne, dziewczęce pismo mojej żony, twardy papier dekretów urzędowych — — — Chętnie byłbym przejrzał i poukładał tych papierów więcej, ale moje życie było proste. Zawsze lubiłem porządek i nigdy nie gromadziłem niepotrzebnych szpargałów. Boże drogi, nawet nie mam nic do porządkowania. Cóż to było za niepowikłane i proste życie!
Nie mam już nic do porządkowania, ale we mnie jest coś, co nazwałbym chyba manją porządku. Niepotrzebnie nakręcam zegar, nakręcony przecie przed chwilą, i niepotrzebnie wysuwam szuflady, aby się przekonać, czy niema w nich czegoś przeoczonego. Wspominam swoje niegdysiejsze urzędy. Czy nie pozostało w nich aby coś takiego, co należałoby dokończyć i przewiązać wstążką? Nie myślę już o ziębie, która spojrzała na mnie jednem okiem, jakby mówiła: co zacz ty jesteś?
Tak jest, wszystko już przygotowane, jakbym się wybierał w podróż i czekał na powóz. Nagle doznaje się uczucia pustki, człek nie wie, coby tak jeszcze wziąć do ręki i pełen niepewności rozgląda się dokoła, czy nie zapomniał czego. A tak, to jest właśnie niepokój. Szukałem, coby tak jeszcze uporządkować, ale niczego nie znalazłem. Pozostał tylko ten niepokój, że może jednak przegapiłem coś ważnego. Takie głupstwo, ale pęcznieje do rozmiarów trwogi i niemal fizycznego ucisku serca.
Więc trudna rada, porządkować już niema co, ale trzeba coś robić. I wtedy przyszło mi do głowy: uporządkuję swoje życie i będę miał zajęcie. Napiszę wszystko, co i jak, żeby można było poukładać kartki i przewiązać je wstążką.
Zrazu wydała mi się ta rzecz niemal śmieszna. Ależ, na miły Bóg, poco to i naco? Dla kogo będziesz takie rzeczy pisał? Takie proste życie! Czy jest w niem wogóle coś do opisywania? Lecz już wtedy wiedziałem, że pisać będę, a certowałem się jedynie przez skromność czy coś takiego.
Dzieckiem będąc, widziałem w sąsiedztwie umierającą staruszkę. Matka posyłała mnie do niej, żebym jej to i owo zaniósł, albo podał, gdyby czego potrzebowała. Była to starucha samotnica, nigdy nie widywało się jej na ulicy albo rozmawiającej z kimkolwiek. Dzieci bały się jej trochę spowodu jej samotności. Pewnego razu matka rzekła do mnie: Teraz pójść tam nie można, bo jest u niej ksiądz proboszcz i spowiada ją. Nie mogłem zrozumieć, z czego może się spowiadać taka stara babina. Miałem ochotę przycisnąć nos do szyby i przyglądać się jej spowiedzi. Ksiądz proboszcz bawił u niej nieskończenie i jakoś tajemniczo długo.
Gdy znowu do niej zaszedłem, leżała z oczyma zamkniętemi, a jej twarz miała wyraz tak spokojny i uroczysty, aż mi było straszno. — Chcecie czego, babciu? — zapytałem, jakby mnie kto gonił. W odpowiedzi tylko zakręciła głową. Teraz wiem, że i ona zrobiła porządek w swojem życiu i wiem już co to jest ostatnie namaszczenie.
Otóż właśnie: czemu nie miałbym opisać takiego całkiem zwyczajnego życia? Po pierwsze jest to moja sprawa prywatna. Może nie potrzebowałbym pisać tego wszystkiego, gdybym miał kogoś, komu mógłbym opowiedzieć swoje życie. Często-gęsto przypatoczy się człowiekowi wspomnienie o czemś minionem, choćby tylko o tem, co gotowała mateczka. Przy każdem takiem wspomnieniu gospodyni moja ze współczuciem kiwa głową, jakby chciała powiedzieć: Tak, tak, dużo pan przeżył; znam takie rzeczy, ja także miałam życie ciężkie. Niepodobna rozmawiać z nią o takich rzeczach zwyczajnych. Rozczula się przy każdej sposobności bardzo łatwo i szuka we wszystkiem tylko tego, czem można się wzruszać.
Inni znów przysłuchują się cudzym wspomnieniom bardzo nieuważnie i czyhają na sposobność, żeby przerwać opowiadającemu: U nas za młodych moich lat było tak i tak. Mam wrażenie, że ludzie wspomnieniami swemi chełpią się w jakiś osobliwy sposób. Pysznią się tem, że w ich dzieciństwie panowała błonica, albo że pamiętają wielką wichurę, jakby to była ich osobista zasługa. Każdy człowiek ma widać potrzebę uważania swego życia za coś osobliwego, wyjątkowego i wprost dramatycznego. Dlatego chętnie zwraca uwagę na zdarzenia, które przeżył, i oczekuje, że dla nich stanie się przedmiotem większego zainteresowania czy nawet podziwu.
W życiu mojem nie stało się nic nadzwyczajnego i dramatycznego. Jeśli chodzi o wspomnienia, to mogę wspominać tylko spokojne, powszednie, niemal mechaniczne mijanie dni i lat aż po ostatni punkt, do którego się zbliżam, i który, mam nadzieję, będzie równie niedramatyczny jak wszystko inne. Muszę powiedzieć, że przy spojrzeniu wstecz znajduję wprost upodobanie w tej prostolinijnej i jasnej drodze, która leży za mną. Jest w tem swoiste piękno, niby w dobrym i równym gościńcu, na którym niepodobna zabłądzić. Jestem niemal dumny z tego, że to taka akuratna i wygodna droga; mogę objąć ją jednem spojrzeniem, aż po dzieciństwo, i za każdym razem cieszyć się jej jasną perspektywą. Co za piękne, zwyczajne i nieciekawe życie! Ani jednej przygody, ani jednej walki, nigdzie nic tragicznego, czy wyjątkowego. Jest to takie piękne, a nawet krzepiące, jak spojrzenie na dobrze idącą maszynę. Zatrzyma się bez chrobotu. Nic w niej nie zgrzytnie, dobiegnie do końca spokojnie i posłusznie. Tak być powinno.
Przez całe życie nie przestawałem rozczytywać się w książkach. Ileż przeczytałem przedziwnych przygód, iluż spotkałem tragicznych ludzi i dziwnych charakterów, — jakby nie można było pisać i mówić o czem innem, tylko o niezwykłych, wyjątkowych i niepowtarzających się przypadkach i wypadkach! Przecież życie nie jest nadzwyczajną i wyjątkową przygodą, ale prawem powszechnem. To, co w niem jest niezwykłego i niepowszedniego, to są zgrzyty w jego mechanizmie. Czy nie powinniśmy sławić raczej życia w jego normalności i powszedniości? Czy takie zwykłe życie mniej jest warte dla tego, że w niem nie było zgrzytów i że nie zawyła w niem groźna zapowiedź katastrofy? Zamiast tego wykonaliśmy masę roboty i wypełniliśmy wszystkie powinności od narodzenia aż do śmierci. Było to naogół życie szczęśliwe i nie wstydzę się za to malutkie i prawidłowe szczęście, które znajdowałem w pedantycznej sielance swego życia.
Pamiętam pogrzeby swego miasteczka rodzinnego. Na czele idzie ministrant w komży z krzyżem, następnie kroczą muzykanci z błyszczącemi trąbkami, klarnetami i najpiękniejszym ze wszystkiego — helikonem. Potem idzie proboszcz w białej komży z kwadracikiem biretu na głowie, wreszcie trumna niesiona przez sześciu mężczyzn, czarny orszak, a wszyscy poważni, uroczyści i jacyś podobni do kukieł. A nad tem wszystkiem wysoko płynie łopot marsza żałobnego, krzyk waltorni, kwilenie klarnetu i głębokie narzekanie puzonów. Przepełniało to całą ulicę i całe miasteczko i sklepiało się aż pod niebiosami. Wszyscy, odkładając pracę, wychodzili przed dom, aby z głową pochyloną oddać cześć człowiekowi, który odchodzi. Kto to umarł? Czy to król jaki, czy bohater, że niosą go tak wysoko i uroczyście? Nie, to krupiarz, Panie świeć nad jego duszą. Porządny był człowiek i sprawiedliwy, ale lata swoje też już miał. Albo też był to kołodziej czy kuśnierz. Dokończyli oto dzieło swoje, a to jest ostatnia ich wędrówka.
Ja, głupi smyczek, byłbym chciał być ministrantem, idącym na czele orszaku, albo jeszcze lepiej odrazu tym, co go niosą w trumnie. Taka to przecie sława, jakby nieśli jakiego króla. Cały świat z pochyloną głową oddaje cześć triumfowi porządnego człowieka i sąsiada, dzwony głoszą jego chwałę, a waltornia zawodzi zwycięsko. Chce się paść na kolana przed wielką i świętą rzeczą, której na imię człowiek.
Ojczulek był stolarzem. Najwcześniejsze moje wspomnienie: siedzę w ciepłych trocinach na podwórzu i bawię się pozwijanemi puklami heblowin. Czeladnik ojcowski, Franc, śmieje się do mnie i zbliża się z pniakiem. — Chodź tu, mały, urżnę ci głowę. — Musiałem się widać rozbeczeć, bo matka wybiegła na podwórze i wzięła mnie na ręce.
Ten miły, hałaśliwy ruch warsztatu stolarskiego otacza całe moje dzieciństwo: grzmot desek, świst hebla wślizgującego się na sęki, suchy szelest heblowin i szorstkie charczenie pił; zapach drzewa, kleju i pokostu; czeladnicy z poodwijanemi rękawami koszul, ojciec, rysujący coś na desce grubemi palcami i grubym ciesielskim ołówkiem. Koszula lgnie do jego szerokich pleców, on zaś sapie i pochyla się nad swojem dziełem. Cóż to będzie? Cóż ma być? Szafa będzie! Deskę zapuści się w deskę, mocno spoi i to będzie szafa. Ojciec palcami znawcy przejeżdża po gładziznach i kantach gotowego dzieła i rad, że jest dobre, gładkie, jak zwierciadło. Albo też robi się trumnę i ta nie bywa już robotą tak staranną; zbija się deski ot tak, ozdabia się je na wszelki sposób i teraz, ludzie, malujcie i lakierujcie, żeby błyszczało jak się patrzy. Trumien ojczulek nie głaszcze dłonią, chyba że chodzi o taką kosztowną, dębową, ciężką jak fortepian.
Wysoko na stosie desek siedzi chłopczyk. Oczywiście, inni chłopcy nie mogą siedzieć tak wysoko i nie mają do zabawy drewnianych klocków, ani jedwabistych, lśniących heblowin. A chłopak szklarza nie ma nic do zabawy, bo szkłem bawić się nie można. Rzuć te odłamki — powiedziałaby matka — pokaleczysz sobie ręce. U malarza pokojowego też nie lepiej. Można wziąć tyko szczotkę i malować ścianę, ale barwy z pokostem są daleko lepsze i trzymają się lepiej. Chwali się chłopiec malarza, że mają barwę niebieską i wszystkie barwy całego świata, ale synek stolarza nie da się przegadać. Cóż to znowu za barwy, przecież to tylko proszek w papierowych torebkach! Prawda, że malarze przy robocie śpiewają, ale stolarstwo jest czystsze.
Na sąsiedniem podwórzu jest garncarz, ale nie ma dzieci; garncarstwo to także ładna robota. Jest na co patrzeć, gdy się kółko kręci, a garncarz wygładza wilgotną glinę palcami, dopóki nie zrobi się garnek. Na jego podwórzu stoi tych garnków długi rząd, a gdy nikt nie widzi, można na nich odcisnąć znak palca. Ale kamieniarstwo już nie jest takie interesujące. Całą godzinę można patrzeć, jak kamieniarz drewnianym młotkiem uderza w dłuto i wciąż jeszcze nic nie widać i nie wiadomo, w jaki sposób z tego kamienia stanie się posąg klęczącego anioła ze złamaną gałązką palmową.
Wysoko na stosie desek siedzi chłopczyk. Deski sięgają aż po korony starych śliw, podciągniesz się rękoma i już siedzisz na gałęzi gęstego drzewa. Tu jest jeszcze wyżej niż na deskach, tu już jest zawrotnie wysoko. Teraz chłopczyk nie należy już do podwórka stolarskiego, ma swój własny świat, który z całą resztą świata łączy się tylko tym jednym pniem. Trochę to nawet upaja. Tutaj nie dotrze ani tatuś, ani mamusia, ani nawet czeladnik Franc. I mały człowieczek poraz pierwszy w życiu pije wino samotności.
Są jeszcze inne światy, które także tworzą wyłączną własność dziecka. Naprzykład śród długich desek poukładane są deski krótsze, w stosie drzewa powstaje duża szczelina ze stropem i ścianami, pachnącemi żywicą i rozgrzanem drzewem. Nikt nie zmieściłby się w takiej szczelinie, ale dość tu miejsca dla chłopczyka i jego tajemniczego świata. Albo nawtyka się do ziemi patyków i robi się płot, środek ogrodzenia posypuje się trocinami, a na trocinach układa się kolorowe ziarna grochu: są to kurki, a ten największy, nakrapiany groch to kogut.
Za warsztatem stolarskim jest wprawdzie rzeczywisty płot, a za nim gdaczą prawdziwe kury z prawdziwym złocistym kogutem, stojącym na jednej nodze, a ten kogut rozgląda się dokoła płonącemi oczyma, ale to nieciekawe. Chłopczyk siedzi w kucki nad swoim malutkim ogródkiem złudzeń, sypie trociny i woła: Cip-cip, cipki, cip-cip! To jest jego gospodarstwo, a ci dorośli muszą udawać, że tego wszystkiego nie widzą, bo gdyby się zaczęli przyglądać, prysnąłby cudowny czar.
Ale i ci dorośli ludzie przydadzą się czasem chłopczykowi. Naprzykład, gdy na wieży kościelnej dzwonią południe, robotnicy przestają trzeć drzewo, wyciągają piłę z napoczętej belki i sadowią się wygodnie na deskach, aby jeść obiad. Wtedy chłopczyk wdrapuje się na szerokie bary krzepkiego robotnika Franca i okrakiem siada mu na wilgotnym karku. Takie już jest jego ustalone prawo i uciecha ta stanowi część radości całego dnia. Franc jest wprawdzie niebezpieczny zabijaka i w jednej z bijatyk odgryzł podobno komuś ucho, ale chłopczyk nic o tem nie wie. Ubóstwia Franca za jego siłę i za swoje prawo rozsiadania się okrakiem na jego karku podczas południowego triumfu. Jest jeszcze jeden robotnik, nazywa się pan Marcinek. Człowiek to milczący i chudy, ma obwisłe wąsy i piękne niebieskie oczy. Z nim chłopczykowi bawić się nie wolno, bo ma on podobno suchoty. Chłopczyk nie wie, co to znaczy, i odczuwa coś jakby zakłopotanie, gdy pan Marcinek spojrzy na niego pięknie i przyjaźnie.
Bywają także wyprawy w świat ludzi dużych. Mamusia powie naprzykład: — Idź chłopczyku do piekarza i przynieś chleba. — Piekarz to gruby pan, cały osypany mąką. Czasem z izby sklepowej widać go przez szklane drzwi, biegającego dokoła dzieży i mieszającego ciasto kopyścią. Ktoby to był powiedział, taki duży, gruby człowiek, a lata dokoła dzieży, aż mu pantofle klaszczą po piętach.
Niby świętość jakąś niesie chłopczyk do domu bochen chleba, jeszcze ciepły, zanurzając bose łapki w ciepłym kurzu drogi, i z zachwytem wdycha złocisty zapach bochenka. Albo też idzie się do rzeźnika po mięso. Na hakach wiszą straszne, krwawe kawały mięsa, rzeźnik i rzeźniczka mają policzki błyszczące, rozcinają szerokim toporem różowe kości i pac! — rzucają mięso na wagę. Aż strach, że mogą sobie obciąć palce!
A znowu u sklepikarza jest całkiem inaczej: tu pachnie imbier, piernik i dużo innych rzeczy, pani kupcowa mówi cicho i delikatnie, a korzenie waży malutkiemi odważnikami. Za drogę dostaje się od niej dwa włoskie orzechy, z których jeden bywa robaczywy i zeschnięty, ale to nic nie szkodzi, dość że się ma dwie skorupy. Jeśli orzech nie zdał się na nic innego, to można skorupę stłuc, i bywa taki huk, jakbyś strzelał.
Wspominam tych dawno pomarłych ludzi i chciałbym ich jeszcze raz widzieć tak, jak ich widywałem wtedy. Każdy z nich miał swój własny świat, a w świecie tym swoją tajemniczą pracę. Każde rzemiosło było światem osobnym, zbudowanym z innej materji i mającym swoje własne obrzędy.
Niedziela była dniem dziwnym, bo wtedy ludzie nie nosili fartuchów i nie mieli odwiniętych rękawów, ale ubierali się w czarne ubrania i wszyscy byli do siebie podobni. Wydawali mi się obcymi i niezwykłymi. Czasem ojczulek posyłał mnie z dzbankiem po piwo. Podczas gdy szynkarz napełniał omglony dzbanek pieniącem się piwem, spoglądałem nieśmiało w kąt gospody. Siedzieli tam przy stole rzeźnik, piekarz, fryzjer, czasem i żandarm, gruby, z rozpiętym na szyi kołnierzem; jego karabin stał oparty o ścianę, a wszyscy rozmawiali głośno i hałaśliwie. Wydawało się dziwnem widzieć tych ludzi poza ich warsztatami i sklepami; było to chyba trochę niestosowne i nieporządne. Dzisiaj rzekłbym, że mnie to mieszało i niepokoiło, gdy patrzyłem, jak ich oddzielone od siebie światy przenikały się wzajemnie. I może dlatego tak hałasowali, że naruszali jakiś porządek.
Każdy z nich miał swój własny świat, świat swego rzemiosła. Niektórzy spośród nich byli tabu, jak pan Marcinek, jak warjat miasteczkowy, który pohukiwał na ulicy, albo i kamieniarz, milczek i spirytysta. I śród tych światów ludzi dużych miał swoje własne światy mały chłopczyk. Miał swoje drzewo, swoją zagrodę ogrodzoną patykami, swój kącik z desek. Były to tajemnicze miejsca jego najgłębszego szczęścia, którem nie dzielił się z nikim.
Powstrzymując oddech, siedzi w kucki nad ziemią, a dokoła niego wszystkie odgłosy zlewają się w jeden szeroki i miły hałas: zderzają się z sobą deski, słychać stłumiony szmer rzemiosł: u kamieniarza stuka młotek, u blacharza brzęczy blacha, w kuźni dzwoni kowadło, ktoś klepie kosę, a gdzieindziej płacze dziecko w kołysce, zdaleka dolatuje krzyk dzieci, gdaczą wystraszone czemś kury, a od proga woła matka: gdzie ty jesteś?
Mówi się miasteczko, a tymczasem to taka masa życia, jakby jaka wielka rzeka. Wskocz do swego czółenka i siedź cichutko, niech cię ta rzeka kołysze, niech cię niesie daleko, aż ci się w głowie zacznie kręcić i do serca zakradnie się lęk. Ukryć się przed wszystkimi, — to także wyprawa w świat.
Wspólny świat wielu dzieci to już coś zupełnie innego. Dziecko osamotnione zapomina o sobie i o wszystkiem, co je otacza i to zapomnienie czy zapamiętanie, wyprowadza je poza czas. Do wspólnych zabaw dzieci zostaje wciągnięte i dalsze otoczenie, a nad ich światem powszednim panują prawa pór roku. Żadna nuda nie zdoła przymusić chłopców, żeby w świnkę grali latem. W świnkę grywa się wiosną, jak tylko rozmarznie ziemia. Jest to prawo tak bezwzględne, jak to, które każe kwitnąć śniegułkom, a mamusiom piec na Wielkanoc placki i babki. Później dopiero przychodzi kolej na gonionego i chowankę, podczas gdy wakacje letnie są dobą awanturniczych wypraw na połów koników polnych, albo do zakazanych kąpieli w rzece. Żaden szanujący się chłopak nie poczuje w lecie potrzeby niecenia ognisk, bo to się robi dopiero na jesieni, kiedy się zaczyna puszczać latawce.
Wielkanoc, wakacje letnie i Boże Narodzenie, jarmark, odpust i kiermasz, to daty wielce ważne i głębokie przedziały w czasie. Rok dziecięcy ma swoje prawa i jest obrzędowo rozczłonowany według pór roku. Dziecko samotne igra z wiecznością, podczas gdy gromada dzieci igra z czasem.
W dziecięcej gromadzie synalek stolarza nie był osobistością, która wysuwałaby się na czoło. Lekceważono go potrosze i pokpiwano sobie z niego, że jest maminym synkiem i że się wszystkiego boi. Ale czyż nie miał na Wielkanoc kołatki, którą zrobił mu pan Marcinek? Czy mało miał drzewa na miecze, i klocków, gdy były na co potrzebne? Drzewo to materjał bardzo cenny. Czemże był w porównaniu z nim chłopak szklarza, ze swojemi brudnemi grudkami kitu? Co innego chłopak malarza! Pewnego razy wymalował sobie całą twarz ultramaryną i od tego czasu cieszył się wielkim szacunkiem. Ale na podwórzu stolarza były deski, na których można było huśtać się w wielkiem skupieniu i bez niepotrzebnego gadania. Czyliż i huśtanie nie jest rodzajem odrywania się od ziemi, a więc wyczynem spełniającym wszelkie pragnienia! Niech sobie malarczyk maluje twarz na niebiesko! Nigdy nie został zaproszony na huśtawkę.
Gra jest grą, rzeczą poważną, sprawą honoru; niema w grze żadnej równości, lecz jedynie wygrywanie albo przegrywanie. Nie byłem ani najśmielszym, ani najmocniejszym z naszej paczki i zdaje mi się, że cierpiałem z tego powodu. I nie pocieszało mnie bynajmniej, że ojca mego policjant salutował, a malarza — nie. Gdy ojciec mój wdziewał czarny długi surdut, aby udać się do rady miejskiej, trzymałem się go za gruby palec i próbowałem robić kroki równie wielkie jak on. Niechże się gapią smyki jaki to pan z mego ojca, co nawet podczas rezurekcji jest jednym z czterech niosących baldachim nad księdzem proboszczem! Zaś w wigilję jego imienin przychodzą muzykanci i ładnie grają na jego cześć. Ojciec stoi na zaprożu, oczywiście bez fartucha i z dostojeństwem przyjmuje hołd imieninowy. Ja zaś upojony słodką udręką pychy rozglądam się po rówieśnikach, którzy z nabożeństwem wsłuchują się w dźwięki muzyki, z dreszczem przeżywam szczyt ziemskiej chwały i dotykam ojca, żeby było wiadomo, iż należę do niego. Ale już nazajutrz chłopcy o chwale mojej nawet słyszeć nie chcieli. Znowu byłem tym, który niczem się nie wyróżniał i którego nikt nie chciał słuchać, chyba, że zaprosiłbym jednego z rówieśników, żeby się pohuśtał na podwórzu. Właśnie, że nie zaproszę, choćbym się i sam nie miał huśtać! I z żalu i z uporu postanawiałem wyróżniać się przynajmniej w szkole.
∗ ∗
∗ |
Szkoła to znowu całkiem inny świat. Tam różnią się dzieci nie według ojców swoich, ale według imion. Nic to już nie znaczy, że jeden z nich jest synem szklarza, a drugi szewca; cała różnica w tem, że jeden nazywa się Adamiec, a drugi Baran. Dla małego stolarczyka szkoła była zdarzeniem tak wielkiem, że długo nie mógł się z niem uporać. Dotychczas należał do domu, do rodziny i do paczki swych rówieśników, a teraz oto siedział straszliwie osamotniony między czterdziestu smykami, których naogół nie znał i z którymi nie miał nic wspólnego.
Ba, gdyby tu z nim siedział tatuś, albo mamusia, albo przynajmniej czeladnik Franc, czy choćby tylko smutny i szczupły pan Marcinek, to już byłoby całkiem inaczej. Trzymałby się za połę jego surduta i nie traciłby łączności ze swoim światem. Czułby się pod tą ochroną zupełnie pewny siebie. Chciało mu się płakać, ale bał się, że tamci wszyscy śmiać się z niego będą. Nigdy nie zadomowił się w swej klasie nadobre.
Wszyscy inni pokumali się z sobą odrazu i kuksali się pod ławkami, ale im było dobrze, bo w domu nie mieli ani warsztatu stolarskiego, ani ogródka z patyków wysypanego trocinami, ani siłacza Franca, ani pana Marcinka. Nie mieli za czem tęsknić. Mały stolarczyk siedział w mrowisku klasy zamilkły i z gardłem zaciśniętem.
Pan nauczyciel zbliżył się do niego. — Jesteś grzeczny i spokojny chłopiec — rzekł z uznaniem. Chłopczyk zaczerwienił się, a do oczu rzuciły mu się łzy szczęścia dotychczas nieznanego. Od tej chwili stał się w szkole grzecznym i spokojnym chłopcem, co naturalnie oddzielało go tem gruntowniej od całej klasy.
Ale w życiu dziecka szkoła staje się jeszcze jednem wielkiem doświadczeniem: w niej poraz pierwszy dziecko spotyka się z hierarchicznym ładem życia. Przed szkołą trzeba było oczywiście słuchać i tego i owego: naprzykład rozkazuje mamusia, ale mamusia jest nasza i gotuje dobre rzeczy, mamusia całuje też i głaszcze; tatuś rozzłości się czasem, ale często-gęsto można wdrapać się na jego kolana i trzymać się go za gruby palec. Inni dorośli strofują niekiedy i wymyślają, ale z tego sobie nikt nic nie robi. Ucieka się poprostu.
Natomiast pan nauczyciel — — — to już inna sprawa. Pan nauczyciel jest właśnie od tego, aby napominać i rozkazywać. I nie można przed nim uciec, ani się schować, można tylko czerwienić się i wstydzić straszliwie. I nigdy nie wdrapiesz się na jego kolana, nigdy nie złapiesz go za biały wymyty palec, zawsze jest nad tobą, niedostępny i nietykalny.
Zaś ksiądz proboszcz znaczy jeszcze więcej: gdy pogłaszcze cię po głowie, to jesteś nietylko pogłaskany, lecz wyróżniony i wywyższony nad wszystkich innych i dobrze musisz uważać, żeby ci się z nadmiaru szczęścia nie rzuciły łzy do oczu.
Dotychczas miał chłopaczek swój własny świat, a raczej dokoła niego było mnóstwo tajemniczych zamkniętych dlań światów, mianowicie świat piekarza, kamieniarza i wszystkich innych. Teraz cały świat dzieli się na dwie części: jedna część to ta, do której należy pan nauczyciel i ci, co mogą z nim rozmawiać; pan aptekarz i doktór, i notarjusz, i sędzia, druga część to ten świat, do którego należą tatusiowie i ich dzieci. Tatusiowie siedzą w swoich warsztatach i wychodzą tylko na zaproże, jakby się musieli trzymać swoich domów. Ale tamci ludzie ze świata wyższego, spotykają się na rynku, kłaniają się sobie szerokim gestem i przystają z sobą, albo odprowadzają się kawałek drogi. A w gospodzie przy rynku jest dla nich biało nakryty stół, gdy inne stoły nakryte są czerwono czy też niebiesko w białą kratkę. Ich stół wygląda niemal jak ołtarz.
Dzisiaj wiem, że ten biały obrus nie był znowu taki niewymownie czysty, że ksiądz proboszcz był to zatabaczony poczciwy tłuścioch, a pan nauczyciel — stary prowincjonalny kawaler z czerwonym nosem, ale wtedy byli oni dla mnie uosobieniem czegoś wyższego i niemal nadludzkiego. Był to pierwszy podział świata według dostojeństwa i mocy.
Byłem spokojnym i pilnym uczniakiem, stawianym innym uczniom za przykład, ale w duchu podziwiałem zazdrośnie malarczyka, łobuziaka spod ciemnej gwiazdy, który swojemi łobuzerskiemi wybrykami doprowadzał nauczyciela do rozpaczy, i nawet księdza proboszcza ugryzł kiedyś w palec. Bali się go poprostu i nie wiedzieli, jak zabrać się do niego. Choć go często-gęsto porządnie sprali, łobuziak śmiał się im w oczy. Jego łobuzerski honor nie pozwalał mu zapłakać, choćby się stało nie wiem co.
Któż wie, może to właśnie zadecydowało o życiu mojem, iż malarczyk nie zrobił ze mnie swego towarzysza. Byłbym dał nie wiem co za to, gdyby był chciał zadawać się ze mną. Pewnego razu, djabli wiedzą co wyrabiał, dość, że belka zmiażdżyła mu palce; reszta dzieciaków w krzyk, ale on nic, tylko zbladł i zacisnął zęby. Widziałem go wracającego do domu: prawą ręką podtrzymywał zmiażdżoną lewą dłoń, jakby niósł trofeum. Cały tłum chłopaków szedł za nim powtarzając, że spadła mu na rękę belka. Drętwiałem z przerażenia i współczucia, nogi uginały się pode mną, robiło mi się słabo. — Boli cię? — spytałem go wystraszony. Spojrzał na mnie płonącemi, drwiącemi oczami, pełnemi pychy. — Co ci do tego? — syknął przez zęby. Zostałem na uboczu, odtrącony i zawstydzony.
Poczekaj, ja ci pokażę, ja ci pokażę, jaki jestem wytrzymały! Poszedłem do warsztatu i lewą rękę wsadziłem w imadło do spajania desek, a potem przykręcałem szrubę. Ja wam pokażę! Łzy rzuciły mi się do oczu, aha, teraz boli mnie tak samo, jak jego. Ja mu pokażę! Przykręciłem szrubę jeszcze bardziej, i jeszcze. Już nie odczuwałem bólu, ale byłem chyba w zachwyceniu. Znaleźli mnie omdlałego, z palcami zaciśniętemi w imadle. Dotąd mam końce palców u lewej ręki drętwe. Teraz ta dłoń jest pomarszczona i sucha niby łapa indyka, ale dotychczas jest na niej wypisany ślad — czego właściwie? Mściwej dziecięcej nienawiści, czy może namiętnej przyjaźni?
W owym czasie zdarzyło się, że ku miasteczku naszemu zbliżyła się kolej żelazna. Budowano ją od bardzo dawna, ale teraz była już całkiem blisko. Nawet na stolarskiem podwórzu słychać było wybuchy przy wysadzaniu kamienia na zboczu góry. Surowo zakazano nam zbliżać się do kolei, po pierwsze spowodu tych wybuchów dynamitu, a po drugie, mawiano, że tam pracuje różna zbieranina, od której trzeba trzymać się zdala. Poraz pierwszy zaprowadził mnie tam ojciec, żeby mi pokazać, jak się buduje kolej. Trzymałem się kurczowo jego palca i bałem się „tamtych ludzi“. Mieszkali w budach z desek, między któremi suszyła się na sznurkach podarta bielizna, a w baraku największym mieściła się kantyna jakiejś złej i otyłej kobiety, która nie przestawała wymyślać. Na szlaku pracowali półnadzy ludzie z oskardami w rękach. Wykrzykiwali coś do ojca, ale ojciec im nie odpowiadał. Potem pokazał się jakiś człowiek z czerwoną chorągiewką. — Uważaj, zaraz będzie wybuch — rzekł ojciec, a ja złapałem go za rękę tem mocniej. — Nie bój się, przecie jestem przy tobie — uspakaja mnie ojciec z wielką pewnością, a ja oddycham z ulgą i czuję jaki to on potężny i mocny. Gdy on jest blisko, nic złego stać się nie może.
Pewnego razu przy płocie naszego podwórka zatrzymała się obdarta dziewczynka, wtykała nos między sztachety i mówiła coś niezrozumiałego. — Co mówisz? — zapytał Franc. Dziewczynka pokazała mu język i rozzłoszczona paplała dalej. Franc zawołał ojca. Ojciec wsparł się o płot i pyta: — Czego chcesz, mała? — Mała powtórzyła swoje słowa jeszcze szybciej. — Nie wiem, co mówisz — rzekł ojciec uprzejmie. — Któż cię wie, co to za język? Poczekaj tu chwilkę! — I zawołał matkę. — Spojrzyj, co za oczy ma to dziecko. — Miała duże, czarne oczy z bardzo długiemi rzęsami. — Ach jaka śliczna! — zawołała matka z zachwytem. — Czy chcesz jeść? — Dziewczynka nic, tylko patrzy na nią temi dużemi oczami. Matka przyniosła jej kawałek chleba z masłem, ale mała kręciła głową. — Może to Włoszka albo i Węgierka — rzekł ojciec, nie wiedząc co myśleć o dziecku. — Może wreszcie i Rumunka. Któż tam wie, czego ona chce. I poszedł za swoją robotą. Gdy się oddalił, pan Marcinek wyjął z kieszeni dziesiątkę i bez słowa podał ją dziewczynce.
Nazajutrz, gdy powróciłem ze szkoły, siedziała przy naszym płocie. — Przyszła do ciebie — śmiał się Franc, a ja się strasznie gniewałem. Wogóle nie zwracałem na nią uwagi, aczkolwiek ona wydostała z czegoś, co miało być kieszenią, błyszczącą dziesiątkę i oglądała ją tak, abym na nią zwrócił uwagę. Zsunąłem na kupie desek jedną tarcicę, żeby można było huśtać się i usiadłem na jednym końcu deski. Niech sobie ten drugi koniec sterczy prosto w niebo, co mnie to obchodzi? Odwróciłem się tyłem do całego świata, jakiś zachmurzony i wściekły. I nagle deska zaczęła się pode mną delikatnie podnosić. Nie obejrzałem się, ale ogarnęło mnie niezmierne, niemal bolesne szczęście, podrzuciło mnie w górę, szczęśliwego i oszołomionego. Pochyliłem się ku przodowi, aby przeważyć swoją stronę huśtawki, drugi jej koniec delikatnie i płynnie odpowiadał. Okrakiem siedzi na desce dziewczynka i nic nie mówiąc, huśta się milcząco i uroczyście, a naprzeciwko siedzi milczący i uroczysty smyk; nie patrzą na siebie i oddają się huśtaniu ciałem i duszą, albowiem się kochają. Przynajmniej chłopak kocha, chociaż nie umiałby powiedzieć jak bardzo przepełniony jest tem uczuciem, pięknem i dręczącem zarazem. Więc huśtają się bez słowa i niemal obrzędowo, jak najwolniej, żeby było tem uroczyściej.
Była większa i starsza ode mnie, czarnowłosa i ciemna jak czarny kot. Nie wiem, jak jej było na imię i jakiej była narodowości. Pokazałem jej swój ogródek z patyków, ale nawet nań nie spojrzała i niezawodnie nie domyśliła się wcale, że w środku są moje kurki. Zabolało mnie to strasznie i od tej chwili ogródek przestał mnie cieszyć. Ona zaś złapała kocię sąsiada i tuliła je, wystraszone, z wytrzeszczonemi oczami. Z kawałka sznurka potrafiła spleść w palcach taką ładną gwiazdę, jakby czarowała.
Chłopak nie potrafi kochać długo, miłość jest uczuciem zbyt ciężkiem i dręczącem, więc czasem trzeba od niej odpocząć w zwyczajnej przyjaźni, czy koleżeństwie. Chłopcy śmieli się ze mnie, że zadaję się z dziewczynami, co było niedopuszczalne w ich rozumieniu; znosiłem ich docinki po bohatersku, ale przepaść między mną, a nimi pogłębiała się coraz bardziej. Pewnego razu moja przyjaciółka podrapała syna rymarza. Powstała bijatyka, ale wdał się w to malarczyk i wycedził przez zęby wzgardliwie: — Dajcie jej pokój, przecie to dziewczyna! — I splunął jak czeladnik.
Gdyby wtedy był skinął na mnie, byłbym poszedł za nim, zamiast za tem czarnem gąsiątkiem. Ale odwrócił się ode mnie i bandę swoją poprowadził ku innym czynom. Byłem dotknięty do żywego i dusiłem się z zazdrości. — Nie bój się — odgrażałem się w stronę malarczyka, — gdyby nas zaczepili, już jabym im dał! — Ale moja dziewczynka i tak tego nie rozumiała. Pokazała mi język i wogóle zachowywała się tak, jak bym ja był pod jej opieką.
Nastały wakacje i czasem spędzaliśmy razem całe dnie, a dopiero pod wieczór pan Marcinek odprowadzał ją za rękę ku drewnianym barakom za rzekę. Czasem nie przychodziła i wtedy nie wiedziałem, co mam z sobą robić z rozpaczy. Właziłem z książką w swoją kryjówkę i udawałem, że czytam. Zdaleka słychać było wrzaski chłopców, do których towarzystwa już nie należałem, i wybuchy dynamitu przy łamaniu kamienia. Pan Marcinek pochylał się jakby odliczał deski i mruczał ze współczuciem: — Cóż to się stało, że nie przyszła?
Udawałem, że nie słyszę i czytałem jak wściekły, ale czułem z jakąś błogą udręką, jak krwawi mi się serce i że też pan Marcinek o wszystkiem wie. Pewnego razu nie wytrzymałem i poszedłem do niej. Była to ogromna przygoda. Musiałem przejść po kładce przez rzekę, która dnia tego wydawała mi się jakaś straszna i dzika, jak nigdy dotąd. Serce biło mi szybko i niby we śnie zbliżałem się do baraków, które zdawały się być puste. Tylko tłusta gospodyni kantyny głośno krzyczała, a jakaś kobieta w koszuli i spódnicy wieszała bieliznę, ziewając głośno jak wielki pies rzeźnika.
Czarna dziewczynka siedziała przed jednym z baraków na skrzynce, szyła jakieś szmatki, mrugała długiemi rzęsami i z nadmiaru gorliwości wysuwała koniec języka. Bez ceremonji zrobiła mi obok siebie miejsce i zaczęła szybko ładnie opowiadać w swoim obcym języku. Nigdy dotychczas nie miałem uczucia takiego, jak wtedy, że jestem tak strasznie daleko od domu. Jak gdyby tam był inny świat i jakbym już nigdy nie miał wrócić do swoich. Było to uczucie rozpaczliwe i heroiczne. Nagiem, cienkiem ramieniem objęła mnie za szyję i długo, wilgotno, łaskotliwie szeptała mi coś do ucha. Być może, iż w obcym swoim języku mówiła mi, że mnie lubi, a ja byłem szczęśliwy wprost śmiertelnie.
Pokazała mi wnętrze baraku, który był pewno jej mieszkaniem. Panował w nim ciężki od słońca, gorący zaduch i czuć go było psią budą. Na gwoździu wisiała męska kapota, na ziemi leżały szmaty, tu i owdzie stały skrzynie zamiast sprzętów. W baraku było szaro, a jej oczy wpatrywały się we mnie z tak bliska i tak ładnie, że chciało się zapłakać, nie wiem od czego: od miłości, bezradności, czy ze strachu? Usiadła na skrzynce z kolanami podciągniętemi pod brodę, szeptała coś jakby piosenkę i spoglądała na mnie swojemi upartemi, szeroko rozwartemi oczami. Było tak, jakby odprawiała czary. Wiatr zatrzasnął drzwi i nagle zrobiło się zupełnie ciemno. To było straszne, serce biło mi aż w gardle, nie wiedziałem, co się stanie. W ciemności ozwał się cichutki szelest, drzwi się otwarły, a ona stała w nich pod światło i bez ruchu patrzyła na świat. Potem znowu ozwał się wybuch od strony kamieniołomu, ona zaś powtórzyła: — Bum!
Poweselała nagle i zaczęła mi pokazywać, jakie rzeczy umie robić ze sznurków. Bóg wie dlaczego obchodziła się ze mną niby jaka matka, czy niania. Ujęła mnie nawet za rękę i chciała mnie odprowadzić do domu, jakbym był malutki. Wyrwałem jej się i zacząłem jak najgłośniej gwizdać, żeby widziała, co ja zacz. Na kładce zatrzymałem się nawet i spluwałem w wodę; niech widzi, że jestem duży i że niczego się nie boję. W domu pytali, gdzie się wałęsałem; wyłgałem się łatwo, a chociaż kłamałem często i bez trudu, jak wszystkie dzieci, czułem, że tym razem kłamstwo moje jest w jakiś sposób większe i cięższe, niż zazwyczaj. Toteż kłamałem z nadmiarem gorliwości i skwapliwości. Dziwię się, że tego nie poznali.
Nazajutrz przyszła jakby nigdy nic i próbowała gwizdać ustami ułożonemi w dziób. Uczyłem ją z wielką ofiarnością, dzieląc się z nią częścią swej przewagi. Przyjaźń to wielka rzecz. Zato tem łatwiejszemi stawały się moje wędrówki do baraków; gwizdaliśmy na siebie już zdaleka, co ogromnie wzmogło nasze koleżeństwo. Wdrapywaliśmy się na zbocze górskie, z którego widać było pracujących robotników kolejowych; ona wygrzewała się na słońcu niby wąż, ja zaś patrzyłem na strzechy miasteczka i na cebulowatą kopułę kościoła. Jakże daleko było dowsząd! Tam, gdzie połyskuje strzecha z czarnej papy, jest warsztat stolarski; tatuś sapie i mierzy deski, pan Marcinek pokasłuje, a matka stoi na progu i kręci głową: gdzież to się znowu zapodział ten smyk niegodziwy? Tutaj, nigdzie, schowałem się; tu, na słonecznem zboczu, gdzie kwitnie dziewanna, rdest i lwia paszcza; jestem po tamtej stronie rzeki, gdzie stukają oskardy i wybucha dynamit i gdzie wszystko jest całkiem inne. Tu jest takie tajemne miejsce: stąd widać wszystko, a tu nie dojrzy nikt nikogo. A w dole poukładali już szyny i odwożą kamień i piasek w wagonikach. Ktoś wskoczy na wagonik i jedzie sobie z górki na pazurki. Chciałbym i ja tak jeździć i mieć na głowie turban z czerwonej chustki do nosa. A do tego mieszkać w budzie z desek. Pan Marcinek zrobiłby mi taką budę.
Czarna dziewczynka patrzy na mnie uparcie. Jakie to głupie, że nic jej powiedzieć nie mogę! Próbowałem nawet mowy sekretnej: — Jawra ciwri cowroś powrowiewrem, — ale i tego nie rozumiała. Pozostaje tylko jedno: pokazywać sobie język i powtarzać za sobą najstraszliwsze grymasy, żeby ujawnić zupełną zgodność myśli. Albo rzucać kamieniami. W tej chwili kolej na wysuwanie języka. Jej język jest zwinny i cienki jak czerwony wężyk. Wogóle język to rzecz dziwna; zbliska wygląda tak, jakby był zrobiony z samych drobnych różowych ziarenek.
W dole powstaje krzyk, ale tam jest ciągle krzyk. I kto wytrzyma dłużej patrzeć drugiemu w oczy? Rzecz dziwna, jej oczy zdają się być czarne, ale zbliska mają w sobie takie złote i zielone rzeczy; a ta główka w środku, to ja. Nagle jej oczy rozszerzyły się z przerażenia, zerwała się, krzyknęła i zbiegła ze zbocza górskiego wdół.
Zaś tam, wdole, bezładna gromadka ludzi posuwała się ku kantynie. Na torze pozostały tylko porozrzucane oskardy.
Wieczorem wystraszeni ludzie miasteczkowi opowiadali sobie, że jeden z „tych ludzi“ przebił nożem dozorcę. Na śmierć. I już go podobno zabrali żandarmi. Miał na rękach kajdanki, a za nim szła dziewczynka, jego córka.
Pan Marcinek zwrócił ku mnie swoje wielkie piękne oczy i machnął ręką. — A któż tam wie, który z nich to zrobił — mruczał. — Ci ludzie są dziś tu, jutro tam.
Tatusia lubiłem, bo był mocny i prosty. Gdy go dotykałem, to miałem wrażenie oparcia o mur albo o mocny słup. Myślałem, że jest najmocniejszy z wszystkich ludzi; czuć go było tanim tytoniem, piwem i potem, a jego potężna postać napełniała mnie rozkoszą bezpieczeństwa, zaufania i siły. Czasem się rozzłościł, a wtedy bywał straszny i szalał jak burza. Tem słodsza bywała później ta resztka strachu, z jakim właziłem na jego kolana. Mówił niewiele, a jeśli już się rozgadał, to nigdy o sobie. Ani na chwilę nie opuszczała mnie myśl, że gdyby chciał, mógłby opowiadać o czynach wielkich i bohaterskich, które były jego czynami, ja zaś położyłbym dłoń na jego piersi włochatej i mocnej, i czułbym jej wewnętrzne dudnienie. Żył spokojnie, pochłonięty całkowicie swoją stolarką i był bardzo oszczędny, bo pieniądze oceniał pracą, którą w nie wkładał. Pamiętam, że pewnej niedzieli wyjął z szuflady książeczki oszczędnościowe i wpatrywał się w nie. Było tak, jakby się z zadowoleniem przyglądał stosom porządnie poukładanych desek.
— Dużo w tem jest roboty i potu, mój chłopcze. Marnować pieniądze, to tak, jakbyś niszczył gotową robotę. Grzech poprostu.
— A naco, tatusiu, są te uciułane pieniądze? — Mógłby mi odpowiedzieć, że na starość, ale tu nie o to chodzi, to się tylko tak mówi. Pieniądze są na to, żeby na nich było widać pracę, cnotę życiową i wyrzeczenie. Możesz to sobie tu przeczytać, to jest wynik całego życia. Tu stoi napisane, że żyłem pracowicie i oszczędnie, jak się należy.
Przyszedł oczywiście czas, gdy i ojciec był już stary. Mamusia już dawno odpoczywała na cmentarzu pod marmurowym pomniczkiem (ale też dużo kosztował, mawiał tatuś z pietyzmem), a ja miałem swoje dobre miejsce. Lecz ojciec ciągle jeszcze szurał się na swoich ciężkich, obrzękłych nogach po podwórku, na którem nie było już prawie nic do roboty, ciułał, liczył, a w niedzielę, zupełnie sam w swem opustoszałem gnieździe rodzinnem, wyjmował książeczki oszczędnościowe i spoglądał na zsumowane liczby swego zacnego żywota.
Mamusia nie była taka prosta; bardziej uczuciowa od ojca, popędliwa, miała dla mnie ogromnie dużo miłości. Zdarzało się, że kurczowo tuliła mnie do serca i jęczała: — Mój ty jedyny, umarłabym dla ciebie! — Później, gdy już byłem wyrostkiem, wybuchy jej miłości bywały dla mnie w jakiś sposób niepożądane. Wstydziłem się na samą myśl, iż rówieśnicy mogliby się dowiedzieć, że matka całuje mnie tak namiętnie, ale dopóki byłem mały, jej gwałtowna miłość zniewalała mnie, czy ujarzmiała, i kochałem ją strasznie. Gdy zapłakałem, a ona przytuliła mnie do siebie, miałem uczucie, jak bym się rozpływał. Strasznie lubiłem szlochać na jej miękkiej szyi, poślinionej memi dziecięcemi usty. Wymuszałem z siebie szlochy, dopóki tylko mogłem, aż wreszcie wszystko we mnie tajało w błogiem, ospałem mamrotaniu: mamusiu, mamusiu! W ogóle, myśl o mamusi kojarzyła się we mnie z koniecznością płaczu i utulania, z przeczuloną potrzebą rozkoszowania się swoim bólem. Dopiero gdy stawałem się pięcioletnim malutkim mężczyzną, budziły się we mnie odruchy przeciwko takim kobiecym wybuchom uczucia. Odwracałem głowę, gdy matka tuliła mnie do piersi, i myślałem, co też jej z tego przyjdzie. Tatuś wydawał się lepszy: było go czuć tytoniem i siłą.
Ponieważ matka była zbyt uczuciowa, przeżywała wszystko jakoś dramatycznie. Drobne sprzeczki rodzinne kończyły się zapłakanemi oczami i tragicznem milczeniem. Tatuś zabierał się wtedy do roboty z wściekłym uporem, podczas gdy z kuchni wołało do nieba straszliwe i oskarżające milczenie. Upodobało jej się w myśli, że jestem malutkie dzieciątko, że może stać się jakie nieszczęście, albo że mogę umrzeć. (Istotnie straciła swoje pierwsze dziecko, mego nieznanego braciszka). Dlatego też ciągle wychodziła przed dom, aby się przekonać, gdzie jestem i co robię. Później chmurzyłem się po męsku, że mnie tak pilnuje i odpowiadałem jej niechętnie i gniewnie. I ciągle mnie wypytywała: — Czy ci co nie dolega? Czy nie boli cię żołądeczek? — Zrazu podobało mi się to: człowiek jest taki ważny, gdy choruje i robią mu okłady! A tu mamusia tuli mnie kurczowo do piersi i szepcze: — Moje ty kochanie, nie wolno ci umrzeć!
Albo też, trzymając mnie za rękę, prowadziła mnie w miejsce cudowne, by tam, w kościele, modlić się o moje zdrowie. Matce Boskiej ofiarowała mały kadłubek woskowy na moją intencję, uważając, że mam słabe piersi. Wstydziłem się ogromnie, że matka ofiarowuje za mnie takie popiersie kobiece, upokarzało to moją męską dumę. Wogóle dziwna to była pielgrzymka. Mamusia modliła się cicho z oczyma znieruchomiałemi i pełnemi łez. Wyczuwałem z uczuciem udręki, że chodzi tu nietylko o mnie. Potem kupowała mi rogalik, który oczywiście smakował na odpuście inaczej, niż rogaliki domowe. Ale pomimo wszystko, nie lubiłem tych odpustów. Na całe życie pozostało mi wrażenie, że mamusia zmagała się ciągle z chorobą i cierpieniem. Zdaje mi się, że i dzisiaj wolałbym się oprzeć o ojca z jego zapachem tytoniu i męskości. Ojciec był jak słup.
Nie mam nikogo, dla kogo trzeba by upiększać rodzinny dom mego dzieciństwa. Był to dom zwyczajny i dobry, jak tysiące innych domów. Czciłem ojca swego i kochałem matkę i oto dobrze mi się działo na ziemi. Zrobili ze mnie człowieka porządnego, na obraz i podobieństwo swoje. Nie byłem taki mocny jak ojciec, i wielki w miłości, jak matka, ale przynajmniej byłem pracowity i uczciwy, uczuciowy i do pewnego stopnia ambitny. Ta ambicja jest niezawodnie dziedzictwem matczynej uczuciowości. Wogóle wszystko, co ulegało we mnie zranieniu, mam niezawodnie po matce.
I widzisz, nawet to było na miejscu i przydało się w jakiś sposób. Obok człowieka, który ambitnie dorabiał się uznania, był we mnie człowiek oddający się marzeniom. Tego, naprzykład, że w przeszłość spoglądam niby w zwierciadło, nie mam po ojcu. Ojciec był bezwzględnie objektywny, nigdy nie miał czasu na nic innego prócz teraźniejszości, ponieważ życie upływało mu w pracy. Wspominanie i sny o przyszłości, to przymioty ludzi, skłonnych do marzeń i zajmujących się przedewszystkiem sobą. To dała mi na drogę życia matka. Gdy dzisiaj spoglądam na siebie i staram się ustalić, co wziąłem z ojca, a co z matki, spostrzegam, że oboje szli ze mną przez całe życie i że mój dom rodzinny nie kończy się nigdzie. Jeszcze dzisiaj jestem dzieckiem, które uchyla się w swój tajemny świat, podczas gdy ojciec pracuje i liczy, a matka nie przestaje śledzić mnie spojrzeniem lęku i miłości.
Ponieważ uczyłem się dobrze, a w osamotnieniu swojem siedziałem w książkach jak przystało na odludka, wysłał mnie ojciec do szkół. Zresztą było to czemś zgoła naturalnem, bo tatuś bardzo szanował panów, zaś awans materjalny i społeczny był w jego oczach najświętszem zadaniem każdego człowieka wobec samego siebie i swego potomstwa, zadaniem, które rozumiało się samo przez się.
Zauważyłem, że dzieci najzdolniejsze (w sensie karjery życiowej) wywodzą się naogół z tych zabiegliwych średnich warstw, które skromnie i z samozaparciem zaczynają właśnie budować coś jakby lepszą przyszłość. Nasz awans społeczny to usiłowania ojców naszych.
Nie miałem wtedy jakiegoś określonego wyobrażenia, czem chciałbym być. Najchętniej chyba byłbym został linoskokiem, jaki pewnego wieczora kołysał się nad placykiem naszego miasteczka, albo dragonem, który kiedyś zatrzymał konia przy naszym płocie i pytał o coś po niemiecku. Mamusia podała mu szklankę wody, dragon salutował, koń pod nim tańczył, a mamusia czerwieniła się jak różyczka. Byłbym chciał zostać dragonem, albo przynajmniej konduktorem, który zatrzaskuje drzwi pociągu, a następnie z wielką elegancją wskakuje na stopnie wagonu, gdy pociąg pędzi już szybko.
Ale nie wiadomo, jak trzeba wziąć się do tego, żeby zostać konduktorem, czy dragonem. Pewnego więc razu ojciec obwieścił mi ze wzruszeniem, że po wakacjach odda mnie do szkół, mamusia płakała, w szkole pan nauczyciel powiedział, żebym się cieszył, że będę wykształconym człowiekiem, a ksiądz proboszcz zaczął do mnie mówić: — Servus, studencie! — Zaczerwieniłem się z wielkiej dumy; wszystko było takie uroczyste. Już mi było wstyd bawić się, więc z książką w ręku w bolesnem osamotnieniu dojrzewałem dla chłopięcej powagi.
∗
∗ ∗ |
Rzecz osobliwa, jak błahemi wydają mi się lata spędzone w gimnazjum — przynajmniej w porównaniu z dzieciństwem, spędzonem w domu rodzinnym. Dziecko żyje pełnią życia i nie traktuje swego dzieciństwa, swego bieżącego okamgnienia jako czegoś tymczasowego i przemijającego. I jest w domu, to znaczy, że jest osobą ważną, która wypełnia pewne miejsce przypadające mu z tytułu własności.
I oto dnia pewnego przeprowadzają takiego prowincjonalnego smyczka do miasta i do szkoły. Możnaby rzec, że to jest osiem lat śród ludzi obcych, bo tu już niema swego domu, tu się jest obcym człowiekiem i nigdy nie ma się poczucia przynależności do nowego otoczenia. Powstaje natomiast poczucie wielkiej podrzędności śród tych obcych ludzi i wszyscy ciągle powtarzają, że jest się jeszcze niczem. Szkoła i obce otoczenie będą w uczniaku pielęgnować uczucie kornej małości, pokory i zmniejszonej wartości, a to uczucie będzie on przezwyciężał kuciem, albo w poszczególnych wypadkach, i dopiero później, zaciekłą walką z wszelkiem bakałarstwem i karnością szkolną.
W szkole młodzieniaszek słyszy też bezustannie, że wszystko jest jedynie przygotowaniem ku temu, co dopiero przyjdzie. Rok pierwszoklasisty jest przygotowaniem dla klasy drugiej, a klasa czwarta jest na świecie tylko na to, aby z niej można było przejść do klasy piątej, oczywiście, jeśli się jest dostatecznie pilnym i uważnym.
A całe te osiem lat to znowu tylko przygotowanie do matury i dopiero potem, kochani sztubacy, zacznie się prawdziwa nauka. Przygotowujemy was dla życia — powtarzają panowie profesorowie, — jak gdyby ci, co siedzą w ławach szkolnych nie byli jeszcze godni nazwy czegoś żywego. Życie to to, co nadejdzie dopiero po maturze. Takie jest z grubsza to najpotężniejsze wyobrażenie, jakie wpaja nam szkoła średnia. I dlatego porzucamy tę szkołę, jakby nas wypuszczono na wolność, zamiast z pewnem wzruszeniem poddawać się uczuciu, że tem odejściem żegnamy się z latami chłopięcemi.
Może dlatego właśnie nasze wspomnienia o szkole bywają takie nieokreślone i postrzępione. A jednak jakąż pojemnością uwagi odznaczają się te lata! Jak żywo i jasno wspominam swoich profesorów, śród których nie brakło śmiesznych i zwarjowanych pedantów; poczciwców, którzy napróżno próbowali opanować tłum rozwydrzonych smyków; kilku dostojnych uczonych mężów, wobec których i młody chłopak niejasno i z dreszczem odczuwał, że nie chodzi o przygotowanie, lecz o poznanie i że już w danej chwili staje się kimś czy czemś. Widzę i swoich kolegów, ławki porżnięte nożami, korytarze starej budowli scholarum piarum, a tysiączne wspomnienia stają się żywym snem, ale szkoła jako całość, całe te osiem lat, to coś dziwnie bezosobowego i niemal bezsensownego. Były to lata młodości przeżyte niecierpliwie i powierzchownie, żeby je jaknajprędzej mieć za sobą.
I znowu: jak chciwie i mocno przeżywa chłopiec w tych latach wszystko, co nie jest szkołą, co nie jest „przygotowaniem do życia“, ale samem życiem, czy to będzie przyjaźń, czy tak zwana pierwsza miłość, konflikty, lektura, kryzys religiny albo wybryki. Tu znajduje coś, co jest jego własnością, w czem może się pogrążyć już teraz, a nie dopiero po maturze czy wtedy, gdy będzie już „skończonym człowiekiem“, jak się mówi w szkole.
Większość wstrząsów wewnętrznych i tych różnych bzdur młodzieńczych, traktowanych zbyt często z nadmiarem tragizmu, to niezawodnie następstwo tego życia w zawieszeniu, w którem upływa młodość nasza. Jest to bodaj zemsta za to, że nie bywamy traktowani poważnie. Buntując się przeciwko temu chronicznemu prowizorjum, pragniemy przynajmniej cośkolwiek przeżyć w całej pełni i naprawdę. I dlatego właśnie jest tak, że w latach młodzieńczych przebija się w nas tak niejasno i niemal boleśnie niejedno łobuzerstwo mieszające się z tragiczną, niespodziewaną powagą.
Życie nie jest takie, aby z dziecka stawał się bardzo powoli i niemal niedostrzegalnie mężczyzna dojrzały. Nagle i nieoczekiwanie ujawniają się w chłopcu strasznie gotowe i dojrzałe części człowieka. Nie trzymają się one kupy, nie są zorganizowane i wszystko miesza się dziwnie i nielogicznie, jak wybuchy szaleństwa. Na szczęście my starzy przywykliśmy spoglądać na ten okres życia z wielką pobłażliwością, a chłopcom, którzy traktują życie zbyt poważnie, dajemy do zrozumienia, że to minie.
(Co za brutalność mówić o szczęśliwej młodości! Myślimy przytem zapewne tylko o swoich ongi zdrowych zębach i żołądkach. Cóż to szkodzi, że wtedy z lada przyczyny tak bardzo bolała dusza! Gdybyśmy mieli przed sobą tyle życia jak wtedy, zaraz zamienilibyśmy je na cokolwiek. Wiem oczywiście, że był to okres mego życia najmniej szczęśliwy, okres tęsknot i opuszczoności, ale i to wiem, że obiema rękami schwyciłbym tę upośledzoną młodość. Cóż to znaczy, że znów tak bezgranicznie, tak rozpaczliwie bolałaby mnie dusza!)
To wszystko przeżywałem tak samo, jak inni chłopcy, tylko może mniej burzliwie i nie tak wyraziście. Przedewszystkiem dużo z tego fermentu młodości rozpływało się we mnie spowodu bezustannej tęsknoty za domem rodzinnym, w osamotnieniu prowincjonalnego chłopca, który znalazł się w środowisku obcem i jakby nadrzędnem. Ojciec był oszczędny, więc zakwaterował mnie w małej, wiecznie zatroskanej rodzinie krawca. Poraz pierwszy w życiu miałem poczucie, że właściwie jestem niezamożnym, czy nawet ubogim sztubakiem, któremu pisano, że ma żyć najskromniej i trzymać się na uboczu. Byłem nieśmiałym prowincjonalnym chłopcem i czułem, że miejscy zuchwali paniczykowie spoglądają na mnie przez ramię. Jakże oni wszyscy czuli się u siebie, ile znali różnych rzeczy i mieli z sobą wspólnego!
Ponieważ nie mogłem zbliżyć się do nich, postanowiłem górować nad nimi w nauce. Zacząłem kuć jak to się mówi i w tem kuciu znajdowałem sens życia, odwet i zwycięstwo, przechodząc z klasy do klasy summa cum laude, podczas gdy koledzy spoglądali na mnie z niechęcią, a w mej osamotnionej i ciężkiej pracowitości widzieli wstrętne sztreberstwo. Zaciąłem się tembardziej i wykuwałem swoje zadania z pięściami na uszach w suchym zaduchu żelazek krawieckich i w smrodach kuchni, gdzie pani majstrowa gotowała liche i wiecznie kwaskowate jakieś jadło. Uczyłem się aż do zgłupienia. Gdzie się ruszyłem, powtarzałem sobie szeptem swoje lekcje, ale cóż to był za triumf, gdy później umiałem i siadałem na swojem miejscu przy niechętnem i nieuprzejmem milczeniu klasy! Nawet oglądać się nie potrzebowałem, bo wiedziałem, że wszyscy spoglądają na mnie nieprzyjaźnie.
Ta drobna ambicja dopomagała mi do przezwyciężenia kryzysów i przełomów młodości. Uciekałem przed samym sobą, gdy na pamięć uczyłem się wysp Sundzkich albo greckich czasowników nieprawidłowych. Wtedy ożywał we mnie ojciec, pochylony nad robotą i sapiący z nadmiaru gorliwości i skupienia. Ten ojciec, który palcem badał gotowe dzieło i chwalił je: — Dobre, nigdzie niema żadnej skazy.
Bywało już ciemno i niepodobna było uczyć się w zapadającym zmierzchu, a przez otwarte okno docierał odgłos capstrzyku z pobliskich koszar. W oknie stoi chłopak z płonącemi oczami i dusi się straszliwie pięknym i rozpaczliwym smutkiem. Co to był za smutek? Był bezimienny a zarazem taki głęboki i rozległy, że łatwo rozpuszczały się w nim wszystkie boleści przygodnych upokorzeń i zniewag, niepowodzeń i rozczarowań, które młodego nieśmiałego chłopca osaczają ze wszystkich stron. Tak, to już znowu mamusia, z tym jej nadmiarem bólu i miłości. Skupienie i kucie to wkład ojcowski, to zaś bezbrzeżne przeczulenie i namiętna tkliwość, to matka. Jakże tu jedno z drugiem pogodzić i zmieścić w małej chłopięcej piersi?
Przez pewien czas miałem kolegę, z którym związała mnie jakaś mistyczna przyjaźń. Był to prowincjonalny chłopak, straszliwie niezdolny i delikatny, starszy odemnie, z jasnym puchem zarostu na twarzy. Matka ofiarowała go Bogu w podzięce za ozdrowienie ojca i miał zostać księdzem. Gdy go wywoływano na lekcji, nastawała istna tragedja dobrej woli i paniki; drżał jak liść i nie zdobywał się ani na jedno słowo. Uczyłem go, pragnąc z całego serca dopomóc mu. Słuchał mnie z otwartem i ustami i wlepiał we mnie spojrzenie pięknych ubóstwiających oczu. Gdy go przesłuchiwano, cierpiałem za niego niewypowiedzianie i wściekle. Cała klasa starała się pomagać mu i podpowiadać, nawet mnie przestawano ignorować w takich razach, obdzielano mnie kuksańcami i kazano mówić, jak tam jest.
Potem siadał ten biedak zaczerwieniony i zmiażdżony. Podchodziłem do niego z oczyma pełnemi łez i pocieszałem go: — No widzisz, już ci poszło trochę lepiej, już było niemal zupełnie dobrze. Zobaczysz, że będzie jeszcze lepiej! — Przy klasówkach posyłałem mu na zwiniętym świstku całe zadanie — siedział na drugim końcu klasy — a chociaż wędrowało z ręki do ręki, nikt karteczki nie otworzył, nie zajrzał do niej, bo to było dla niego. Młodość bywa brutalna, ale jest rycerska. Wspólnemi siłami przewlekliśmy go aż do klasy trzeciej, ale potem załamał się ostatecznie i wrócił do domu. Dowiedziałem się później, że się w domu powiesił. Ten chłopiec był przedmiotem największej może i najbardziej namiętnej miłości w mojem życiu. Wspominałem o nim często, gdy później czytywałem o seksualnych pobudkach młodej przyjaźni. Miły Boże, co to za brednie! Nieśmiało i niezdarnie podawaliśmy sobie ręce i niemal ze zgrozą przeżywaliśmy straszliwy fakt, że jesteśmy duszami. Napełniało nas szczęściem uczucie, że możemy spoglądać na te same rzeczy. Miewałem wrażenie, iż uczę się dla niego, aby móc mu podpowiadać. Był to jedyny okres, gdy naprawdę uczyłem się chętnie i gdy wszystko miało piękny i dobry sens. Jeszcze dzisiaj słyszę swój własny głosik, natarczywy i gorliwy: — Uważaj-że dobrze i powtarzaj za mną: rośliny jawnopłciowe dzielimy na jednozalążniowe, dwuzalążniowe i bezzalążniowe. — Rośliny dzielimy na jednopłciowe — mruczał mój wielki kolega głosem już całkiem męskim i wpatrywał się we mnie oczami czystemi, wiernemi i oddanemi, jak oczy psa.
Nieco później spotkałem przedmiot innej miłości: ona miała lat czternaście, ja miałem piętnaście. Była to siostra jednego z moich kolegów, który ściął się przy egzaminie z łaciny; wielki awanturnik i niedorajda. Pewnego dnia czekał na mnie w korytarzu pan w znoszonem ubraniu, przygnębiony i łagodnie pijany, ukłonił się i powiedział mi, że jest urzędnikiem tym a tym, przyczem dziwnie trząsł mu się podbródek. Że słyszał, iż jestem takim wyjątkowym uczniem, więc gdybym chciał być taki bardzo łaskawy i dopomóc trochę jego synowi w łacinie i greckim, to... Korepetytora płacić nie jestem w stanie — jąkał się — ale gdyby pan był tak ogromnie łaskaw... —
Nazwał mnie „panem“, czyliż mogłem żądać czegoś więcej? Z zapałem wziąłem się do swego nowego zadania i próbowałem uczyć tego upartego łobuza. Rodzina jego była dość dziwna: ojciec ciągle siedział w urzędzie, albo pił, a matka chodziła po domach szyć, czy co? Mieszkali w ciasnej okrzyczanej uliczce, gdzie wieczorem wychodziły przed dom stare tłuste dziewczyny, kołyszące się jak kaczki. W domu zastawałem, albo i nie zastawałem, mego nieudanego ucznia, a prócz niego jego młodszą siostrę, czyściutką, płochliwą, o wąskich policzkach i jasnych, krótkowzrocznie wytrzeszczonych oczach, wiecznie zapatrzonych w jakieś wyszywanie.
Nauczanie wypadło żałośnie, bo łobuziak ani myślał uczyć się i kwita. Zato aż po uszy i boleśnie zakochałem się w tem płochliwem dziewczęciu, które cichutko siadywało na stołeczku z wyszywaniem przy samych oczach. Zawsze podnosiła je niespodzianie, jakby wystraszone, a potem zdawała się tłumaczyć pokornym nieśmiałym uśmiechem. Zaś uczeń mój nawet nie raczył przyjmować moich wykładów, wielkodusznie zezwalał, abym mu opracowywał zadania, a sam wałęsał się po mieście. Siedziałem nad jego zeszytami, jakby w nich było pracy nad moje siły. Gdy podnosiłem głowę, dziewczyna szybko spuszczała oczy i czerwieniła się aż po włosy, gdy odezwałem się do niej, oczy jej zamrugały wystraszone, a na ustach jej pojawił się żałośnie płochliwy uśmiech. Nie mieliśmy nic do powiedzenia sobie i byliśmy zawsze ogromnie zakłopotani. Na ścianie tykotał zegar i charczał zamiast bić godziny. Czasem, niewiem jakim zmysłem, wyczuwałem, że ona nagle zaczyna szybciej oddychać i szybciej przewleka nić wyszywania. Wtedy i mnie serce kołatało żywiej i nie odważałem się podnieść oczu, lecz zaczynałem najniepotrzebniej przerzucać kartki zeszytów mego ucznia, żeby przynajmniej coś robić.
Wstydziłem się rozpaczliwie, że jestem taki nieśmiały i postanawiałem, że jutro coś jej powiem, wszystko jedno co, żeby wogóle rozpocząć rozmowę. Ułożyłem sobie setki rozmów, przewidując nawet jej odpowiedzi. Naprzykład: niech mi pani pokaże to wyszywanie, i co to będzie, proszę pani, albo coś takiego. Ale gdy znalazłem się u niej i chciałem się odezwać, serce zaczynało bić szybciej, gardło się zaciskało i nie byłbym wydostał z siebie ani słowa. Ona podnosiła wystraszone oczy, a ja pochylałem się nad zeszytami i mruczałem męskim głosem, że pełno w nich błędów.
A potem, drogą do domu, w domu, w szkole, miałem jej pełną głowę. I znowu układałem sobie, co jej powiem, co zrobię; pogłaszczę ją po głowie, będę udzielał płatnych korepetycyj i kupię jej pierścionek, wyrwę ją w jakiś sposób z tego domu. Usiądę koło niej, obejmę ją za szyję i czy ja wiem, co tam jeszcze. Im więcej nazmyślałem takich rzeczy, tem mocniej biło mi serce i w tem głębszą popadałem panikę zakłopotania.
Zaś łobuz jej brat zostawiał ją samą z ostentacją wprost rozmyślną. — Będziesz mi podpowiadał — mówił tonem szantażysty i wybiegał z domu. I razu pewnego, tak: teraz ją pocałuję, teraz ją pocałuję; podejdę do niej i zrobię to; teraz wstanę i podejdę do niej. I nagle ze zgrozą zdaję sobie sprawę, że istotnie wstaję i podchodzę ku niej. Ona wstaje, ręce z wyszywaniem drżą, usta rozchylają się ze strachu; tryknęliśmy się lekko czołami i więcej nic. Odwróciła się i zaczęła szlochać: — Ja pana tak kocham, ja pana tak kocham!
I mnie chciało się płakać, byłem zupełnie bezradny. Chryste Panie, co teraz trzeba zrobić? — Ktoś idzie! — wyrwałem się głupawo. Przestała szlochać, ale na tem skończyła się też ta uroczysta chwila. Do stołu wracałem zaczerwieniony i zakłopotany i zacząłem układać zeszyty. Siedziała z wyszywaniem tuż przy oczach, a kolana jej drżały. — Więc ja odchodzę — wyjąkałem, a jej usta drgnęły pokornym i wystraszonym uśmiechem.
Ostatecznie bieg życia naszego kierowany jest głównie dwiema siłami: nawyknieniem i przypadkiem. Gdy zdałem na maturę (nieco rozczarowany, że to przyszło tak łatwo), nie miałem żadnego określonego planu na przyszłość. Ale ponieważ już przedtem dwa razy nauczałem innych, a w obu tych wypadkach czułem się wielkim i ważnym, widziałem przed sobą tylko to jedno, co przynajmniej do pewnego stopnia miało postać nawyknienia: nauczać innych. Dlatego zdecydowałem się, że pójdę na filologję.
Ojciec nie miał nic przeciwko temu: być profesorem, to bądź co bądź urząd, do którego przywiązana jest emerytura. Wtedy byłem już rosłym młodzieńcem, bardzo poważnym, i wolno mi było siadać przy biało nakrytym stole gospody razem z księdzem proboszczem, notarjuszem i z resztą elity miejskiej. Napełniało mnie to wielką dumą; teraz już życie leżało przedemną i nagle spostrzegłem, jak dalece ta elita miejska jest drobnomieszczańska i prowincjonalna. Miałem żywe pragnienie stać się czemś więcej od nich i przybierałem tajemnicze miny człowieka, który ma wielkie plany na przyszłość. Ale w gruncie rzeczy dręczyła mnie raczej niepewność i lęk przed krokiem w nieznane.
Była to niezawodnie najcięższa chwila mego życia, gdy w Pradze wysiadłem z pociągu z niewielkim moim kuferkiem i odrazu straciłem głowę. Co teraz zrobić i dokąd się zwrócić? Miałem wrażenie, że wszyscy ludzie oglądają się na mnie i śmieją się, iż stoję oto taki bezradny z kuferkiem u moich nóg. Przeszkadzałem tragarzom, ludzie mnie popychali, dorożkarze podjeżdżali z pytaniem: dokąd pan każe jechać, proszę pana?
Złapałem swój kufereczek i przerażony zacząłem wędrówkę ulicami. Hej tam, z tym kuferkiem, niech pan zejdzie z chodnika! — woła za mną policjant. Uciekałem w boczne ulice, zgubiony w wielkiem mieście i nie wiedzący, gdzie się podziać, a kuferek przekładałem z ręki do ręki. Dokąd właściwie iść? Nie wiedziałem i dlatego musiałem pędzić ciągle naprzód. Gdybym się zatrzymał, byłoby jeszcze gorzej. Wreszcie kuferek wypadł mi z rąk, zdrętwiałych od kurczu i bólu.
Stałem w zacisznej uliczce. Między kamieniami bruku ukazywała się trawa jak u nas na miejskim rynku, i tuż przed mojemi oczami wisiała karta nad bramą: — Kawalerski pokój do wynajęcia. — Odetchnąłem z uczuciem ulgi. — Chwałaż Bogu, więc jednak znalazłem, co trzeba!
Wziąłem ten pokoik u starej, mrukliwej baby. W pokoju było łóżko i kanapa i panował w nim jakiś posępny zaduch, ale było mi wszystko jedno, przynajmniej miałem dach nad głową. Byłem zgorączkowany i wzburzony, nawet jeść nie mogłem, ale żeby to nie wyglądało zbyt dziwnie, udałem, że idę do restauracji jeść, i wałęsałem się po ulicach, pełen niepokoju, żeby nie zgubić swojej przystani. Jeszcze w nocy nerwowa gorączka męczyła mnie plątaniną dziwacznych snów. Kiedym się nad ranem przebudził, na krawędzi mego łóżka siedział gruby młodzian, od którego zalatywało piwem, i recytował jakieś wiersze.
— A to niespodzianeczka, co? — rzekł i recytował dalej. Myślałem, że jeszcze śnię i zamknąłem oczy. — Cóż to za koń, miły Boże — rzekł młodzieniec i zaczął się rozbierać. Zerwałem się i usiadłem na łóżku. Młodzieniec siedział na krawędzi i zdejmował buty. — Teraz znów trzeba będzie przyzwyczajać się do innego bydlątka — narzekał. — Wiele trudu kosztowało mnie, zanim nauczyłem milczeć tego, co tu mieszkał przed tobą, a ty mi tu chcesz spać jak pień — skarżył się gorzko. Byłem ogromnie rad, że ktoś ze mną rozmawia. — Co to były za wiersze? — pytałem. Młodzieniec był wściekły. — Wiersze! Ty mi będziesz mówił o wierszach, ty pietruszko zielona! Uważaj-no — jąkał —, jeśli chcesz ze mną żyć w zgodzie, to niech cię ręka boska broni, żebyś mi się wyrwał z tym idjotycznym parnasizmem. G.... wiesz co to jest poezja!
Siedział z butem w ręku i patrzył w jego głębię. Cicho i zapałem zaczął recytować jakieś wiersze. Przebiegały po mnie dreszcze, byłem oczarowany nowością zdarzenia. Poeta rzucił butem we drzwi na znak, że to już koniec i wstał. — Bieda! — westchnął. — Bieda! — Zgasił lampę naftową i ciężko zwalił się na kanapę, z której słychać było jeszcze jego szept. — Ty — ozwał się po chwili z ciemności — jak to jest dalej: Aniele boży, stróżu mój — — —? Ty także nie wiesz? Gdy staniesz się taką samą świnią jak ja, to i tobie tego zabraknie, zobaczysz jak bardzo ci tego będzie brak — — —
Rano spał jeszcze, obrzmiały i z rozwichrzonemi włosami. Gdy się zbudził, zapatrzył się we mnie chmurnym wzrokiem. — Zapisywać się na filozofję? Naco ci to? Człowieku, że też ci się takich rzeczy zachciewa! — Pomimo to protekcjonalnie zaprowadził mnie na uniwersytet, tu jest to, tu znowu tamto, i pal cię djabli. Byłem zmieszany i olśniony.
Więc to jest Praga? I tacy oto są w tej Pradze ludzie? Widać tak już być musi i trzeba będzie przystosować się do tego. Po paru dniach zapoznałem się z rutyną wykładów uniwersyteckich. Notowałem w zeszytach uczone wykłady, których nie mogłem zrozumieć, a po nocach debatowałem z pijanym poetą o poezji, o dziewczynach i o życiu wogóle. I jedno i drugie przyprawiało moją prowincjonalną głowę o zawrót, który w gruncie rzeczy nie był przykry. Pozatem było na co patrzeć. Wogóle wrażeń miałem zbyt wiele jak na początek i w ich mnóstwie tonąłem jak w chaosie. Zapewne byłbym się znowu zabrał do swego niezawodnego i samotnego kucia, gdyby nie pijany poeta z jego zachęcającemi kazaniami. — Wszystko g.... — mówił z wielką pewnością siebie i sprawa była załatwiona. Tylko poezja była częściowo wyjęta z jego dzikiej wzgardy. Skwapliwie przyswajałem sobie jego cyniczną suwerenność wobec spraw życia. Pomagał mi zwycięsko pokonywać masę nowych wrażeń i rzeczy niedostępnych. Z dumą i zadowoleniem mogłem wyliczyć rzeczy, na które się gwiżdże. Czyliż nie dawało mi to ogromnego poczucia przewagi nad wszystkiem, czem gardziłem? Czyliż nie wyzwalało mnie to z romantycznych i bolesnych marzeń o życiu, które pomimo sławnej mojej wolności i urzędowo potwierdzonej dojrzałości, wciąż jeszcze było dalekie i nieuchwytne?
Młody człowiek chce mieć wszystko, co widzi, i złości się, gdy rzeczy upragnionych dostać nie może. Dlatego mści się na świecie i na ludziach i doszukuje się rzeczy, których mógłby im odmówić. A następnie stara się dowieść samemu sobie swej burzliwości. Nadchodzą noce pijackie, wyprawy na bieguny życia, straszliwie gadatliwe dyskusje i gorączkowe poszukiwania doświadczeń miłosnych, jak gdyby one były najsławniejszemi trofeami męskości.
Może też było inaczej. Może nagromadziło się we mnie dużo dzikości i warjactw podczas tych skulonych i sztubackich ośmiu lat, i to, co się nagromadziło, musiało znaleźć ujście? Może jest to taką samą częścią młodości jak porost wąsów i zanikanie grasicy? Widać trzeba było koniecznie to przeżyć, ale przy konfrontacji z całem życiem był to okres dziwny i eksponowany, wspaniałe marnowanie czasu i coś jakby radość, że udało nam się poderwać sens życia. Wreszcie nawet już nie zapisywałem się na uniwersytecie; pisałem wiersze, sądzę, że kiepskie; wychodziły jednak w czasopismach, o których dzisiaj już dawno nikt nie wie. Rad jestem, że ich nie przechowywałem i że nawet w pamięci mojej nie pozostało po nich śladu.
Oczywiście, że wszystko się wydało. Ojczulek przyjechał za mną i zrobił straszne piekło, że jeśli ma być tak, to nie będzie przecie taki głupi, żeby synalkowi posyłać pieniądze na rozpustę. Odąłem usta i przybrałem postawę obrażonej niewinności, najwidoczniej przemówiło we mnie sumienie: ja mu pokażę, że sam sobie dam radę! Złożyłem podanie w dyrekcji kolejowej, prosząc o przyjęcie mnie jako aspiranta i ku zdziwieniu swojemu otrzymałem odpowiedź przychylną.
Przydzielono mnie do dworca Franciszka Józefa w Pradze jako praktykanta służby komunikacyjnej i kancelaryjnej. Okno kancelarji wychodziło na ciemny peron i przez cały dzień trzeba było palić w niej światło. Była to straszna i beznadziejna dziura, w której przeliczałem opłaty tranzytowe i podobne rzeczy. Przed oknem przesuwają się ludzie, którzy na kogoś czekają, lub też dokądś idą. Ma to swoją nerwową, niemal patetyczną atmosferę odejść i powrotów, podczas gdy człek siedzi przy oknie i wypisuje idjotyczne, doskonale obojętne liczby. Nie trzeba przeczyć, w tem coś jest.
I od czasu do czasu przeciągam się na peronie z twarzą obojętną, albowiem ja tu jestem u siebie, żebyście wiedzieli. Pozatem straszliwa, pusta i beznadziejna mordęga. Jedynem głębokiem zadośćuczynieniem jest tylko to, że już jestem samodzielnym człowiekiem, który sam zarabia na swój chleb powszedni.
No tak, siedzę zgarbiony pod lampą, tak samo jak kiedyś, gdy rozwiązywałem zadania arytmetyczne. Ale wtedy było to tylko przygotowanie do życia, gdy teraz jest już życie samo, a w tem tkwi olbrzymia różnica, proszę państwa. Zacząłem gardzić towarzyszami zabaw zeszłego roku: są to niedojrzali, niesamodzielni chłopcy, podczas gdy ja stałem się oto mężem stojącym na własnych nogach. Wogóle unikałem ich i wolałem posiedzieć w staromodnej gospodzie, gdzie różni ojcowie opowiadali sobie o swoich kłopotach i popisywali się swemi mądrościami.
I ja, moiściewy, nie siedzę tu tylko tak sobie. Jestem człowiekiem dojrzałym i samodzielnym, który utrzymuje się z bezradosnej i męczącej pracy. Aż strach, ile trzeba się narobić, żeby powiązać koniec z końcem! Przez cały dzień pracuje się przy gazowej lampie, a to niełatwe do wytrzymania. Aspirant czy nieaspirant to już wszystko jedno, ale ja wiem, panowie, co to jest życie.
Czemu się zabrałem do takiej roboty? Możnaby rzec: względy rodzinne i tam dalej. W latach mego dzieciństwa budowano kolej żelazną, a ja pragnałem stać się konduktorem albo tym spryciarzem, co na wagonikach odwoził złomy kamienia. Taki sobie łobuziacki ideał: wypisuje się awizacje i tym podobne głupstwa.
Nikt nie zwracał na mnie uwagi, bo każdy dojrzały człowiek ma swoje własne kłopoty. Do domu bałem się poprostu wracać, bo ze zmęczenia musiałbym się natychmiast położyć do łóżka, a potem dręczyłaby mnie znowu nocna gorączka i zalewałby mnie idjotyczny pot. Wszystko od tej ciemnej kancelarji, panowie. Nikomu nie można o tem powiedzieć, bo aspirant zostałby odrazu zwolniony, gdyby się miał rozchorować. Więc przypadłości nocne musi zachować w tajemnicy. Dobrze jeszcze, że poczyniłem dużo najróżniejszych doświadczeń, więc przynajmniej ma się mi co śnić. I co za ciężkie miewam sny! Poprostu upiorne. Jednem słowem takie prawdziwe i rzeczywiste życie, że zdycham od niego, moi panowie. Trzeba w jakiś sposób życie popsuć, aby poznać jego wartość.
Ten okres mego życia był jakimś bezustannym monologiem. Monolog to rzecz straszna, coś jakby marnowanie samego siebie, czy też przecinanie pęt, które wiążą nas z życiem. Człowiek, który monologuje, jest nietylko osamotniony, ale poprostu jest wysortowany i zgubiony. Bóg raczy wiedzieć, co to za opór był we mnie, czy też co. W kancelarji swojej znalazłem jakieś wściekłe upodobanie, już choćby dlatego, że mnie ona wyniszczała. A do tego jeszcze zdenerwowany pośpiech przyjazdów i odjazdów, ciągły gwałt i bezustanny nieporządek. Dworzec kolejowy, osobliwie dworzec wielkomiejski, to coś jakby przekrwiony czy jątrzący się kłębek nerwów. Djabli wiedzą, dlaczego akurat na dworzec ciągnie tyle wszelakiej hołoty, złodziejaszków, włóczęgów, dziewczyn ulicznych i dziwnych indywiduów. Być może dlatego, że ludzie, którzy przyjeżdżają albo odjeżdżają, już tem samem są wykolejeni z torów swej powszedniości, i łatwo stają się, że tak powiem, gruntem podatnym, na którym rozwijać się może wszelki występek.
Wdychałem z zadowoleniem ten delikatny zapach rozkładu, bo odpowiadał on memu gorączkowemu nastrojowi, temu mściwemu poczuciu marnienia i zdychania. A następnie, przyznajmy się, było w tem jeszcze jedno zwycięskie zadośćuczynienie: tutaj, na tym dworcu wysiadłem przed przeszło rokiem jako wystraszony prowincjonalny mamin synek z drewnianym kuferkiem w ręku i nie wiedziałem, gdzie się ruszyć. A teraz oto chodzę sobie przez tory, wymachując paczkami listów przewozowych, nonszalancki i zblazowany. Jak daleko dotarłem przez ten czas, gdzież to zostały moje głupie i nieśmiałe lata! Jak daleko, niemal na sam koniec życia!
Dnia pewnego zakaszlałem i w chustkę od nosa wyplułem płat krwi, a podczas gdy przyglądałem się jej zdumiony, nadeszła jeszcze większa porcja do gardła. Ludzie otoczyli mnie bezradni i wystraszeni, pewien stary oficjał ocierał mi ręcznikiem spocone czoło. Podobny byłem do pana Marcinka u nas w domu, gdy zaskoczyła go taka rzecz przy robocie i gdy siedział potem na kupie desek, strasznie blady i spocony, z twarzą ukrytą w dłoniach. Spoglądałem na niego zdala, ogromnie wystraszony i zaskoczony, a teraz oto miałem równie mocne poczucie zgrozy i obcości, jak wtedy. Ten stary oficjał z okularami na oczach, podobny do czarnego i niemrawego robaka, odprowadził mnie potem do domu i kazał mi położyć się do łóżka. Nawet przychodził do mnie w odwiedziny, bo widział, że się boję. Po kilku dniach wstałem, ale Bóg raczy wiedzieć, co się ze mną stało: zbudziło się we mnie straszne pragnienie życia, choćby życie moje miało być takie ciche i ociężałe, jak życie tego oficjała. Budziło się pragnienie siedzieć przy stole i odwracać kartki rejestru przy cichem i uporczywem syczeniu lampy — — —
Śród wyższych moich przełożonych znalazł się ktoś bardzo rozsądny. Nie robiono długich korowodów z badaniem mego stanu zdrowotnego i przeniesiono mnie służbowo na kolejową stacyjkę w górach.
Był to na swój sposób koniec świata, bo tu kończył się tor kolejowy. Tuż za stacyjką szyny się podnosiły, a na nich tkwiły rdzewiejące zderzaki. Tutaj tor zarastał tasznikiem i suchą mietlicą. Dalej już się nie jedzie, bo tam huczy zielony górski potok na skręcie ciasnego wąwozu. Tutaj jest się niby na dnie kieszeni, koniec, dalej niema nic. Sądzę, że kolej zbudowano tu jedynie na to, aby można było wozić deski z tartaku i długie, równe pnie, spętane łańcuchem. Prócz stacyjki i tartaku była tam oberża, kilka drewnianych domków zamieszkiwali Niemcy jakby wyciosani z dębiny, a dokoła były lasy huczące na wietrze niby organy.
Zawiadowca stacji był człowiekiem wiecznie zadąsanym, podobnym do morsa. Spoglądał na mnie okiem podejrzliwem: któż to wie, za co przenieśli tego młodzika z Pragi, niezawodnie za karę. Trzeba mu będzie patrzeć dobrze na ręce. Dwa razy dziennie przybywał pociążek, składający się z dwóch wagonów, z których wyrajała się gromadka brodaczy z piłami i siekierami, w zielonych kapeluszach na rudych łbach. Gdy odzywał się sygnał zapowiadający jego przybycie, bim-bim, bim-bim, bim-bim, wychodziło się na peron, aby uczestniczyć w wielkiem wydarzeniu dnia. Zawiadowca z rękoma w tyle rozmawia z konduktorem, maszynista idzie na piwo, palacz brudną szmatą ociera lokomotywę i znowu nastaje cisza, tylko nieco dalej buchają deski ładowane na wagony.
W cienistej kancelarji postukuje aparat telegraficzny, to jakiś pan z tartaku zapowiada swój przyjazd. Wieczorem przed stacyjką stanie powozik z wąsatym woźnicą, który koniuszczkiem bicza melancholijnie spędzać będzie muchy z zadów kudłatych koni. — No, prrr — ozwie się czasem wysokim głosem, konie przestąpią z nogi na nogę i znowu cicho. Potem nadejdzie zasapany pociążek, składający się z dwóch wagonów, pan zawiadowca z poufałym szacunkiem salutuje wielmożę z tartaku, który sadowi się w powoziku i mówi bardzo głośno. W szyscy inni śmiertelnicy mówią na stacji stłumionem i cichemi głosami.
I na tem kończy się dzień. Teraz nie pozostaje już nic innego, jak tylko iść do oberży, gdzie jeden ze stołów nakryty jest białym obrusem dla panów ze stacji, z tartaku i z administracji leśnej. Albo może włóczyć się jeszcze przez chwilę po torze i dotrzeć aż tam, gdzie tor zarasta tasznikiem i trawą, usiąść sobie na kupie desek i oddychać ostrem powietrzem.
Wysoko na kupie desek siedzi chłopaczek, — nie, już nie tak wysoko, a i z chłopaczka jest już dorosły człowiek w ciasnej bluzie urzędowej, z urzędową czapką na głowie i z interesującym wąsikiem na zaciekawiającej bladej twarzy. Djabli wiedzą poco tego tutaj posłali — myśli pan zawiadowca ostatniej na świecie stacji. Melduję, panie zawiadowco, że przysłali go tutaj w tym celu: aby siadywał na deskach, jak siadywał w domu. Dużo trzeba przewędrować świata, żeby się znowu dostać do domu. Trzeba się dużo uczyć i narobić dużo głupstw, wykaszleć z siebie kawał życia, żeby się znów znaleźć na deskach pachnących drzewem i żywicą. Ma to być zdrowe na płuca, jak mówią.
Zapada zmierzch, na niebo wyskakują gwiazdy. W domu także bywały gwiazdy, ale w mieście — nie. Ileż ich tu jest; doprawdy że to nie do wiary! Takie mnóstwo. A człowiek myśli, że chodzi o Bóg wie co i że już ma się wszystko za sobą, gdy tymczasem co za masy gwiazd! To zaś jest naprawdę ostatnia już stacja świata: tor gubi się w trawie i taszniku i zaraz potem zaczyna się wszechświat. Zaraz za tym bykiem ze zderzakami. Myślałby kto, że to huczy potok i las, a to huczy wszechświat, szeleszczą gwiazdy jak liście olch, a górski wiatr przewiewa światy. O, jak dobrze tu się oddycha!
Albo idzie się z wędką na pstrągi, by siąść nad pośpieszną rzeczką i łowić ryby. A tymczasem dość patrzeć na wodę, ile jej odpływa nie wiadomo gdzie. Zawsze ta sama fala, a zawsze nowa, i końca jej nie widać. Ile odpłynie tej wody, miły Boże! Jakby się od człowieka coś oddzielało i odpływało precz, jakby się wypłukiwało coś, co natychmiast zabiera woda. Skąd też bierze się w człowieku tyle różnych rzeczy! Fala zabiera z sobą tyle mętu i smutku i tyle zostaje go jeszcze dla następnych fal! Choćby tylko tej samotności ile już odpłynęło, a końca jej niema. Bardzo dobrze, odzywa się w nim jakiś głos, wzdychaj jak najwięcej i głęboko: to zdrowo na płuca. Więc łowca pstrągów wzdycha głęboko i często.
Ale co prawda to prawda: niełatwo się poddał i nie pogodził się bez walki z ostatnią stacją świata. Popierwsze trzeba pokazać, że się przybywa z Pragi i że się nie jest bylekim. Bardzo mu miło uchodzić za osobę tajemniczą i wobec leśnych adjunktów i czerwononosych brodaczy przybierać postawę człowieka, który ma wiele za sobą. Popatrz jeden z drugim jakie głębokie i ironiczne bruzdy wyryło mu życie dokoła ust!
Nie interesowali się tem nadmiernie, byli zbyt zdrowi. Popisywali się swojemi przygodami z dziewczętami zbierającemi maliny lub z tancerkami swemi w wiejskiej karczmie. Potrafili grać w kręgle przez całe niedzielne popołudnia. Interesujący blady mężczyzna spostrzegł wreszcie, że bieg kuli i padanie kręgli zaczyna go łagodnie interesować. Zawsze to samo, ale zawsze inne, jak te fale rzeczne.
Tor zarastający tasznikiem i trawą. Kupy desek przybywające na miejsce odwiezionych. Zawsze to samo i zawsze inne. I, proszę panów, złowiłem pięć pstrągów. Gdzie? Tuż za stacją, jak byki!
Czasem się przerażałem: więc to jest życie? Tak, to jest życie, dwa pociążki dziennie, ślepy tor zarośnięty trawą, a tuż za nim wszechświat jak ten mur.
I interesujący młodzian, siedzący na kupie desek, spokojnie schyla się po kamyk, żeby nim rzucić w kurę zwrotniczego: Masz, i denerwuj się, ty głupia! Ja już jestem człowiekiem zrównoważonym.
Teraz widzę jasno: całe to zgrzytanie i brzęczenie było tylko przejazdem przez zwrotnicę. Myślałem, że się rozlecę od tego wewnętrznego zgiełku, a tymczasem wjeżdżałem właśnie na właściwy i długi tor życiowy. Coś się w człowieku opiera, gdy życie jego dostaje się na swą drogę ostateczną. Przedtem miał jeszcze nieokreśloną możliwość stać się tem, czy owem, iść tu czy owdzie, ale teraz zapada decyzja ostateczna, o mocy wyższej, niż jego wola. Dlatego opiera się wewnętrznie i miota się, nie wiedząc, że te wstrząsy są właśnie uderzeniami kół losowych wjeżdżających na właściwy tor.
Teraz widzę jak ładnie i logicznie wszystko powiązane jest z sobą już od dzieciństwa. Nic, prawie nic, nie było prostym przypadkiem, ale wszystko tworzyło ogniwa w łańcuchu konieczności. Powiedziałbym, że los mój został rozstrzygnięty, gdy w krainie mego dzieciństwa zaczęto budować kolej. Malutki świat starego miasteczka został nagle włączony do przestworza, otwierała się przed nim droga w wielki świat, miasteczko wdziewało siedmiomilowe buty. Od owego czasu zmieniło się ono ogromnie, namnożyło się tam fabryk, pieniędzy i nędzy, było to jednem słowem jego historyczne przeobrażenie.
Chociaż wtedy nie pojmowałem tego tak jak dzisiaj, czarowały mnie te nowe, hałaśliwe, brawurowe rzeczy, które wtargnęły w zamknięty świat dziecka, te hałasujące gromady włóczykijów, hołoty zbiegającej się ze wszystkich stron świata, wybuchy dynamitu i poszarpane zbocza górskie. Sądzę, że ta wielka miłość dziecięca dla obcej dziewczynki, była przedewszystkiem wyrazem tego oczarowania. Pozostała ta rzecz we mnie, podświadomie i nieodwołalnie, jakże bowiem inaczej byłbym przy pierwszej sposobności wpadł na pomysł starania się o miejsce na kolei?
Lata nauki? Oczywiście, ale to był inny tor, i czyż nie przykrzyło mi się na nim, i czy nie byłem wtedy jak zgubiony? Ale zato znajdowałem zadowolenie i pewność siebie w wykonywaniu obowiązku. Przyjemnie było trzymać się przepisanej drogi godzin i zadań. Był tu jakiś plan i był tor, którym można było jechać. Najwidoczniej mam charakter urzędniczy, potrzebuję przepisów obowiązku i poczucia, że funkcjonuję dobrze i należycie.
Dlatego wypadło wszystko tak katastrofalnie, gdy po przybyciu do Pragi straciłem nagle tor, który nie błądzi i nie myli. Nagle przestałem być pod władzą planu godzin i zadań, które trzeba było mieć przygotowane na dzień jutrzejszy. A ponieważ nie opanował mnie natychmiast autorytet inny, poddałem się dzikiemu autorytetowi tłustego i pijanego poety. Boże, jakież to proste, a mnie się wtedy wydawało, że przeżywam Bóg wie co. Nawet wiersze pisywałem jak każdy co drugi student owych czasów i sądziłem, że wreszcie odnalazłem samego siebie. Gdy ubiegałem się o miejsce na kolei, robiłem to przez upór i na złość ojcu, ale w rzeczywistości, nieświadomie i naślepo szukałem już wtedy swej własnej drogi.
I jeszcze jeden szczegół, pozornie drobny, o którym nie wiem, czy go nie wyolbrzymiam nadmiernie. Moje wykolejenie zaczęło się od owej chwili, gdy z kuferkiem w ręku ugrzęzłem na peronie, bezradny i biedny, omal nie płaczący ze wstydu i zakłopotania. Długo wstydziłem się gorzko za tę porażkę. Któż to wie, może stałem się jednym z władców kolei, a poniekąd cząstką jej mechanizmu, aby wobec samego siebie odrobić i naprawić ten smutny i upokarzający moment na peronie.
Oczywiście te komentarze są późniejsze, ale miewałem czasem mocne i dziwne przeświadczenie, że chwila, którą przeżywam teraz, odpowiada czemuś dawnemu w mem życiu, że dopełnia się w niej coś, co było życiem już dawniej. Choćby to, gdy siedziałem zgarbiony nad awizacjami: miły Boże, przecie wtedy było tak samo, jak dawniej, gdy męczyłem się nad zadaniami szkolnemi i gryząc obsadkę pióra, śpieszyłem się, gnany trwogą, że te rzeczy muszą być gotowe w pewnym terminie. Albo sztubackie poczucie sumienności, którego nie zdołałem pozbyć się przez całe życie: że mam gotowe wszystkie zadania. Rzecz osobliwa, że chwile, w których uświadamiałem sobie te dalekie i dziwnie jasne związki z czemś dawno minionem, przyprawiały mnie o drżenie, jak objawienie czegoś tajemnego i dalekiego. W takich chwilach życie ukazywało mi się jako głęboka i konieczna jedność, przeniknięta niewidzialnemi związkami, które dostrzegamy jedynie wyjątkowo. Gdy na ostatniej stacji świata siadłem na deskach, które przypominały mi ojcowskie podwórko stolarskie, zacząłem poraz pierwszy w życiu przeżywać piękny i prosty porządek życia.
Po upływie odpowiedniego czasu zostałem przeniesiony na stację wyższej klasy. Prawda, że była to stacja niewielka i przechodnia, ale była na linji głównej. Sześć razy dziennie przejeżdżały tędy wielkie expresy, nie zatrzymując się oczywiście. Zawiadowcą był Niemiec, wielki poczciwiec: przez cały dzień palił gipsową fajkę, a gdy sygnalizowano kurjer, stawiał fajkę w kącie, czyścił ubranie i wychodził na peron, aby oddać należną cześć międzynarodowemu połączeniu.
Stacja była jak z pudełeczka, we wszystkich oknach kwitły petunje, wszędzie stały koszyki z lobelją i nasturcjami. W ogrodzie pełno bzu, jaśminu i róż, i nawet wzdłuż składu i ramp, wszędzie zagonki pełne nogietka, niezapominajek, lwiej paszczy. I wszystko musiało błyszczeć: okna, lampy, pompy zielono malowane, bo inaczej starszy pan strasznie się irytował. — Cóż to znowu za porządki — srożył się —, tędy przechodzą międzynarodowe kurjery, a tu takie świństwo! — Tem świństwem był naprzykład kawałek papieru rzuconego na peron, ale tego tolerować niewolno, bo oto zbliża się wielka chwila: na skręcie z zachrypłym huknięciem wynurza się potężna wysoka pierś kurjerskiej lokomotywy, starszy pan podchodzi o trzy kroki ku torowi i pociąg wali się już niby burza, maszynista macha ręką, na stopniach wagonów salutują konduktorzy, starszy pan stoi na baczność z piętami przy sobie, buty ma wyczyszczone i lśniące jak zwierciadło, i z dostojeństwem podnosi rękę ku czerwonej czapce. (O pięć kroków dalej, ten interesująco blady urzędnik w wysokiej czapce i w spodniach nieco wyświechtanych od siedzenia, salutujący trochę niedbalej niż jego zwierzchnik, to ja.)
Potem starszy pan szerokiem spojrzeniem gospodarskiem rozejrzy się po jasnem modrem niebie, po czystych oknach, kwitnących petunjach, wygracowanym piasku, spojrzy na swoje buty i szyny błyszczące, jakby specjalnie na jego rozkaz wyczyszczone, pogłaszcze się z zadowoleniem po nosie, no, wszystko w porządku, i idzie, by znowu zapalić sobie gipsową fajkę.
Ten obrzęd powtarzał się sześć razy dziennie, zawsze z tą samą pompą i tak samo uroczyście. Naród kolejarski całej monarchji znał starszego pana i jego wzorową stację. Ten uroczysty przejazd był ważną i miłą grą, którą wszyscy lubili. Każdego popołudnia niedzielnego na krytym peronie stacyjnym odbywało się świąteczne corso. Ludność miejscowa, wystrojona i wykrochmalona, spacerowała grzecznie i ładnie pod koszykami lobelji, podzas gdy starszy pan z rękoma w tyle przechadzał się przy samym torze, niby szef przedsiębiorstwa, doglądający, czy wszystko jest w należytym porządku. Była to jego stacja, jego gospodarstwo. Gdyby mogły dziać się cuda dla wynagrodzenia dusz sprawiedliwych i uczczenia ich, dnia pewnego zatrzymałby się międzynarodowy kurjer (ten o 12,17) na stacji, a z niego wysiadłby najjaśniejszy pan, podniósłby dwa palce ku czapce i rzekłby: — Bardzo tu ładnie u pana, panie zawiadowco. Już nieraz przyglądałem się tej pańskiej stacji!
Lubił swoją stację, lubił wszystko, co należało do kolei, a już najbardziej lubił lokomotywy. Znał wszystkie podług numerów ich seryj i wiedział o ich przymiotach. Ta a ta trochę niedomaga przy jeździe pod górę, ale zato, proszę pana, cóż za prezencja! Albo ta, niechże pan spojrzy, co to za długość; dopieroż to kociołek, miły Boże! Mówił o nich niby o dziewczynach, z uznaniem i po rycersku. Juści ta naprzykład, pękata i krótka, z baniastym kominem, może się panu wydać śmieszna, ale niech pan zważy, ile ona ma lat, młodzieńcze! Dla maszyn kurjerskich miał podziw wprost namiętny: taki krótki atletyczny komin, wysoka pierś i te koliska, kolego, cóż to za piękność! Życie jego stawało się wprost patetyczne z tego powodu, że to piękno mijało go w przelocie, niby piorun, chociaż dla niego czyścił buty, dla niego zdobił okna petunjami i zważał, żeby nigdzie nie było nawet plamki. Boże miły, cóż to za prosta recepta szczęśliwego życia: żeby to, co robimy, robić z miłości dla sprawy.
I Bóg raczy wiedzieć, w jaki to sposób zebrało się na tym dworcu tylu dobrych ludzi! Był tam telegrafista, płochliwy i nieśmiały młodzian, który zbierał marki pocztowe i strasznie wstydził się z tego powodu; chował je szybko do szuflady, zaczerwieniony aż po włosy, gdy został zaskoczony przy ich oglądaniu. Udawaliśmy wszyscy, że o tej jego namiętności nie wiemy i podrzucaliśmy na jego stół, między papiery i rozczytane książki każdy cenniejszy znaczek pocztowy, jaki udało się nam zdobyć. Dostarczali nam marek dla niego pocztowcy z pociągów. Najniezawodniej odlepiali je od listów zagranicznych, jakie przechodziły przez ich ręce. Ponieważ takie rzeczy dziać się nie powinny, więc starszy pan udawał, że o tem wszystkiem nie wie nic a nic i zakazaną część tego przedsięwzięcia załatwiać musiałem ja. Ale przygodnie z ogromnym zapałem pomagał robić zasadzki na nieśmiałego telegrafistę. Nieszczęsny młodzieniec znajdował marki perskie w kieszeni starej marynarki, albo w zmiętym papierze, w którym przynosił sobie z domu drugie śniadanie; pod lampą spostrzegał nagle chińską markę ze smokiem, a z chusteczki do nosa całkiem niespodzianie wypadała niebieska Boliwja. Zawsze się strasznie zaczerwienił, a jego oczy zalewały się łzami wzruszenia i przerażenia. Rozglądał się ukradkiem po nas, ale my nic, skądże znowu. Nie mamy nawet pojęcia o tem, aby tu ktoś zbierać miał znaczki pocztowe. Szczęśliwi tacy dorośli, którzy się bawią.
Był i portjer wiecznie komuś przygadujący; dziesięć razy dziennie polewał peron strużką wody w esy-floresy i kłócił się z ludźmi, którzy na dworcu reprezentują niepoprawny żywioł nieporządku i zamętu. Gdybyż tak można nie wpuszczać tu nikogo! Bo cóż ma człek robić z babami i ich koszami i tobołami! Biedny portjer ciągle chce być straszny i nigdy się go nikt nie boi. Życie jego jest ciężkie i wzburzone; jedynie w chwilach, gdy przez dworzec przebiega międzynarodowy kurjer, przestaje urągać i wypina pierś na baczność. Żebyście wiedzieli, że ja jestem tu od tego, żeby był porządek.
Albo stary lampiarz, melancholijny i namiętny czytelnik. Miał ładne i wymowne oczy, jak pan Marcinek u nas w domu, lub mój kolega szkolny. Wogóle czemś mi ich przypominał i dlatego często-gęsto wpadałem do jego drewnianej budy z lampami, sadowiłem się na wąskiej ławeczce i wdawałem się ze starym mrukiem w ociężałe i wolne medytacje: naprzykład dlaczego kobiety są takie, jakie są, albo co może być po śmierci. Kończyły się te rozmowy zrezygnowanem westchnieniem, że wogóle kto to może wiedzieć, ale i to było jakiemś pojednawczem uspokojeniem. Proszę pana, biedny człowiek musi się godzić na ziemskie i zagrobowe rzeczy, czy są takie czy owakie.
Nasz magazynier miał conajmniej dziewięcioro dzieci, a te dzieci siedziały razem z nim w magazynie, lecz gdy kto wchodził, znikały odrazu za skrzyniami niby myszy. Oczywiście, było to niedopuszczalne, ale cóż zrobić z takiem błogosławionem ojcostwem! W południe dzieci te siedziały na rampie magazynu, duże, mniejsze, najmniejsze i zależnie od wieku, miały coraz jaśniejsze włosy. Jadły kołacze z powidłami, jakby tylko nato, aby móc się umazać powidłami od ucha do ucha. Nie umiem już przypomnieć sobie wyglądu ich taty; pamiętam jedynie jego obwisłe spodnie z głębokiemi wypukłościami w kolanach, zdającemi się wyrażać najgłębszą ojcowską tkliwość. I tam dalej: sami tacy porządni, sumienni, wrażliwi ludzie. I to widać stanowi cząstkę mego życia, że poznałem tylu takich porządnych ludzi.
Pewnego razu stałem za pociągiem przesuniętym na boczny tor; po drugiej stronie szedł lampiarz ze zwrotniczym, nie widzieli mnie i rozmawiali o mnie.
— ...porządny człowiek — rzekł zwrotniczy.
— I taki... dobry z kościami — mruczał ociężały lampiarz.
A więc. Słowo się rzekło i wszystko już wiadomo. Teraz trzeba ukryć się na chwilę przed ludźmi i przyjąć do wiadomości, że w gruncie rzeczy jestem szczęśliwym i zwyczajnym człowiekiem.
Taka stacja to jakby całkiem odrębny świat. Łączy się ona ściślej ze stacjami, śród których jest jednem z ogniw, niż z tym światem, który jest po drugiej strony płotu. Chyba jedynie jeszcze ten placyk przed dworcem, gdzie stoi żółta karetka pocztowa, należy potrosze do nas, ale do miasta chodzimy jak do obcej krainy, bo tam już nie jesteśmy na swoim gruncie, a z tamtymi ludźmi nie mamy prawie nic wspólnego. Tu jest napis: Obcym wstęp wzbroniony, i wszystko, co jest za tą tablicą, to tylko dla nas, zaś wy inni, cieszcie się, że wogóle wpuszczamy was na peron i do pociągów. Wy nie możecie umieścić przy wejściu do miasta napisu: Obcym wstęp wzbroniony. Wam nie jest dane takie wyłączne i odosobnione królestwo. My jesteśmy niby wyspa zawieszona na żelaznych szynach, na których nanizane są inne, dalsze wyspy i wysepki. To wszystko jest nasze i oddzielone od reszty świata płotami i bramami, tablicami i zakazami.
Dlatego też zwróćcie uwagę, że po tym swoim odosobnionym gruncie chodzimy inaczej niż reszta ludzi, poważniej i niedbalej, czem bardzo się różnimy od waszego pośpiechu i zamieszania. Gdy nas pytacie o cośkolwiek, przechylamy głowę nieco nabok, jakbyśmy się dziwili, że odzywa się do nas stworzenie z innego środowiska. — Owszem — odpowiadamy — pociąg numer 62 ma siedem minut opóźnienia. — Chcielibyście wiedzieć o czem rozmawia urzędnik stacyjny z nadkonduktorem, wychylającym się z wozu służbowego? Chcielibyście wiedzieć, dlaczego urzędnik stacyjny, stojący na peronie z rękoma wtyle, odwraca się nagle i długiemi, szybkiemi, zdecydowanemi krokami zmierza ku swojej kancelarji? Każdy odgrodzony świat staje się poniekąd światem tajemniczym. Do pewnego stopnia zdaje sobie nawet sprawę z tego i przyjmuje to do wiadomości z głębokiem zadowoleniem.
Gdy wspominam tamte czasy, widzę tę stację jakby zgóry, jako małą i czystą zabawkę. Poszczególne kwadraciki to magazyny, lampiarnia, wodociąg i domki dróżników. Środkiem biegną szyny niby zabaweczki, a te pudełka na nich to wagony i pociągi. Sz-sz-sz, sz-sz-sz — — — biegają po szynach lokomotywy niby dziecięce zabawki. Ta niewielka gruba figurka to pan zawiadowca, właśnie wyszedł z budynku stacyjnego i stoi obok tych minjaturowych szyn. A ten drugi w wysokiej czapce i na nogach tak wyprężonych, że się aż wyginają, to ja, zaś ten niebieski, to portjer, a ten w bluzie robotniczej to lampiarz. Wszyscy są dobrzy i sympatyczni i odznaczają się miłą wyrazistością. Sz-sz-sz, sz-sz-sz — — — baczność, teraz jedzie kurjer.
Gdzież ja przeżywałem już to samo? Ależ jest tu akurat tak jak wtedy, gdy byłem chłopaczkiem na podwórku ojcowskiem: nawtyka się w ziemię patyczków i to będzie płot ogrodzenia, w środku posypie się ziemię czystemi trocinami a w nie nawtyka się kolorowych groszków: to kurki, a ten groszek największy, nakrapiany, to kogut. Chłopczyk pochyla się nad swoim ogródkiem, nad swoim malutkim światkiem, z nadmiaru gorliwości wstrzymuje oddech i szeptem woła: Cip, cip, cip, cip-cip!
Tylko że chłopczyk nie mógł do swego ogródka dopuścić innych ludzi, ludzi dużych. Każdy z nich miał swoją grę i zabawę, w rzemiosło, w gospodarstwo domowe, w miasteczko. Ale teraz, gdy już jesteśmy duży i poważni, bawimy się wspólnie, mamy zabawę w stację kolejową. I dlatego się tak wystroiliśmy, żeby wszystko było jeszcze bardziej naszem i jeszcze bardziej zabawą. Tylko dlatego. Wszystko wiąże się z sobą. Tamto było takim zamkniętym światem i to jest także światem zamkniętym, ogrodzonym płotami i zakazanym. Każdy odgrodzony świat staje się poniekąd grą. Dlatego też tworzymy sobie wyłącznie nasze, zazdrośnie strzeżone i odgrodzone od świata zakątki własnych swoich upodobań i zamiłowań, abyśmy mogli oddawać się swoim najmilszym zabawom i grom.
Gra to rzecz ważna, ma swoje prawidła i przepisy obowiązujące. Gra to głębokie, tkliwe lub namiętne skupienie uwagi na czemś, wyłącznie na czemś. Dlatego to, z czem się wiążemy, niech będzie oddzielone od wszystkiego innego, odosobnione od otaczającej nas rzeczywistości prawidłami najróżniejszemi. I dlatego zapewne gra znajduje upodobanie w podziałce zmniejszonej. Jeśli coś stało się malutkiem i zdrobniałem, to tem samem zostało wyjęte z ram tamtej rzeczywistości, stało się w tem głębszem znaczeniu światem osobnym, naszym światem, w którym możemy zapominać, że istnieje jeszcze świat inny. Tak, a teraz zdołaliśmy się oderwać od tego innego świata, teraz jesteśmy w kole zaczarowanem, które oddziela nas od całego świata. Istnieje świat dziecka, jest szkoła, jest cygańska banda poety, jest ostatnia na świecie stacja i jest czyściutka stacja ozdobiona kwiatami i wysypana piaskiem, i tam dalej, aż wreszcie jest ogródek emeryta, ostatni świat osobny, ostatnia cicha skupiona gra. Czerwone kłoski dłużeliny, chłodne liście tawuły, a o dwa kroki dalej na kamieniu zięba, przechyla główkę na bok i spogląda jednem okiem: Co zacz ty jesteś?
Ogródek z patyków powtykanych do ziemi, zabawkowe szyny, rozbiegające się i zbiegające, zabawka stacji, kwadraciki magazynów i wodociągów; zabawki semaforów i zwrotnic, barwnych sygnałów i pomp; pudełka wagonów i dymiące maszynki; gderliwa niebieska figurka polewająca peron, gruby pan w czerwonej czapce. A ten kawaler na nogach tak wyprężonych, aż się wyginają, to ja. Na górze w oknie z kwitnącemi petunjami, to zabawka przedstawiająca panienkę, córkę starszego pana. Kawaler salutuje, panienka szybko kiwa głową i już.
Pod wieczór panienka wychodzi i siada na zielonej ławce pod kwitnącemi bzami i jaśminami. Ten zaś kawaler w wysokiej czapce stoi obok niej na nogach wyprężonych, aż się wyginają. Zapada zmierzch, na szynach płoną czerwone i zielone światła, po peronach machając rękoma przechodzą kolejarze z pozapalanemi latarniami. Na zakręcie szyn coś chrapliwie huknie i to jest już wieczorowy kurjer, przelatujący z hukiem i jaśniejący oświetlonemi oknami. Kawaler ani się obejrzy, bo ma w tej chwili ważniejsze sprawy do załatwienia. Ale obok obojga młodych kurjer przeleci niby rozedrgana dal i czarująca przygoda, i bladej panience rozpalają się w ciemnościach oczy. Tak, już musi iść do domu, więc podaje kawalerowi w wysokiej czapce palce drżące troszeczkę i wilgotne.
Z lampiarni wychodzi dziaduś lampiarz i mruczy coś pod wąsem. I wogóle, któż to może wiedzieć. Na peronie stoi ten wysoki w czapce i spogląda ku jednemu oknu na górze. Zresztą czemu się tu dziwić? Wszak jest to jedyna na tej wyspie młoda kobieta, jedyna dziewczyna w tem zamkniętem królestwie. Już to samo czyni z niej istotę ogromnie rzadką i wyjątkową. Jest piękna młodością i czystotą. Jej ojciec to taki poczciwiec, jej matka jest dostojna jakaś czy nawet wzniosła, pachnąca cukrem i wanilją. Panienka jest oczywiście Niemką, ale to czyni ją istotą jakby egzotyczną. Miły Boże, i to już przecież było: ta czarna gąska, z którą nie można było się dogadać. Więc tak, więc naprawdę całe życie zrobione jest z jednego kawałka?
A potem tych dwoje siaduje na ławeczce obok siebie i rozmawiają najwięcej o samych sobie. Już nie jaśminy kwitną, ale jesienne georginje. Wszyscy zachowują się tak, jakby tych dwojga tam na ławce wcale nie dostrzegali. Starszy pan woli wcale nie chodzić w tamtą stronę, a lampiarz, jeśli już koniecznie musi przejść tam tędy, kaszle zdaleka, baczność, to ja idę.
Ach, wy kochani ludzie, naco tyle ceremonij! Jakby to było czemś tak niezwykłem i niesłychanem, że ktoś jest po uszy zakochany w córce swego przełożonego! To się zdarza, to już tworzy cząstkę tego zwyczajnego i konwencjonalnego życia. Przecież jest tak samo jak w bajkach dla dzieci: trzeba się zalecać do królewny.
Wszystko jest jasne i wyraźne, ale i to tworzy poezję sytuacyjną, żeby się niezdecydowanie wahać, odwlekać i nie odważyć się, jakby chodziło o coś niesłychanego i niedostępnego. A panienka tkwi w tem wszystkiem aż po uszy, lecz i ona ma w sobie wypisane prawidła gry: najpierw podać koniuszczki drżących palców, wyglądać z za kwitnących petunij i zachowywać się potem jakby nigdy nic.
W końcu okaże się, że nasz kawaler był ciężko, strasznie i śmiertelnie chory. Jeśli tak, to już można trzymać go za rękę jak matka i napominać ze wzruszeniem i z gorliwością wielką: — Trzeba się oszczędzać, pan musi być zdrów zupełnie. Tak bardzo chciałabym panu pomóc.
I to jest most, po którym przechodzą z brzegu na brzeg tłumy wzruszeń, wielkodusznych i zaufanych uczuć. Ale i tego mostu nie starczy niebawem. Trzeba trzymać i ściskać się za ręce, żeby można było porozumieć się bez słów. Zaraz, zaraz, kiedy to już było, kiedyż to mnie pieszczono i współczuto mi w niedoli? Aha, to wtedy, gdy mamusia podnosiła wrzeszczącego dzieciaka: — Moje ty, jedyne złotko! Moje najmilsze!
Gdybym się teraz rozchorował, to już nie odwiedzałby mnie stary oficjał, który zupełnie nie miał szyi i przypominał czarnego robaka. Leżałbym blady i zgorączkowany, do pokoju wślizgnęłaby się panienka z zapłakanemi oczami, a jabym udawał, że śpię. Zaś ona pochyliłaby się nademną i załkałaby: — Ach ty mój jedyny, ty nie możesz umrzeć! — Tak samo jak mamusia. I panience jest jakoś dobrze, gdy może być mamusią i otaczać tego interesującego kawalera swoją najtkliwszą troskliwością. Z oczyma pełnem i łez myśli zapewne o tem, jak serdecznie pielęgnowałaby go, gdyby się rozchorował! Nawet nie zdaje sobie sprawy, jak go sobie przywłaszcza, jak stara się podporządkować go sobie. Chce, żeby był jej własnością i żeby się poddał bez oporu strasznej ofiarności jej kochania.
Mówi się miłość, ale tu istnieje cały tłum uczuć, których w tym tłumie nawet rozróżniać nie umiemy. Naprzykład chodzi nietylko o to, żeby wzbudzać współczucie, lecz i o to, żeby imponować. Żebyś wiedziała, moja panienko, jestem krzepki, mocny i ciemny chłop. Mocny i straszny jak samo życie. Ty jesteś taka czysta i naiwna, że nawet nie wiesz, co to jest.
Aż oto pewnego wieczora, który wszystko przesłonił, mężczyzna na ławeczce zaczyna się spowiadać. Chełpi się może, czy też jest zmiażdżony anielską czystością tej panienki, którą trzyma za rękę? Trudna rada, trzeba powiedzieć wszystko. O miłościach, które się miało. O pustem i haniebnem życiu tam w Pradze, dziewczyny, kelnerki i takie rzeczy. Panienka powstrzymuje oddech, wyrywa dłoń z ręki tamtego kawalera i siedzi skamieniała. Bóg ją raczy wiedzieć, jakie tłumy uczuć przeżywa.
Ale to już wszystko, teraz jest w mej duszy czysto jak po odkupieniu. Cóż mi powiesz, dziewczątko najczystsze, co mi na to powiesz? Nie powiedziała nic, tylko krótko, kurczowo, jakby w napadzie mocnego bólu ścisnęła mi dłoń i uciekła. A nazajutrz nie było panienki za petunjami na górze. W szystko stracone, jestem brudna, ordynarna świnia. Lecz oto znowu nastaje czarna noc, a na ławeczce pod jaśminami jaśnieje panienka. Ten w wysokiej czapce nie odważa się usiąść obok niej i mruczy coś, jakby ją przepraszał. Ona odwraca się od niego, ma zapłakane oczy i robi mu miejsce obok siebie. Jej dłoń jest jak martwa i nie można wyciągnąć z niej ani słowa. Boże drogi, co tu robić? Proszę panią, proszę panią, czy nie mogłaby pani zapomnieć o tem, co pani wczoraj wieczorem powiedziałem?
Nagle obróciła się ku mnie, nasze czoła tryknęły się, jak wtedy z tą dziewczyną o wystraszonych oczach, ale jakoś doszukałem się jej zamkniętych, zaciśniętych ust. Ktoś przechodzi przez peron, ale teraz już wszystko jedno. Panienka bierze mnie za rękę, kładzie ją na swoich malutkich miękkich piersiach i przyciska niemal rozpaczliwie... Masz mnie, masz! A jeśli już musi być i tamto, to niech sobie będzie! Niema już żadnych innych kobiet, jestem tylko ja! Nie chcę, żebyś wogóle mógł myśleć o kobietach innych.
Traciłem głowę z żalu i tkliwej miłości. Uchowaj Boże, panienko, abym miał przyjąć ofiarę aż taką. Nic podobnego być nie musi, dość mi całować zapłakane oczy, rozmazywać łzy, być wzruszonym strasznie i uroczyście. Panienka jest ogromnie uniesiona tą rycerskością, jest za to taka wdzięczna, że z nadmiaru tej wdzięczności i ufności byłaby gotowa oddać się tem bardziej. Na miły Bóg, dalej tak być nie może! I ona o tem wie, ale w niej porządek rzeczy zapisany jest głębiej: ujmuje mnie roztropnie za rękę i pyta: Kiedy się pobierzemy?
Owego wieczora nie mówiła już, że musi śpieszyć do domu. Już nie trzeba. Teraz już jesteśmy spokojni i rozsądni. Od tej chwili w uczuciach naszych jest cudowny i doskonały porządek. Oczywiście, odprowadzam ją aż do samych drzwi, stoimy z sobą jeszcze i wcale nam nie pilno rozejść się. Gderający portjer znika w jakichś innych drzwiach, a teraz jesteśmy już tylko my sami i wszystko jest nasze: stacja, szyny, czerwone i zielone światła i szeregi śpiących wagonów.
Teraz panienka nie będzie już chować się za petunjami. Pokaże się w oknie zawsze, gdy na peron wychodzić będzie kawaler w wysokiej czapce; on zaś spojrzy w okno i z piersią wypiętą, szczęśliwy i godny zaufania, zabierze się do wykonywania tego, co się nazywa służbą.
Ale zawróćmy już, zawróćmy! To była nietylko zabawa, to wogóle nie była zabawa. Wielka i ciężka jest miłość i nawet miłość najszczęśliwsza jest straszliwa i miażdżąca brzemieniem swego nadmiaru. Niepodobna kochać bez bólu. Obyśmyż umrzeli z miłości, obyśmy zmierzyli męką jej bezmiar, bowiem żadna radość nie dotrze do jej dna.
Jesteśmy nad miarę szczęśliwi i ściskamy się za ręce w prost rozpaczliwie. Ach ty, ratuj mnie, bo kocham nadmiernie. Całe szczęście, że nad nami są gwiazdy i że jest jeszcze dość miejsca dla czegoś tak wielkiego jak miłość. Mówimy z sobą tylko dlatego, aby milczenie nie zmiażdżyło nas wielkością wszechrzeczy. Dobranoc, dobranoc, jakże ciężko rozerwać tę wieczność na kawałki czasu! Nie będziemy spali, będzie nam tak strasznie ciężko, a gardło ściskać nam będzie płacz miłości. Obyż był już dzień! O Boże, dajże dzień, abym mógł pozdrowić ją w oknie!
W krótce po ślubie zostałem przeniesiony na wielką stację. Być może, iż postarał się o to starszy pan, który z ogromną skwapliwością otworzył mi naoścież swoje ojcowskie serce. — Teraz jesteś nasz — powiedział krótko i węzłowato. Pani była powściągliwsza. Wywodziła się ze starej dynastji urzędniczej, więc byłaby niezawodnie wolała wprowadzić córkę w sferę wyższej służby państwowej. Popłakała sobie trochę z rozczarowania, ale że była romantyczna i sentymentalna, pogodziła się z faktem w obliczu tak wielkiej miłości.
Stacja, na którą się dostałem, była chmurna i hałaśliwa jak fabryka. Ważny węzeł kolejowy, całe kilometry szyn, magazynów i remiz, ciężki ruch towarowy. Wszędzie było na palec kurzu węglowego i sadzy, całe stada dymiących lokomotyw, wogóle stara i ciasna stacja. Parę razy dziennie zdarzały się niemiłe zatory i trzeba było pośpiesznie rozplątywać tę plątaninę, jak się palcami do krwi poocieranemi rozsupłuje splątaną linę. Urzędnicy byli nerwowi, personel mrukliwy, wogóle piekło potrosze. Chodziło się na tę służbę chyba tak, jak górnicy zjeżdżają do szybu, w którym ukazują się rysy. Każdej chwili może się coś oberwać, ale taka robota w sam raz dla chłopa: tutaj czuje się człek mężczyzną, krzyczy, decyduje i dźwiga na sobie odpowiedzialność.
A potem do domu, szorować się do pasa i rżeć z uciechy w czystej wodzie. Żona już czeka z ręcznikiem w ręku i śmieje się. Teraz nie jest się już młodym interesującym kawalerem. Teraz jest się barczystym drabem, zaharowanym i włochatym, a pierś, proszę państwa, dudni jak szafa. Za każdym razem zacna kobieta klepie go po mokrych plecach niby poczciwe i dobre zwierzę. Doskonale, teraz jesteśmy już umyci i teraz nie powalamy swej czystej żoneczki. Trzeba jeszcze wytrzeć usta, żeby na nich nie pozostało nic z tego, co się wygadywało tam, między szynami, a potem grzecznie i uroczyście ucałować panią małżonkę.
Dobrze, a teraz mów. No tak, irytacje, takie i owakie. Całą tę stację należałoby zburzyć, albo przynajmniej te magazyny na tyłach. Zaraz powstałoby miejsce dla sześciu nowych par szyn i pracowałoby się lepiej. Mówiłem o tem dzisiaj temu i owemu, ale tylko rzucił na mnie spojrzeniem: — Ty nam tu będziesz gadał, chociaż jesteś tu dopiero parę miesięcy! — Potakiwała ze zrozumieniem. Wogóle jest ona jedynym człowiekiem, z którym można porozmawiać o wszystkiem.
— A ty, kochanie, co robiłaś? — Uśmiecha się w odpowiedzi. Takie głupie męskie pytanie! Cóż robią żony? To i owo, a potem wyczekują męża. — Ja wiem, kochanie. To takie drobiazgi, których prawie nie widać; tutaj parę ściegów, a tu znów kupić coś na kolację, ale wszystko razem to właśnie dom i gospodarstwo. Gdybym cię pocałował w palce, poznałbym ustami, że szyłaś.
A jaka ona ładna, gdy podaje kolację! Kolacja jest wprawdzie skromna, niemiecka, ale ona sama ma głowę w półcieniu i tylko jej ręce poruszają się ładnie i uprzejmie w złotym kręgu domowej lampy. Gdybym ją pocałował w ramię, żachnęłaby się i możeby się zaczerwieniła, że tak nie można. Więc zezuję tylko i stwierdzam w duchu, jakie ona ma dobre, kobiece ręce i głoszę zcicha chwałę wieczerzy.
Nie chcieliśmy jeszcze teraz mieć dzieci. Tutaj, mawiała, jest za dużo kurzu. Takie powietrze nie dla dziecięcych płuc. Jakże niedawno jeszcze była patetyczną, bezradną panienką! A teraz taka z niej rozsądna, spokojna kobieta, która wie, czego potrzeba. I w małżeńskiej swej miłości taka spokojna i uprzejma, jak w chwilach, gdy ładnemi, aż po łokcie obnażonemi rękom a podaje kolację. Słyszała, czy też czytała gdzieś, że gruźlicy bywają w miłości bardzo namiętni i dlatego z niepokojem doszukiwała się u mnie czegoś, co wydawało się jej nadmierną tkliwością. Czasem się chmurzy na mnie. — Nie można tak często. — Ale daj-że spokój, kochanie! Dlaczego nie? — Mówi mi z przyjacielskim uśmiechem do ucha: — Byłbyś jutro na służbie roztargniony, a pozatem to niezdrowo. Śpij już, śpij!
Udaję, że śpię, a ona poważnie i troskliwie patrzy w mrok i myśli o mojem zdrowiu i mojem powodzeniu życiowem. Czasem — nie wiem jak to powiedzieć — czasem byłbym sobie ogromnie życzył, żeby nie myślała tylko o mnie. To nie tylko dla mnie, ty miła, to i dla ciebie. Żebyś mi też kiedyś szepnęła do ucha: — Ach ty mój jedyny, jakże pragnęłam ciebie! — A teraz ona śpi, i skolei nie śpię ja. Myślę o tem, jak mi z nią dobrze i bezpiecznie. Nigdy nie miałem przyjaciela godnego takiego zaufania.
Był to okres życia dobry i mocny. Miałem ciężką odpowiedzialną pracę, w której mogłem pokazać czem jestem. I miałem swoje ognisko domowe, znowuż taki świat tylko dla nas dwojga, odgrodzony od reszty świata i zamknięty. Gdy mówię „my“, nie znaczy to już „stacja“, mężczyźni, związani obowiązkami wspólnej służby, to znaczy my oboje: żona i ja. Nasz stół, nasza lampa, nasza wieczerza, nasze łoże. Ten przymiotnik „nasz“, to jakby blask padający na rzeczy i sprawy domu, czyniący je piękniejszemi, bardziej upragnionemi i cenniejszemi od wszystkich innych rzeczy.
— Patrz, kochanie, takie firanki byłyby u nas bardzo na miejscu. Prawda? — I w taki sposób czyni postępy miłość: najpierw dość nam było przywłaszczyć się sobie nawzajem i to było jedyną rzeczą, o którą chodziło. A gdy przywłaszczyliśmy się sobie ciałem i duszą, przyswajamy sobie różne rzeczy dla w spólnego naszego świata. Radujemy się ogromnie, gdy coś nowego czynimy naszem własnem i robimy plany co i kiedy jeszcze sobie kupimy, żeby tego naszego było jaknajwięcej.
Nagle znajduję ogromne upodobanie we własności. Cieszy mnie gospodarowanie, oszczędzanie i odkładanie uciułanych groszy. Przecie to dla nas i jest to moim obowiązkiem. I w urzędzie przepycham się łokciam i z całych sił i pcham się naprzód. Koledzy spoglądają na mnie zukosa i niemal wrogo, stają się źli i niekoleżeńscy, ale mnie to wszystko jedno. Od tego ma się swój dom i rozsądną żonę, od tego ma się swój własny prywatny świat zaufania, sympatji i porozumienia, a resztę pal djabli. Tu oto siedzi człek w złocistym blasku lampy, spogląda na białe, przyjemne ręce żony i chętnie opowiada o tych zawistnych, nieżyczliwych i niezdolnych ludziach urzędowych. Oczywiście, chcieliby każdemu zagrodzić drogę.
Żona z wielkiem zrozumieniem i uznaniem kiwa głową. Oczywiście, rozumie. Z nią można rozmawiać o wszystkiem. Ona wie, że to wszystko jest dla nas obojga. Tutaj człowiek czuje się mocny i dobry. Tylko żeby choć raz jeden w nocy szepnęła mi do ucha: — Ach ty miły, tak bardzo ciebie pragnęłam!
A potem dostałem już dobrą i ładną stację. Byłem względnie młodym zawiadowcą, ale czyż nie zdołałem najlepiej zapisać się u swoich przełożonych? Niezawodnie i teść dopomógł mi potrosze, chociaż napewno tego nie wiem. Teraz byłem już na własnem, miałem swoją stację, a gdy sprowadziliśmy się tam z żoną, poczułem z głębokiem i uroczystem zadowoleniem: — No, chwalić Boga, jesteśmy już na własnych śmieciach i to już będzie na całe życie.
Stacja była dobra, węzłowa, przeznaczona dla komunikacji przeważnie osobowej. Okolica piękna, wilgotne łąki dolinne, klekocące młyny i głębokie lasy wielkich posiadaczy ziemskich z myśliwskiemi zameczkami. Wieczorami od łąk płynął zapach skoszonej trawy, a w kasztanowych alejach turkotały wiejskie powoziki. Ku jesieni bogacze zjeżdżali się na łowy, panowie i panie w strojach myśliwskich, z łaciatemi psami i z fuzjami w nieprzemakalnych futerałach. Książę taki a taki, kilku hrabiów, a czasem nawet członek którego z domów panujących. I wtedy przed stacją czekały powozy zaprzężone w białe konie, z groomami, lokajami i sztywnymi, wyprostowanymi stangretami. Zimą bywali tam leśniczowie z wąsiskami jak wiechy, a wielmożni administratorowie dóbr wyjeżdżali od czasu do czasu do miasta, żeby użyć sobie na całego. Jednem słowem była to stacja, na której panować musi porządek bezwzględny. To już nie była stacja odświętnie ukwiecona, jaką miał starszy pan, ale dostojna acz cicha stacja, na której bez hałasu zatrzymują się kurjery, aby z nich wysiąść mogli panowie w łowieckich kapeluszach. Tutaj nawet konduktorzy zamykali drzwi wagonów cicho i usłużnie. Tutaj byłyby nie na miejscu naiwne i poczciwe kwietniki starszego pana. Ta stacja miała inną duszę i przypominała poprostu podwórzec zamkowy. Więc musiał na niej panować surowy porządek, obficie wysypany czystym piaskiem, a zgiełk kuchenny był tu zupełnie wyłączony.
Dużo to kosztowało trudu i zachodów, zanim ze swej stacji zrobiłem dzieło własne. Dotychczas była to stacja porządna, ale pozbawiona wszelkiej fizjognomji. Nie miała, że się tak wyrażę, nic indywidualnego, ale dokoła pełno było pięknych drzew, a od łąk ciągnął zapach siana. A ja z niej zrobię stację czystą i cichą jak kaplica, surową jak podwórzec zamkowy. Powstaje sto różnych zagadnień, jak zorganizować służbę, jak przerobić porządek rzeczy, gdzie parkować puste wagony i tam dalej. Nie robię swej stacji z bukiecików, jak starszy pan, ale z kompletów wagonów, z pięknego porządku, z gładkiej i cichej cyrkulacji. Każda rzecz jest piękna, gdy ma swoje miejsce właściwe, ale takie miejsce jest zawsze tylko jedno i nie każdy potrafi je znaleźć. I nagle staje się tak, jakby wszystko miało daleko więcej przestrzeni, rzeczy otrzymują jaśniejszy profil i stają się poprostu wznioślejszemi. Tak powinno być: właściwa rzecz na właściwem miejscu. Budowałem swoją stację bez murarzy, jedynie z tego, co już w niej zastałem i wreszcie nadeszła chwila, gdy z dzieła swego byłem zupełnie zadowolony. Starszy pan przyjechał popatrzeć, jak też sobie daję radę, szeroko otworzył oczy i ze zdumieniem pocierał nos. — No, bardzo tu ładnie u ciebie — mruczał, i spoglądał na mnie, jakby z uczuciem niepewności. Wydało mi się, że w tej chwili miał wątpliwości, czy jego zagonki z kwiatkami są tem, za co je dotąd uważał.
A tak, teraz ta stacja jest właśnie moją stacją i poraz pierwszy w życiu mam poczucie czegoś głęboko własnego, piękne i mocne poczucie własnego ja. Żona czuje, że się od niej odrywam i że niektóre rzeczy robię tylko dla siebie. Ale jest rozsądna i ustępuje mi z uśmiechem, no idź sobie, to twoja rzecz, ty masz sprawy swoje, a ja będę pilnować spraw naszych.
— Masz rację, kochanie, może się nieco oderwałem od tego, co było naszem. Sam to czuję i widocznie dlatego jestem dla ciebie taki ogromnie uprzejmy, gdy tylko czas mi na to pozwala. Ale sama widzisz, jak dużo mam pracy.
Spogląda na mnie mile i z macierzyńską wyrozumiałością. — Idź-że sobie za temi swojemi sprawami, przecież ja wiem, że wy mężczyźni inaczej żyć nie potraficie. Zapalicie się do swej roboty, jak — — — Poprostu jak dzieci, gdy się bawią. Czy nie? — Istotnie tak, jak dzieci, gdy się bawią. — Wszystko to wiemy i o tem z sobą rozmawiać nie potrzebujemy. Ale trudna rada, coś niecoś z tego, co było naszem, zostało ofiarowane temu, co jest tylko moje. Moja praca, moje dzieło, moja stacja. Zaś ona nawet nie westchnie, tylko złoży ręce na kolanach i patrzy na mnie z życzliwą troskliwością.
— Wiesz co — rzeknie czasem, ociągając się potrosze —, może nie powinieneś tak dużo pracować. Przecież tego nikt od ciebie nie żąda — — —
Trochę się boczę. Czy ty wiesz, czego człowiek musi żądać od siebie, jeśli stacja ma być wzorowa? Mogłabyś czasem rzec, że jestem chłop jak się patrzy i że potrafię zabrać się do swojej roboty, a nie ciągle napominać mnie, bym się oszczędzał i tam dalej. W takich chwilach wychodziłem na dwór i wałęsałem się po stacji, jak gdybym się chciał przekonać, że jednak wszystko jest w należytym porządku i że warto było popracować. Czasem wszakże wypadło poczekać, zanim w rzeczach swoich odnalazłem dawną radość.
Ale to nic: była to stacja wzorowa, ludzie chodzili tu na palcach, jak w jakim zamku, wszystko było bardzo czyste i nadzwyczajnie ułatwiało orjentację. Obszarnicy, którzy zjeżdżali się na łowy w zielonych kapeluszach, uważali widocznie, że wszystko robię dla nich i zbliżali się do mnie, żeby mi uścisnąć dłoń, niby właścicielowi hotelu, z którego są bardzo, bardzo zadowoleni. Podobnież ich panie w kostjumach podróżnych uśmiechały się do mnie przyjaźnie i z uznaniem, a nawet owe łaciate psy grzecznie merdały ogonem, gdy obok nich przechodził pan w urzędowej czapce. E, moi szanowni i wielmożni, dajcie spokój. To nie dla was robię to wszystko, lecz dla siebie. Cóż mnie do waszych idjotycznych gości z domów panujących! Skoro już tak być musi, zasalutuję i wyprężę nogi, ale na tem koniec. Czy który z was wie, co to jest stacja kolejowa, koleje żelazne, porządek i gładki ruch? Starszy pan to co innego; zna się na rzeczy i jego pochwała ma swoje znaczenie. To tak samo jak ojciec mój, gdy pogłaskał jaki mebel i pochwalił: dobra robota. Z was żaden nie zdoła ocenić, co to jest porządna stacja i ile w nią włożyłem pracy. Nawet własna żona tego nie rozumie; chce mnie mieć wyłącznie dla siebie i dlatego powtarza: oszczędzaj się.
Jest, oczywiście, ofiarna, trzeba jej to przyznać. Potrafi się dla mnie poświęcić, ale nie umiałaby się poświęcić jakiej porządnej i wielkiej rzeczy. Teraz myśli, że byłoby dobrze, gdyby były dzieci, bo mąż nie byłby takim służbistą i nieraz posiedziałby w domu. Ale cóż robić? Jakby kto zaczarował, dzieci niema. Ja wiem, że ciągle o tem myślisz i dlatego nie przestajesz mnie napominać, żebym się nie przepracowywał, a karmisz mnie jak drwala. Tyję, jestem już niezgorszy grubas i ciągle nic. A ty siedzisz potem z suchem i oczami i szycie wypada ci z rąk, jak matce mojej się zdarzało, tylko że matka moja miała łzy na poczekaniu.
I jest między nami coś jakby pustka. Nic nie pomaga, że sama tulisz się do mnie kurczowo, pustka jak była tak jest. Potem leżysz i nie śpisz i ja także nie śpię, ale milczymy, żeby które z nas nie powiedziało, że nam czegoś brak. Wiem, zacna moja, to jest trochę niesprawiedliwe z mojej strony: ja mam swoją pracę, swoją stację, mnie to wystarcza, ale tobie nie.
Więc pan w urzędowej czapce, przechadzając się po peronie, rozłożył ręce: cóż robić? Ale przynajmniej ta stacja jest naprawdę moja, jest wzorowa i czysta, a funkcjonuje jak precyzyjny mechanizm, jak maszyna, idąca cicho na naoliwionych łożyskach. Cóż robić? Najlepiej czuje się mężczyzna przy pracy swojej.
No więc, do wszystkiego przywyknie człowiek z czasem, bo czas to jednak największa siła życia. Żona przywykła do swego losu i pojednała się z nim. Straciła już nadzieję, że będzie miała dzieci, ale zato znalazła dla siebie inne zadanie życiowe. Jak gdyby rzekła do siebie: mój mąż ma swoją pracę, a ja mam swego męża; on utrzymuje w porządku taki kawał świata, a ja czuwam nad nim, żeby wszystko było jak się patrzy.
Wynalazła wielkie mnóstwo rzeczy, które narzuciła mi, sam nie wiem dlaczego, jako moje nawyki i wymagania. To jest jego ulubioną potrawą, a to mu nie służy; chce, żeby do stołu było nakryte zawsze jednakowo, tu ma być woda i ręcznik, tu mają stać jego trzewiki; poduszkę dla niego trzeba układać tak, a koszulę należy przygotować tak, a nie inaczej. Mój mąż chce mieć wszystko pod ręką, mój mąż jest przyzwyczajony do porządku i tam dalej. Gdy wracam do domu, natychmiast otacza mnie pedanteryjny ład moich przyzwyczajeń: ona je wymyśliła, ale ja muszę je wypełniać, aby uczynić zadość jej wyobrażeniom, że taka jest moja wola. Nawet nie spostrzegam, jak zagłębiam się w ten system nawyków przygotowanych dla mnie. Mimowoli zaczynam czuć się strasznie ważnym i dostojnym, bowiem wszystko kręci się teraz dokoła mej osoby. Ze zdumieniem podniósłbym brwi do góry, gdyby trzewiki moje czekały na mnie choćby tylko o jeden cal dalej, niż zwykle. Zdaję sobie sprawę, że żona moja opanowuje mnie przy pomocy tych przyzwyczajeń i że im dalej, tem doskonalej podporządkowuje mnie sobie temi nawykami. Poddaję się jej chętnie, i gwoli wygodzie, i gwoli temu, że właściwie pochlebia to mojej miłości własnej. Oczywiście, że i starzeję się potrosze, bo zaczynam się czuć bardzo dobrze w domu przy tych swoich nawykach.
Zaś żona moja cieszy się, że w taki oto sposób panuje na pierwszem piętrze stacji za oknami pełnemi białych petunij. Każdy dzień ma swój ustalony i niemal uświęcony ład. Znam na pamięć wszystkie te drobne, codzienne, miłe przyzwyczajenia. Teraz pocichu wstaje żona, wdziewa szlafrok i na palcach wychodzi do kuchni. Tam już chrzęści młynek do kawy, słychać rozkazy wydawane szeptem, czyjeś ręce układają moje oczyszczone ubranie na poręczy krzesła. Ja posłusznie udaję, że jeszcze śpię i będę tak spał aż do chwili, gdy wejdzie żona, wystrojona i ładna, aby podnieść zasłony. Gdybym otworzył oczy nieco wcześniej, zasmuciłaby się i rzekłaby: — Obudziłam cię? — I tak się to powtarza z dnia na dzień i z roku na rok. Nazywa się to „moim porządkiem“, ale to ona go stworzyła i ona czuwa nad nim zazdrosnemi oczami. Ona tu jest panią, ale wszystko robi się dla mnie i ten rzetelny podział obowiązków małżeńskich musi być przestrzegany.
Ja w czapce urzędowej obchodzę stację od końca do końca i to jest moje gospodarstwo. Jestem niezawodnie mocnym i surowym panem, bo wszyscy stają się ogromnie pilni i gorliwi za mojem zbliżeniem. Doglądać to moja główna praca. Potem idę przywitać się z brodatymi leśniczymi. Są to ludzie doświadczeni, którzy wiedzą co to jest porządek. Jaśnie państwo w zielonych kapeluszach uważa już za swój obowiązek podejść do zawiadowcy i uścisnąć mu rękę. Należy on teraz do tej miejscowości jak proboszcz albo doktór miejscowy i dlatego wypada pogadać z nim o zdrowiu i pogodzie. A wieczorem mówi się jakby od niechcenia: — Był tu hrabia ten i ten, jakoś niedobrze wygląda. — Żona kiwa głową i uważa, że przecież ma swoje lata. — Co znowu za lata! — protestuję z uczuciem dotkniętej męskości, dobiegającej pięćdziesiątki. — Przecież ma dopiero pięćdziesiąt lat! — Uśmiecha się do mnie i patrzy, jakby chciała powiedzieć, że ja to co innego, że jestem w kwiecie wieku i że mi służy spokojne życie.
A potem jest cicho. Lampa syczy, ja czytam gazety, a żona powieść niemiecką. Wiem, że w tej książce jest coś tkliwego o wielkiej i czystej miłości. Wciąż jeszcze lubi czytywać takie rzeczy i nic jej to nie przeszkadza, że w życiu jest zupełnie inaczej. Miłość małżeńska to przecie coś całkiem innego: to rzecz porządku i dbałości o zdrowie.
Piszę to, gdy biedaczka już dawno leży pod ziemią. Wspominam ją tyle razy w ciągu każdego dnia! Najmniej lubię wspominać te miesiące przed śmiercią, gdy tak ciężko chorowała. Wolę o tem nie myśleć. Aż dziw, że tak mało myślę o naszej miłości i o pierwszych latach naszego współżycia. Najwięcej myślę właśnie o tych spokojnych i ustalonych czasach, gdy mieszkaliśmy na naszej stacji.
Mam teraz zacną gospodynię, która się o mnie troszczy, jak umie. Ale gdy szukam choćby tylko chustki do nosa, albo gdy spod łóżka wyławiam trzewik, wtedy dopiero, Boże mój, widzę, ile miłości i życzliwości było w tym porządku i w tem wszystkiem, i czuję się taki osierociały, aż mi się gardło zaciska.
Potem przyszła wojna. Stacja moja była dość ważnym węzłem dla transportu żołnierzy i materjału wojennego, więc przydzielili do niej wojskowego komendanta, jakiegoś zapitego kapitana, napoły już ofiarę białej gorączki. Wrzeszczał od samego rana, o ile był jeszcze przytomny, mieszał się w moje sprawy i dobywał szabli na nadzorcę toru. Zwróciłem się do swoich władz, żeby mi przysłali kogoś mniej zwarjowanego, ale było to bezskuteczne, więc nie pozostawało mi nic innego, jak tylko machnąć na wszystko ręką. Moja wzorowa stacja schodziła na psy, aż przykro było patrzeć. Zabagnił ją haniebny nieład wojny, woń lazaretu, zatory transportów i gruba warstwa brudu. Na peronach było pełno tornistrów żołnierskich i całe rodziny z ewakuowanych okolic przyfrontowych, w poczekalniach, na ławeczkach, na pozapluwanych podłogach, żołnierze spali jak zabici. I bezustannie patrolują wściekli i zachrypnięci żandarmi, poszukujący dezerterów albo biedaków, wiozących w plecaku trochę kartofli dla rodziny. Stale słychać jakieś krzyki i narzekania, podrażnieni ludzie wrzeszczą na siebie, albo ustępują, popychani jak owce, zaś na tle całego tego zamętu sterczy długi i straszliwie cichy pociąg z rannymi, a obok jednego z wagonów stoi oparty pijany kapitan i głośno womituje.
Miły Boże, jakże ja to wszystko nienawidziłem! Wojnę, koleje żelazne, swoją stację i wszystko. Budziły we mnie wstręt wagony, zalatujące brudem i dezynfekcją, o wybitych oknach i zamazanych ścianach. Zmierziła mi się ta niepotrzebna bieganina i wyczekiwanie to na to, to na owo, wiecznie zatarasowane tory, otyłe siostry miłosierdzia i wogóle wszystko, co było wojną. Nienawidziłem to wszystko wściekle i bezradnie. Właziłem gdzieś między wagony i omal że nie płakałem z nienawiści i zgrozy. Chryste Panie, tego przecież nie wytrzymam, tego nikt wytrzymać nie może!
W domu o tych rzeczach nie mówiłem, bo żona święcie, entuzjastycznie i z płonącymi oczyma wierzyła w zwycięstwo najjaśniejszego pana. U nas, jak zresztą wszędzie podczas wojny, dzieci nędzarzy chodziły po węgiel, wykradany z przechodzących pociągów. Pewnego razu jakiś chłopak spadł z wagonu i dostał się pod pociąg: koła zmiażdżyły mu nogę. Słyszałem jego straszliwy ryk i widziałem zdruzgotane kości w krwawych strzępach ciała. Gdy opowiedziałem o tem żonie, przybladła i wybuchnęła: — Pan Bóg go skarał! — Od owej chwili nie rozmawiałem z nią o niczem, co dotyczyło wojny. Sama zresztą widzisz, jaki jestem przemęczony i w najwyższym stopniu zdenerwowany.
Pewnego razu podszedł do mnie na peronie człowiek, którego nie poznałem w pierwszej chwili. Okazało się, że kolegowaliśmy w gimnazjum i że on jest teraz czemś tam w Pradze. Nie mogłem już wytrzymać i wyrwałem się z tem, o czem tutaj z nikim nie mogłem rozmawiać. — Człowiecze, ta wojna jest przegrana — syczałem mu do ucha. — Możesz mi wierzyć, my tu trzymamy rękę na pulsie wydarzeń. — Słuchał mnie przez chwilę, a potem mruczał coś, że chciałby ze mną porozmawiać o pewnych rzeczach. Stanęło na tem, że spotkamy się w nocy za stacją. Było to niemal romantyczne.
Powiedział mi, że on sam i kilku innych naszych ludzi mają kontakt z tam tą stroną. Potrzebują regularnych wiadomości o transportach wojsk, o stanie zaopatrzenia i podobnych informacyj. — Ależ ja wam to zrobię! — wyrwałem się nieoczekiwanie dla samego siebie. Sam się przeraziłem tych słów, ale zaraz doznałem uczucia ulgi w tej zaciętej nienawiści, która mnie dusiła. Oczywiście, wiem, że to się nazywa zdradą ojczyzny i że za to grozi szubienica. Pomimo wszystko: będę wam tych wiadomości dostarczał i basta.
Były to czasy osobliwe. Ja sam bywałem wprost nieprzytomny, ale przytem miałem wrażenie, że jestem jasnowidzem. Czułem, że to nie ja, ale coś potężnego i niezależnego ode mnie robi plany, udziela wskazówek i pamięta o wszystkiem. Mógłbym był powiedzieć, że to nie ja, ale „tamto“. W krótkim czasie miałem wszystko w takim porządeczku, że aż miło. Zdawało się, że wszyscy tylko czekali, żeby ktoś wziął to w ręce. I my Czesi musimy przecież coś robić. Z rękoma wtyle, na oczach żandarmów i czkającego komendanta przyjmowałem raporty od nadkonduktorów, pocztowców i konduktorów o tem, dokąd wysyłane są armaty i amunicja, jak się translokuje jednostki wojskowe i tam dalej.
Miałem w głowie całą sieć komunikacyjną i z przymkniętemi oczyma, chodząc po peronie, porządkowałem swoje wiadomości. Był tam jeden brekowy, ojciec pięciorga dzieci, człowiek cichy i smutny; jemu mówiłem każdorazowo co ma powiedzieć dalej, on zaś przekazywał wiadomości swojemu bratu w Pradze, introligatorskiemu pomocnikowi, a jak te wiadomości wędrowały dalej, tego już nie wiem. Oczywiście, było to denerwujące, robić takie rzeczy na oczach wszystkich i przytem mieć taką doskonałą organizację. Lada chwila cała sprawa może się wydać i my wszycy, brodacze i ojcowie rodzin, zasypiemy się, że ola! Hej, chłopcy, dopieroż byłby krach! Owszem, zdajemy sobie sprawę z tego wszystkiego i pamiętamy o tem, gdy włazimy pod pierzynę do swoich żon: ale czyż baby wiedzą, co to jest chłop?! Chwała Bogu nikt po nosie nie pozna, o czem myślimy.
Naprzykład wiemy, jak trzeba tu, czy gdzieindziej zablokować stację, żeby aż dwóch dni było potrzeba do rozplątania takiej gmatwaniny. Albo takie skutki kiepskich smarów wojennych. Któż temu winien, że zapalają się osie wagonów? Mamy pełną stację wyranżowanych wagonów i uszkodzonych lokomotyw. Niech szanowni panowie nie warjują swojemi telegramami, niema rady, nie możemy nic wysłać. Z zapartym oddechem wsłuchujemy się, jak front zaczyna trzeszczeć.
Starszy pan miał na swojej stacji nieszczęście. Stacja była zablokowana i jak na złość nadszedł pociąg z bydłem dla wojska. Nie stało się nic osobliwego: kilku rannych, a krowy trzeba było dobijać na miejscu, ale starszy pan, kolejarz z krwi i kości, przejął się tem ogromnie i niedługo zmarł. W nocy żona płakała na mojem ramieniu, głaskałem ją i było mi ogromnie smutno. Widzisz, ja ci nie mogę powiedzieć co myślę i robię. Tak dobrze z sobą żyliśmy, a teraz jesteśmy tak straszliwie daleko od siebie. Czem się to dzieje, że ludzie mogą się stać dla siebie tak bardzo obcymi?
Koniec wojny i koniec monarchji. Podczas gdy żona popłakiwała nad tem nieszczęściem (w jej rodzinie było takie tradycyjnie wierne służenie cesarzowi), otrzymałem z Pragi wezwanie, abym przyjął stanowisko w ministerstwie kolei żelaznych i abym wybitne swoje doświadczenie oddał na usługi organizacji kolejnictwa młodego państwa. Ze względu na to wybitne doświadczenie wezwanie przyjąłem, tembardziej, że stacja moja podczas wojny zeszła tak dalece na psy, iż opuszczenie jej nie sprawiło mi trudności.
To więc jest ostatni rozdział mego życia zwyczajnego. Od dwudziestego drugiego roku pracowałem na kolei i pracowałem chętnie. Znalazłem tam swój świat, swój dom, a przedewszystkiem zadowolenie, że robię coś, co potrafię robić dobrze i niezawodnie. I oto zostałem wezwany, abym wykorzystał doświadczenie całego mojego życia. A więc nie żyło się nadarmo. Znam to wszystko doskonale, jak własną kieszeń: od łamania kamienia przy budowie toru, od ostatniej na świecie stacji i drewnianej budy lampiarza, aż po zamęt i zgiełk wielkiej stacji. Znam hale stacyjne, podobne do szklanych zamków i stacyjki w polu, pachnące rumiankiem i krwawnikiem. Czerwone i zielone światełka, spocone ciała lokomotyw, semafory, sygnały i zgrzytanie kół na zwrotnicach, wszystko jest mi dobrze znane. Nic nie przepadło, wszystko się zsumowało i zlało w jednolite i rozległe doświadczenie. Znam się na kolejach, a ta znajomość rzeczy, to jestem ja, to życie moje.
Teraz wszystko, co przeżyłem, jest scalone i jest mojem doświadczeniem. Mogę korzystać z tego doświadczenia, a to jest tak, jakbym całe życie swoje przeżywał sumarycznie. Na nowem stanowisku swojem czułem się, nie powiem szczęśliwy, bo za dużo tam było chaosu, ale byłem właściwym człowiekiem na właściwem miejscu. Było to życie zwyczajne, ale całe i na swój sposób dokonane. Gdy teraz spoglądam wstecz, spostrzegam, że we wszystkiem, co było, urzeczywistniał się jakiś porządek.
Przez trzy tygodnie nie pisałem. Opadły mnie znowu te dolegliwości sercowe, gdy siedziałem przy biurku i to akurat w środku słowa. Już nawet nie pamiętam, co chciałem napisać: zamiar, zadanie? Wtedy wezwano do mnie lekarza. Powiedział niewiele: że są jakieś zmiany w arterjach, więc trzeba używać to i to, a przedewszystkiem spokój, proszę pana, spokój. Leżę więc i rozmyślam, chociaż wątpię, czy to jest taki spokój jakiego trzeba, ale doprawdy nie wiem, co miałbym robić. Jest mi już trochę lepiej i dlatego pragnę dokończyć pisanie tego, co zacząłem. Pozostaje już niewiele, a ja zresztą nigdy nie zostawiałem po sobie zaległości. Pióro wypadło mi z ręki akurat w chwili, gdy chciałem napisać wielkie kłamstwo. Dobrze mi tak, że dostałem tego ataku, bo przecie nie mam komu kłamać.
Prawda, że lubiłem koleje, ale przestałem je lubić, gdy zostały zapaskudzone przez wojnę, przestałem je lubić, gdy sam organizowałem na nich sabotaż, a już najbardziej mi się zmierziły, gdy przeszedłem do ministerstwa. Z całego serca nie lubiłem roboty papierowej i naogół zbędnej, którą nazywano reorganizacją naszych kolei. Popierwsze doskonale znałem źródła wszelkich nieporządków u góry i u dołu, które przerażały moje sumienie biurokratyczne, podrugie przeczuwałem coś nieuniknionego, jakąś tragedję komunikacji kolejowej, którą spotka los woźniców i omnibusów. Trudna rada, ale wielkie czasy kolei żelaznych minęły bezpowrotnie.
Jednem słowem, tego rodzaju praca cieszyć mnie nie mogła. Cieszyło mnie tylko to, że jestem dość wysokim urzędnikiem, że mam jakiś tytuł i że wielu ludziom mogę okazywać swoje znaczenie. W gruncie rzeczy bowiem to jest jedynym i prawdziwym celem życia: zajść możliwie wysoko i cieszyć się ze swego stanowiska i swoich honorów. Trudna rada, ale to jest szczera prawda.
∗
∗ ∗ |
Napisałem to i teraz przyglądam się temu trochę zaskoczony. Jakto, to miałaby być cała prawda?
No tak, cała prawda, o ile chodzi o to, co nazywamy dokonaniem życia. Nie, siedzenie w urzędzie nie było żadną uciechą. To dawało tylko zadowolenie, że jednak człek się czegoś dochrapał, ale zarazem budziła się wściekła zazdrość, że sprytniejsi i bardziej otrzaskani w polityce dotarli jeszcze wyżej. I to jest cała historja zwyczajnego życia.
Zaraz, zaraz, to nie jest cała historja. (Kłócą się we mnie dwa głosy, rozróżniam je całkiem wyraźnie. Ten głos, który przemawia w tej chwili wygląda tak, jakby się bronił). Mnie przecie nigdy w życiu nie chodziło o jakieś awansy i rzeczy podobne.
Nie chodziło ci o nie?
Nie chodziło. Ja byłem człowiekiem zbyt zwyczajnym, żeby mieć jakieś ambicje. Nigdy nie chciałem wybijać się nad innych. Żyłem własnem życiem i wykonywałem własną pracę...
Naco?
A nato, że chciałem wykonywać ją porządnie. Pogłaskać palcami po wierzchu i od spodu, powiedzieć, że dobrze zrobione. Takie jest prawdziwe życie zwyczajne.
Aha, i dlatego siedzieliśmy w końcu w tym urzędzie, żeby już nie troszczyć się o nic, prócz swego stanowiska.
E, nie, tu chodziło o co innego. To stanowisko nie należało już do tego, co było przedtem. Człowiek zmienia się ku starości.
Albo zdarza mu się wygadać?
Nonsens! Już dawno byłoby się musiało pokazać, że się pcham naprzód.
No dobrze, a co zacz był ten smyk, który się martwił, że nie góruje nad swoimi kolegami? Któż to tak mocno i gwałtownie nienawidził malarczyka za to jedynie, że był mocniejszy i śmielszy? Pamiętasz jeszcze?
Zaraz. Było troszeczkę inaczej. Przecie ten smyk, o którym tu mowa, bawił się prawie zawsze sam. Stworzył sobie swój malutki światek, swój ogródek z patyków i miał swój kącik śród desek. To mu wystarczało i tam zapominał o wszystkiem. Chyba wiem o tem.
A czemu bawił się sam?
Bo już taki był. Przez całe życie miewał swój własny i odrębny świat. Miał zawsze kącik dla swojej samotności i dla swego zwyczajnego szczęścia. Swoje ogrodzenie z patyków, swoją stacyjkę, swój dom. Sam przecie widzisz, że taki już był.
Więc trzeba ogrodzić swoje życie, czy tak?
A tak, trzeba mieć swój własny świat.
Więc już wiesz, dlaczego miał własne ogrodzenie z patyków? Dlatego, że nie mógł się wyróżniać między rówieśnikami. To był upór, to była ucieczka smyka, który nie miał ani sił, ani śmiałości, aby mierzyć się z innymi. Budował sobie świat ze słabości i smutku. Czuł, że w świecie większym, w świecie publicznym nie będzie nigdy niczem wielkiem i śmiałem, czem byłby chciał być. Ambitne strachajło, oto i wszystko. Przeczytaj-że uważnie, co sam o nim napisałeś!
Tam niema nic podobnego.
Jest, i nawet dużo, tyle tylko, że poukrywałeś wszystko między wierszami i w dodatku poukrywałeś przed samym sobą. Naprzykład ten grzeczny i pilny uczniak szkoły powszechnej. Nie może się zespolić ze swoją klasą, bo jest nieśmiały i wylękły. Jest grzeczny, bo mu bywa smutno i pragnie się wyróżnić. I co za pycha rozsadza tego grzecznego chłopczyka, gdy go pochwali pan nauczyciel, czy ksiądz proboszcz! Łzy rzucają się mu do oczu, „łzy szczęścia dotychczas nieznanego”. Później da sobie radę i bez łez, ale z jaką dumą otwierać będzie dekrety nominacyjne! Pamiętasz z jaką pychą nosiłeś do domu świadectwa z piątkami?
To tylko dlatego, że nieboszczyk ojciec tak bardzo cieszył się z tego.
No, dobrze, niech będzie nieboszczyk ojciec. Przyjrzyjmy się tedy temu ojcu. Był taki mocny i wielki, najmocniejszy spośród wszystkich, prawda? Ale „szanował panów”. Mówiąc wyraźniej, kłaniał im się grzecznie, tak bardzo grzecznie, że nawet ten chłopczyk rumienił się z tego powodu. I ciągle ze wzruszeniem perorował, żeby z ciebie, chłopcze, coś było. Jedynym sensem życia jest stać się czemś. Człowiek musi harować, zbierać mamonę i bogacić się, żeby go inni szanowali i żeby stał się czemś. Bogiem a prawdą, miał ów chłopczyk wzór do naśladowania w domu. Wszystko to jest spadkiem po tatusiu.
Tatusiowi daj spokój! Tatuś był przykładem, ale całkiem innym, pokazywał, jak trzeba być mocnym i żyć w świecie swej pracy...
A tak. A w niedzielę ustalać na podstawie książeczek oszczędności, do czego się już dochrapaliśmy. Kiedyś ten chłopczyk będzie siedział w urzędzie i samego siebie będzie mierzył dostojeństwem, do którego się dochrapał. Dopierożby się biedak ojczulek ze mnie cieszył. Teraz jestem czemś więcej, niż notarjusz i cała reszta miejskiej elity. Nareszcie doczekał się smyczek, że jest czemś. Nareszcie znalazł samego siebie i wypełniło się wielkie i nowe doświadczenie jego dzieciństwa, że mianowicie są dwa światy, jeden wyższy, do którego należą panowie, a następnie ten korny świat ludzi zwyczajnych. Nareszcie więc jesteśmy czemś jakoby panem. Ale wtedy pokazuje się, że nad nami są jeszcze więksi panowie, zasiadający przy stołach jeszcze wyższych i że my znowu jesteśmy tylko z tych małych zwyczajnych ludzi, którym nie jest dane wybić się. Trudna rada, jest to porażka i to porażka ostateczna i nienaprawiona.
I ciągle jest tak, jakbym słyszał dwa głosy wiodące z sobą spór. Jakby się dwaj ludzie kłócili o przeszłość moją, a każdy z nich chciałby urwać tej przeszłości jak najwięcej dla siebie.
A lata gimnazjalne pamiętasz jeszcze?
Owszem, i mogę ci z nich zrobić prezent. Niewiele były warte. Ciągła niedojrzałość i bolesne poczucie zmniejszonej wartości, a zarazem bezustanne okuwanie się prowincjonalnego sztubaka — — — Dajmy temu spokój!
No-no, nie gadaj! Jakby cię nie obchodziło zbieranie szkolnych wawrzynów! Co za rozkosz być pierwszym w klasie, mieć zawsze wszystkie zadania zrobione i wszystko umieć. Przynajmniej w czemś przewyższać tych wszystkich innych, żywszych i odważniejszych. I dla takich sukcesów siedzieć aż do późnego wieczora z pięściami na uszach i kuć i kuć — — — Przecie na to poszło całych osiem lat!
Całych osiem? Nie gadaj! Były także inne rzeczy — głębsze.
Naprzykład?
Naprzykład przyjaźń z tym biedakiem kolegą.
Ach ten? Już wiem, ten niezdolny, ociężały chłopak. Co za wspaniała okazja czuć nad kimś swoją olbrzymią przewagę i wiedzieć, że ta przewaga jest w całej pełni uznawana. To nie była przyjaźń, człowieku, to była gorąca i namiętna wdzięczność za to, że ktoś jednak uznaje twoją wyższość nad innymi.
Nie, to nieprawda! A miłość dla tej płochliwej, krótkowzrocznej dziewczynki?
E, takie głupstwo! Poprostu pokwitanie!
To było nietylko pokwitanie!
A prócz tego brak odwagi. Inni potrafili inaczej dawać sobie radę z dziewczętami i sam zazdrościłeś im nieraz ich odwagi! A ty? Cóż ty mogłeś robić innego, prócz ogródka z patyków i swego odrębnego świata? Bo w tym świecie wspólnym i publicznym nie byłbyś sobie dał rady. Ani śród dziewcząt, ani śród chłopców. I tak dokoła Wojtek! Wiecznie to zawiedzione dziecko, które ma swój własny świat i w zachwycie szepcze: Cip-cip, cip-cip!
Przestań!
∗
∗ ∗ |
No to mi się wytłumacz z twego pierwszego roku w Pradze, z tego zmarnowanego i idjotycznego roku praskiego! To był rok, gdy wałęsałeś się z paczką pijanego poety, pisałeś wiersze i gwizdałeś na wszystko.
— Czy ja wiem? Ten rok jakoś nie trzyma mi się kupy.
I mnie także.
Zaraz. To i owo da się jednak wytłumaczyć. Mamy oto pracowitego, gorliwego młodzika. Otrzymał maturę i wydaje się mu, że teraz cały świat do niego należy. W domu byłby już panem i byłby się czuł ważnym i wielkim. Ale wnetże przy pierwszym kroku w świat — Boże miłosierny! Wpadł aż po uszy w tę swoją zmniejszoną wartość, w bezradność, w poniżenie i czy ja wiem w co tam jeszcze? Gdyby był miał czas, żeby sobie zrobić idyliczny ogródek z patyczków, byłby się w nim mógł schować — —
Ale, niestety, zaopiekował się nim poeta.
A tak. Ale przypomnij sobie, jak to było. Przecie i to był taki odgrodzony kącik. Te knajpki, to kółko, składające się z pięciu, czy ilu tam ludzi... Człowieku, to było djabelnie malutkie, mniejsze, niż stolarskie podwórko. A gwizdanie na wszystko, to znowu iluzja przewyższania wszystkiego.
No, a pisanie wierszy?
Były kiepskie. Pisał wiersze, żeby móc zadzierać nosa. Była to jedynie maska jego zranionego i nieukojonego samopoczucia. Powinien był uczyć się porządnie i byłoby mu dobrze. Byłby z powodzeniem składał egzaminy i czuł by się świetnie, jak młody bóg.
Uważaj-no, ale w takim razie nie byłby się dostał na kolej. Musiałem przecie w jakiś sposób wymknąć się z uniwersytetu, żeby móc szukać miejsca na kolei, nie?
Niekoniecznie.
E, tam! Przecie to śmieszne. Cóż innego mogłem był robić?
Byle co. Człowiek mający mocne łokcie, dopcha się wszędzie.
Czemu w takim razie szukałem miejsca akurat na kolei?
Nie wiem. Może to rzecz przypadku.
W takim razie ja ci powiem: z upodobania. Dlatego, że budowa kolei żelaznej była największem wydarzeniem w mojem dzieciństwie.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Kiedym był w gimnazjum, najmilszym dla mnie spacerem wieczorowym była droga na wiadukt, prowadzący ponad stacją na drugą stronę. Tam lubiłem stać i spoglądać na czerwone i zielone światła, na szyny i lokomotywy — — —
Ja wiem. Po tym wiadukcie włóczyła się stara obrzydliwa prostytutka i zawsze otarła się o ciebie, gdy cię mijała.
To do rzeczy nie należy.
Tak, to do rzeczy należeć nie powinno.
∗
∗ ∗ |
Słowo honoru: to była droga predestynowana. Koleje lubiłem i dlatego wszystko wypadło tak, a nie inaczej. Dlatego stałem się kolejarzem.
A może dlatego, że ktoś w Pradze na dworcu kolejowym przeżył takie wielkie upokorzenie. Pamiętasz jeszcze? Zraniona miłość własna, moiściewy, to siła straszna, osobliwie, jak nam wiadomo, gdy chodzi o takich człowieczków ambitnych i gorliwych.
Nie, to nie tak! Ja wiem, ja wiem, że to było z miłości dla sprawy. Czyliż inaczej byłbym w zawodzie swoim mógł czuć się taki szczęśliwy?
— — — O jakiemś specjalnem szczęściu nic mi nie wiadomo.
Proszę cię, coś ty właściwie zacz?
Ja jestem przecie ten z mocnemi łokciami.
∗
∗ ∗ |
No więc, czy było tak, czy owak, zgódź się, że w pracy swojej odnalazłem samego siebie i swoje życie prawdziwe.
Może tak jest.
Więc widzisz.
Tylko, że to nie takie proste, przyjacielu. Co było naprzód? Wiersze i dziewczyny i całe to upojenie życiem, czy jak mu tam, prawda? W gruncie rzeczy pijatyka i poezja, świństwo i megalomanja, bunt przeciwko djabli wiedzą czemu, że w nas wre coś straszliwie wielkiego i rozpętanego. Przypomnij sobie dobrze.
Owszem. Ja wiem.
I to jest cała przyczyna. W tem jest wszystko, żebyś wiedział.
Zaraz. Co znowu za wszystko?
Chyba jasne, czy nie? Ty przecie czułeś sam, że wiersze twoje nic nie warte i że przy pomocy wierszy wybić się nie zdołasz. Że brak ci na to i talentu i wybitnej indywidualności. Że nie dorównasz swoim kompanom w pijatykach, w cynizmie, w igraszkach z dziewczynami, w niczem. Oni byli mocniejsi od ciebie i śmielsi, a ty? Ty próbowałeś najwyżej naśladować ich. Wiem ja, ile cię to kosztowało, ty strachajło! Oczywiście, robiłeś, co tylko mogłeś, ale pchała cię jedynie ambicja: patrzcie i ja jestem taki przeklęty poeta razem z tem wszystkiem, co do takich rzeczy należy. Ale równocześnie odzywał się w tobie taki trzeźwy, małoduszny i ostrzegawczy głosik: baczność, nie dasz rady! I wtedy kurczyła się w tobie samolubna miłość własna, twoja zawiedziona ambicja, żeby się stać kimś. To była porażka, człowieku! Potem nie pozostawało już nic, tylko szukać drogi ratunku. No, chwała Bogu, znalazło się miejscuszko na kolei i otrzeźwiały poeta był strasznie kontent, że może się odwrócić od swej krótkiej wprawdzie, ale ostatecznie przegranej przeszłości cygańskiej.
Nieprawda! Dostać się na kolej było moją wewnętrzną koniecznością.
Ależ tak, bo ta porażka była także wewnętrzną koniecznością. I jak pysznił się ten poeta, że wreszcie stał się całym i dojrzałym człowiekiem! Z jakiej wyżyny i jak zarozumiale zaczyna nagle spoglądać na swoich wczorajszych kompanów, na tych żółtodziobych pyskaczy, którzy jeszcze nie wiedzą, co to jest prawdziwe i rzeczywiste życie! Już nawet nie zachodzi między nich i uchyla się do poczciwych drobnomieszczańskich knajpek, gdzie zacni ojcowie rodzin opowiadają sobie o swoich kłopotach i troskach. I nagle stara się upodobnić do tych malutkich, roztropnych człowieczków. Oczywiście, z porażki robi zwycięstwo i cnotę. Niema już megalomanji, ale chodzi jeszcze o to, żeby się chełpić swoją gorzką, jadowitą rezygnacją. Są to już resztki czegoś co było, ale z czasem znikną i one. Od owej chwili nie spojrzał ani na jeden wiersz. Gardzi niemi i nienawidzi je poprostu, bo uważa wiersze za coś niegodnego mężów dojrzałych i życiowo wyrobionych.
Nienawidzi? Chyba tak źle nie jest.
No to powiedzmy, że odczuwa dla nich wstręt. Przypominają mu bowiem jego porażkę.
∗
∗ ∗ |
I tu już koniec. Dalej było już to prawdziwe, skromne i rzeczywiste życie, zwyczajne i dobre.
Z wyjątkiem chyba tej ostatniej na świecie stacji.
To była rekonwalescencja, to się wiązało z chorobą płuc. Dajże spokój, człowiek nie dojrzewa tak szybko. Ale tam, a następnie na stacji starszego pana dostałem się na prawdziwą drogę życia.
Słuchaj-no, dlaczego właściwie ożeniłeś się z córką zawiadowcy?
Dlatego, że ją kochałem.
Ja wiem, ale ja (ja jestem ten drugi, uważasz?) ożeniłem się z nią dlatego, że była córką zawiadowcy. To się nazywa karjerą per vaginam, prawda? Ożenić się z dziewczyną bogatą, albo z córką przełożonego, czy nie tak? Starać się potrosze „zalecać do królewny“, czy nie? W taki sposób podnosimy przecie własną wartość.
To kłamstwo! O czemś podobnem nie pomyślałem nawet we śnie!
Ale ja! I to nie we śnie, ale nawet bardzo na jawie. Starszego pana wszyscy bardzo lubią, więc będzie mógł zięciowi pomagać wydatnie. Niezła to rzecz wżenić się do takiej rodziny.
Nieprawda! Nie wiesz, człowieku, jak bardzo ją kochałem. Była to kobieta doskonała, dobra, rozsądna i kochająca. Z żadną inną nie byłbym mógł być szczęśliwszy.
Ależ tak! Rozsądna kobieta, która żywo interesowała się awansem swego męża. Naprawdę bardzo się interesowała. Żywo wyczuwała jego ambicję i jego służbistość, trzeba jej to przyznać. I pomagała mu, gdzie się tylko dało. Sam tak ładnie, niewinnie, wypisałeś to o sobie, mówiąc o swoim pierwszym kroczku naprzód: „Być może, iż postarał się o to starszy pan“. I przy drugiej sposobności: „Niezawodnie i teść pomógł mi potrosze, chociaż napewno tego nie wiem“. Ale ja o tem wiem całkiem napewno, kochanie. Starszy pan wiedział, na co się u niego liczy.
Niech sobie będzie. Był to wielki poczciwiec i kochał mnie jak własnego syna. Ale między mną, a żoną nie było nic takiego: tylko miłość i zaufanie, tylko takie mocne i dobre uczucie wierności. Nie, nie, małżeństwa nie dotykaj!
Co tu dużo gadać, małżeństwo było dobre, bo w niem łączyło się już dwoje ludzi w usiłowaniu, żeby się do czegoś dochrapać. Ledwo się człek ożenił i nagle odkrył w sobie „ogromne upodobanie w własności“; strasznie się cieszy, że ma po temu dobry i przyzwoity pretekst: „to dla nas“, nieprawdaż? I w urzędzie natychmiast zaczyna „przepychać się łokciami“, pcha się naprzód ze wszystkich sił, jednych stara się za wszelką cenę prześcignąć, zaś innym, tym wyższym od siebie, jak najgorliwiej pragnie się przypodobać. Bo i czemuby nie, przecie to wszystko robi się „dla nas“ i dlatego wszystko jest w najlepszym porządku. Dlatego czuje się taki szczęśliwy, że może folgować swoim naturalnym skłonnościom i nie potrzebuje wstydzić się za nie. Małżeństwo to dobra instytucja.
Więc żona moja była — — — też taka?
— — — Była to małżonka doskonała.
∗
∗ ∗ |
Powiesz mi wreszcie, że tę stację swoją, to swe dzieło artystyczne tak uporządkowałem także tylko dla — — — dla czego właściwie? Dla karjery? Żeby się przypodobać swoim przełożonym? Gdyby nie wojna, to byłbym tam pozostał do samej śmierci.
Poczęści robiłeś to i owo dla tych jaśnie państwa.
Dla jakich jaśnie państwa?
Dla tych hrabiów w zielonych kapeluszach. Wyprostować się przed takimi i pokazać im, że my nie jacy tacy. Małoż to się pan zawiadowca naczekał, żeby ci dostojni państwo zauważyli wreszcie, jaka to wzorowa stacja powstała pod jego nadzorem? I patrzcież, wreszcie dostrzegli! Wreszcie książę taki a taki raczył podać rękę, hrabia ten a ten porozmawiał. Oczywiście, to nie było uczucie przykre, chociaż pan zawiadowca udawał przed samym sobą, że mu na tem wcale nie zależy. Bo proszę: hrabiowie i Bóg wie, kto tam jeszcze. Bądź co bądź, wyższy to świat, o jakim u nas w domu nikt nawet nie zamarzył. I to proszę państwa, nie żadną protekcją, ale własnym wysiłkiem i własną pracą dochrapał się pan zawiadowca tego wszystkiego. Teraz praca jego jest mu już czemś więcej, niż żona, bo ona już mu pomagać nie może i już nie jest potrzebna. Dał jej to odczuć i dlatego w domu zaczęło być chłodno.
Nieprawda!
Jakto, nieprawda? Przecie sam to sobie wypisałeś! Przeczytaj-że to uważnie: „Mam poczucie czegoś głęboko własnego, piękne i mocne poczucie własnego ja... Żona czuje, że się od niej odrywam... Trudna rada, coś niecoś z tego co było naszem, zostało ofiarowane temu, co jest tylko moje“. I dalej: „Jest między nami coś, jakby pustka“.
Tu już mężczyzna pilnuje tylko swego, już się oderwał od żony i bywa mu nawet nieprzyjemnie, że ona chce go mieć wyłącznie dla siebie. Na szczęście jest to kobieta rozsądna. Nie robi żadnych scen i nawet popłakuje sobie suchemi oczami. W reszcie „przywyknie i pogodzi się z wszystkiem“, to znaczy, podporządkuje się i zacznie służyć swemu mężowi.
Sama tego chciała!
Ja wiem, ale cóż innego jej pozostawało? Albo byliby musieli rozejść się, albo się nienawidzieć, jak nienawidzą się tylko małżonkowie: nienawiścią stłumioną i nieprzejednaną. Albo też ona przystanie na jego przepisy gry i na to, aby on był panem i aby wszystko kręciło się dokoła niego. Gdy nie pociąga go już niczem z tego, czem pociągała go ongi, stara się utrzymać męża przy sobie przynajmniej tem, co jest jego wygodą, nawykami i potrzebami. Teraz jest już tylko on i niema nic prócz niego: dom, porządek życiowy i miłość małżeńska, wszystko służy tylko jego wygodzie i wielkości. Jest panemi stacji i domu. Prawda, że to malutki i zamknięty świat, ale to jest jego świat, który mu ulega. Wtedy więc była to najszczęśliwsza doba jego życia i dlatego gdy później wspominać będzie nieboszczkę żonę, będzie to wspominanie tej właśnie doby, która tak „mocno i dobrze“ zaspakajała jego ambicję.
∗
∗ ∗ |
A to, co było później — — —
Podczas wojny?
Tak. Czy i to także robiłem dla zaspokojenia ambicji?
Trudno odpowiedzieć. Możliwe, że tak. Oczywiście, można było liczyć się z tem, że najjaśniejszy pan przegra, ale było w tem bardzo wielkie ryzyko. Jakoś mi to nie pasuje do całości naszego przypadku. Do dziejów twego życia także nie pasuje.
Dlaczego nie?
Uważaj dobrze: ten sielankowy pan zawiadowca to przecież nie żaden bohater. To nie jego linja, ale mogę ci powiedzieć dlaczego musiała zostać napisana ta historja twego życia. Właśnie dla tego epizodu wojennego. Może to sobie ktoś przeczyta i powie: patrzajcież, był więc taki zawiadowca stacji, który postępował tak a tak. Narażał nawet życie dla swego narodu. Taki skromny bohater. Tylko tak ot, mimochodem i jakby półgębkiem przypomnieć zasługę swoją, bo pamiętniki pisze się na to, czy nie?
Kłamiesz! Kłamiesz! Pisałem pamiętnik zwyczajnego człowieka.
A to bohaterstwo?
To właśnie cząstka zwyczajnego życia.
Dobrze powiedziane. Szkoda, że to nie twoje ostatnie słowo. Ten, co następnie siedział w ministerstwie nie był już żadnym bohaterem. Tam siedziałem ja, przyjacielu. Tam siedziało takie gorliwe, samolubne i służbiste ja, które pragnęło dochrapać się czegoś. Było to takie malutkie ja, które chciało być większem, niż było naprawdę.
Dajże spokój, bo i tam byłem dobrym i sumiennym pracownikiem.
Głupstwo. Robił, co tylko mógł, aby zasłużyć na szacunek i dostać się o jeszcze jeden szczebelek wyżej. Przez całe życie myślał tylko o sobie, zawsze tylko o sobie. Ileż się z tego powodu naharowałem, Chryste Panie! Wzorowy uczeń, wzorowy urzędnik, cóż to była za ciężka orka! Przecież za to zapłaciłem całem życiem, temu ofiarowałem wszystko i w końcu musiałem patrzeć na takich spryciarzy, co dotarli jeszcze wyżej. I dlaczego? Dlatego jedynie, że byli mocniejsi i śmielsi od ciebie! Nie przesiedzieli spodni na służbie, nie zaharowywali się, i patrz, jakie porobili karjery! Gdy później wchodzą do biura, trzeba grzecznie wstawać na ich powitanie. Cóż więc mam z tego, że już w szkole powszechnej stawiano mnie innym za przykład, a później chwalili mnie jako urzędnika, a stację moją pokazywali jedni drugim? Naco mi się to zdało? Świat jest dla mocniejszych i śmielszych, a ja grę przegrałem. I żebyś wiedział, takie było dokonanie tego całego życia: patrzeć na własną porażkę. Aby ją widzieć, trzeba się dostać nieco wyżej.
I teraz mścisz się za to?
Tak, teraz się za to mszczę. Teraz widzę, że wszystko było napróżno, że wszystkie dążenia były małe, nędzne i poniżające. Ba, tobie jest dobrze: ty potrafisz bawić się bukiecikami, ogródkiem z patyczków, własnym światkiem. Ty, bawiąc się, potrafisz zapomnieć o sobie, ale ja nie, ja nie! Ja jestem ten, co został pobity, i to jest mojem życiem zwyczajnem. Tak, mszczę się, ale czy nie mam powodu ku temu? Czyliż nie musiałem ustąpić niemal ze wstydem? Chryste Panie, przecież przeciwko mnie wdrożyli śledztwo. Wiedziałem oczywiście, że tam są straszne nieporządki — w dostawach i tam dalej. Lecz takie rzeczy robili inni, ci odważniejsi. Ja o tem wiedziałem, ale milczałem. Mam was w ręku, bratkowie, i gdy zajdzie potrzeba, to najaw powychodzą ładne sprawy! Tymczasem rzecz się wydała i śledztwo skierowano przeciwko mnie, tak jest, przeciwko mnie, urzędnikowi sumiennemu i nienagannemu! Oczywiście, musieli mi to przyznać, ale trzeba było pójść na emeryturę. Porażka, i jaka jeszcze! Więc jakże się nie mścić! Nato właśnie piszę ten pamiętnik — — —
Tylko nato?
Tak. Żeby było wiadomo, że jestem niewinny. Należało to zrobić szczegółowo i porządnie, a nie ciągle jakieś tam zwyczajne życie, sielanki i inne głupstwa. Przecie chodziło tylko o to jedno: o tę straszną, niezasłużoną porażkę. To nie było życie szczęśliwe, ale zgroza! Czyliż nie widzisz? Zgroza!
Nie, tak dalej nie można, muszę z tem skończyć. Jakoś bardzo działa mi to na nerwy, czy co? Gdy te dwa głosy zaczynają się we mnie kłócić, serce trzęsie się jak galareta, a potem czuję w piersi taki mocny, niepokojący ból. Był doktór, mierzył mi ciśnienie krwi i chmurzył się. — Cóż to pan wyrabia? — mruczał nadąsany. — Ciśnienie wzrasta. Musi pan zachowywać spokój, zupełny spokój. — Chciałem więc przestać pisać i leżeć sobie spokojnie, ale wtedy odzywają się w głowie urywki djalogu, znowu ci dwaj zaczynają się kłócić o jakieś głupstwo i ja sam muszę sobie dogadywać: Cicho mi tam i nie kłócić się! I to racja, i to racja! Było tak istotnie. Ale czyż i w najzwyczajniejszym człowieku niema dość miejsca dla różnych pobudek? Przecie to całkiem proste: człowiek może myśleć egoistycznie i zapamiętale wyłącznie o swoich własnych korzyściach, ale niebawem zapomina o wszystkiem, o samym sobie i już niema dla niego nic, prócz tej pracy, która go pociąga.
Zaraz! Takie proste to nie jest: przecież tu są dwa zgoła różne życia. I o tem należy pamiętać. O to tu chodzi.
O co mianowicie?
O to, aby ustalić, które życie jest prawdziwe.
∗ ∗
∗ |
E, dość już tego! Nie wychodzi mi to na zdrowie. Przyzwyczaiłem się zwracać na siebie uwagę. Od owej chwili, gdy jako praktykant dostałem na stacji krwotoku, powtarzam sobie: baczność! Niemal przez całe życie nie przestawałem patrzeć na chustkę do nosa, czy w plwocinie mojej niema niteczek krwi. Zaczęło się to na ostatniej na świecie stacji i przemieniło się w nałóg, w ciągłe zwracanie uwagi na zdrowie, jakby to była najważniejsza w życiu sprawa.
Najważniejsza w życiu sprawa? A jeśli była nią naprawdę? Gdy spoglądam wstecz na całe życie swoje, spostrzegam, że najgłębszym wstrząsem w tem życiu była chwila, gdy na stacji wytrysnęła ze mnie czerwona krew; siedziałem potem zgnębiony, słaby niezmiernie i nędzny jakiś, a wystraszony oficjał ocierał mi czoło mokrym ręcznikiem. Było to straszne. Tak, to było najpotężniejsze i najbardziej zdumiewające doświadczenie mego życia, to straszliwe zdumienie i przestrach, a następnie to rozpaczliwe pragnienie życia, choćby to miało być życie najnędzniejsze i najbardziej upokarzające. Poraz pierwszy ozwała się we mnie wtedy przepotężna miłość życia. Wtedy właśnie zmieniło się całe życie moje, a ja stałem się jakby innym człowiekiem. Przed tym wypadkiem dni swoje marnowałem, czy też przeżywałem je jakoś nieuważnie, potem zacząłem nagle cenić to, że żyję i nietylko na siebie, lecz na całe otoczenie swoje spoglądałem odtąd całkiem inaczej. Dość mi było naprzykład siedzieć na deskach i przyglądać się zardzewiałym szynom, między któremi plenił się tasznik i sucha mietlica. Albo całemi godzinami wpatrywać się w fale potoku, wiecznie nowe i zawsze te same. A przy tem wszystkiem powtarzać sobie sto razy dziennie: oddychaj głęboko, bo to zdrowo. Wtedy polubiłem wszystkie te drobne, regularne rzeczy i cichy, spokojny bieg życia. Jeszcze się czasem popisywałem cygańskim cynizmem i pokpiwałem sobie z tego i owego, ale wtedy jeszcze nie miałem pewności, czy wyzdrowieję i będę żył. Tkwił we mnie wciąż jeszcze zimny i dziki kawał rozpaczy. Zacząłem cicho i spokojnie lgnąć do życia, cieszyć się miłemi i bliskiemi rzeczami i zwracać uwagę na siebie. To właśnie było początkiem sielankowości mego życia: rekonwalescencji. To było decydującą i najważniejszą zwrotnicą.
∗ ∗
∗ |
Właściwie nawet nie zwrotnicą. Teraz widzę to lepiej, a nawet widzę to całkiem jasno. Należałoby zacząć od lat dziecięcych i od mamusi, która co chwila wybiegała na zaproże, aby zobaczyć, czy nic mi się nie stało, i od pana Marcinka, do którego niewolno mi było zbliżać się bo ma suchoty i którego bałem się z tego powodu. Matka miała natrętną myśl, że mi coś grozi, że jestem dzieckiem słabem i chorowitem. Taka była, biedaczka, patetyczna i namiętna. Gdy się czasem rozchorowałem, tuliła mnie do siebie, jakby mnie przed czemś broniła, w nocy pochylała się nade mną wystraszona, padała na kolana i głośno modliła się o zdrowie moje.
Chorowanie było rzeczą uroczystą i ważną; wszystko kręciło się dokoła pędraka, piły i młoty na podwórku odzywały się jakoś ciszej, niż zwykle i nawet tatuś mógł był zrzędzić tylko półgłosem. Nadmiarem swej miłości wmówiła matka we mnie, że jestem słabiutki, słabszy od innych dzieci, że jestem czemś, co trzeba specjalnie ochraniać. Dlatego nie odważałem się na żadne siłackie zabawy łobuziaków, zdawało mi się, że nie mogę biegać tak szybko, jak inne dzieci, że nie wolno mi skakać do rzeki, bić się z rówieśnikami, bo jestem słaby i delikatny. Może byłbym się tem chełpił i byłbym się sobie wydawał jakimś lepszym i delikatniejszym, niż oni, ale chłopcy są za bardzo mężczyznami, by się dali brać na takie rzeczy: im się podobają wyrostki krzepkie i odważne.
Taka już była moja mamusia. Ona to wypielęgnowała we mnie ten stan życiowej nieśmiałości i nieufności względem siebie, to fizyczne uczucie zmniejszonej wartości, które rosło razem ze mną. Jej chorobliwa miłość dla mnie wyniańczyła we mnie tę skłonność do przyglądania się sobie i dopatrywania się w sobie przedmiotu wiecznego niańczenia i pieszczenia. Pozwoliłem tej skłonności opanować wszystkie moje myśli i pogrążyłem się w niej niemal z upodobaniem, gdy poraz pierwszy zapukała do mnie poważna choroba. Wtedy, tak jest, wtedy znalazłem w sobie to zatroskane, hipochondryczne ja, które z wielką powagą przygląda się swej plwocinie, liczy sobie puls, kocha się w solidnym porządku powszednim i lgnie do dobrej i wygodnej stateczności. Takie więc było — nie powiem, całe moje życie, — ale to, co stanowiło wielką, poważną i stałą część tego życia. Teraz to widzę.
Ojciec był całkiem inny. Był mocny i niezawodny jak słup i ogromnie mi tem imponował. Gdyby chciał, pobiłby każdego na świecie. Wtedy, oczywiście, nic nie wiedziałem o jego trwożliwej oszczędności, a raczej o jego skąpstwie. Po raz pierwszy zauważyłem to, gdy pan Marcinek dał tej dziewczynce dziesiątkę. Tatuś, broń Boże, nie byłby tego uczynił, i udawał, że tego nie widzi. Wtedy wstrząsnęło chłopczykiem coś dziwnego i strasznego, jakby pogarda. Dzisiaj wiem, że biedak nie był taki mocny, jak mi się wydawało i że raczej bał się życia. Oszczędność jest cnotą obronną. Jest to pragnienie zapewnienia sobie życia spokojnego, jest to obawa rzeczy przyszłych, lękanie się ryzyka i przypadłości życiowych. Skąpstwo bardzo żywo przypomina jakąś hipochondrję. Ucz się, mój chłopcze, mawiał z uroczystem wzruszeniem, pójdziesz na urząd i będziesz miał swoje pewne. To było dla niego szczytem wszystkiego, czego można oczekiwać od życia; pewność i zabezpieczenie, świadomość, że nic złego stać się nam nie może. Jeśli tak czuł i myślał tatuś, wielki i potężny jak dąb, skądże wzięłaby się odwaga w synalku, delikatnym i rozpieszczonym? Widzę, że istniało we mnie takie pogotowie już w dzieciństwie: dość było pierwszego lepszego wstrząsu fizycznego, aby człowiek, skulony w sobie ze strachu jak ślimak, odnalazł w sobie ochronną trwożliwość i lęk o życie i aby uczynił z nich swoje zasady życiowe.
∗ ∗
∗ |
Bóg raczy wiedzieć, jak tam było, ale musiało to tkwić we mnie daleko głębiej, niż sam przypuszczałem. Przecież przez życie prowadziło mnie to niemal równie niezawodnie, jak instynkt. Tak naślepo i z taką nieomylną pewnością. Myślę w tej chwili o nieboszczce żonie. Jakie to dziwne, że znalazłem właśnie ją, kobietę jakby zrodzoną do pielęgnowania kogoś. Być może, iż usposobienie takie wytwarzała w niej sentymentalność, połączona z dużym rozsądkiem. Czuwać nad kimś to taka rozsądna, trzeźwa i praktyczna postać miłości. Przecie zakochała się we mnie gorąco wtedy właśnie, gdy dowiedziała się, że przybywam z zaproża śmierci i że moja interesująca bladość ma przyczyny głębsze. Wtedy właśnie wybuchnęło w niej uczucie samarytaństwa, miłości i macierzyństwa, prowadząc do szybkiego dojrzewania miłości. Wszystko było w tem uczuciu: wystraszona dziewczynka, kobiece współczucie i gorliwość matki, miłosny romantyzm i ogromnie rzeczowa natarczywość, abym dużo jadał i przybierał na wadze. Równie ważne i piękne były rozmowy o miłości jak i o tyciu. W cieniu nocy kurczowo ściskała mi rękę i z oczyma pełnemi łez szeptała: — Proszę, proszę pana, musi pan koniecznie strasznie dużo jadać. Niech mi pan przysięgnie, że będzie pan zawsze zwracał uwagę na siebie! — Nie mogę śmiać się z tego nawet dzisiaj jeszcze. Miało to swoją słodką i nawet patetyczną poezję... dla nas obojga. Zdawało mi się, że odzyskuję zdrowie jedynie dla niej, żeby się cieszyła i że z mojej strony jest to piękne i wielkoduszne: walczę oto o zdrowie swoje jedynie poto, żeby ją uszczęśliwić. Ona zaś wierzy, że mnie ratuje i ocala mi życie. Czyliż tedy nie jestem jej własnością z mocy prawa i przeznaczenia?
Wiem, oczywiście, że tylko przypadkiem zostałem przydzielony na tę, a nie inną stację, ale jest zdumiewające i poniekąd straszne, że w ten sposób jakoś koniecznie i nieuniknienie dopełniał się porządek mego życia. Przedtem musiałem ukrywać swoje hipochondryczne lęki i wstydzić się za nie jako za objaw słabości. Teraz już nie, teraz była to nasza sprawa wspólna i ogromnie doniosła dla dwojga ludzi, teraz tworzyła ona część naszej miłości i poufałości. To już nie było czemś w rodzaju ułomności, czy zaburzeń, lecz czemś pozytywnem i poważnem, co daje życiu sens i znaczenie.
Wspominam nasze małżeństwo i to wszystko, co się w niem znalazło jakby samo przez się i odniechcenia. Żona od pierwszej chwili wzięła na siebie troskę o moje zdrowie, jakby chciała rzec: to nie twoja męska sprawa, to moja troska kobieca. Sam nie potrzebujesz myśleć o tem i możesz to pozostawić mnie. Istotnie, było tak, że mogłem przed sobą udawać, iż sam nie wiem o niczem, że to wszystko obchodzi tylko ją. Ona jest taka troskliwa i taka higjenistka, dajmyż jej tedy spokój, gdy jej to sprawia przyjemność. A przy tem można było kołysać się w poczuciu bezpieczeństwa i pewności, że wszystko jest w najlepszym porządku i że tyle robi się dla tego kochanego zdrowia! Czekała na mnie zawsze z ręcznikiem, by mi go podać, jak tylko się wyszoruję; chodziło jej o to, żeby mogła poklepać mnie po mokrych plecach. Oczywiście, wyglądało to jak zwykła poufałość małżeńska, ale w gruncie rzeczy było to codzienne rewidowanie zdrowia. Nie mówiliśmy o tem nigdy, ale wiedzieliśmy oboje, o co tu chodzi. Zawsze też spojrzałem na nią pytająco: jak tam? Uśmiechała się i kiwała głową: wszystko w porządku.
Jej powściągliwa i umiarkowana miłość wyznaczała mi pewne granice, żebym nie potrzebował wyznaczać ich sobie sam z trwogą o swoje zdrowie. — Niech mężuś nie będzie taki dziki — rzekła czasem jak matka. — I grzecznie spać! Nie chcemy mieć takich podkrążonych oczu i tam dalej. — Czasem mnie to irytowało, ale w głębi duszy byłem jej wdzięczny. Przyznawałem żonie słuszność, rozumiejąc, że tak jest dla mnie lepiej. Nie potrzebowałem już czuwać trwożliwie nad swojemi stanami fizycznemi, o te rzeczy troszczyła się ona sama. Natomiast podsycała moją ambicję, która jest niezawodnie zdrowa i potęguje zainteresowania życiowe. Bez ambicji, zdaje się, mężczyzna poprostu nie wyżyje.
Mów mi, co robiłeś przez cały dzień? Takie zainteresowanie pobudza do pracy. Albo też róbmy sobie plany na przyszłość, bo i optymizm jest zdrowy i stwarza warunki dobrego funkcjonowania organizmu. Wszystko było na oko takie proste, rozumiejące się samo przez się, takie małżeńskie i poufałe! Teraz spoglądam na te rzeczy inaczej, bo już nie mam nikogo, kto zdjąłby ze mnie ten okrutny i bezradny lęk, nie bój się, jesteś u siebie i masz tu wszystko, czego ci potrzeba, tutaj czuwają nad tobą i jesteś bezpieczny.
Później, na własnej stacji, czułem się niezawodnie jak tur i byłem już całkiem zdrów. Zdaje się, że właśnie dlatego już jej tak nie potrzebowałem i że to było przyczyną, dla której stała mi się trochę obcą. Wyczuwała to i starała się utrzymać mnie przy sobie. Stąd też rodziła się jej troskliwość o mnie: Powinieneś oszczędzać się i nie pracować tak wiele. Teraz byłaby chciała dać mi i dzieci, bo dobrze jest być ojcem. Ale dzieci nie było. Gdy nie mogła zrobić już nic innego, dbała despotycznie przynajmniej o moje wygody i mój porządek. Zrobiła z tego wprost jakiś wielki zakon, żebym dobrze jadał, długo sypiał i miał wszystko na wiadomem miejscu. Życie, które staje się przyzwyczajeniem, jest na swój sposób bezpieczne i dobrze ugruntowane. Przestrzeganie swoich przyzwyczajeń to także pewna postać troski o siebie.
I tę sprawę także wzięła w swoje ręce. Ona starała się o moje przyzwyczajenia, a ja już tylko wyrozumiale i dobrodusznie przyjmuję to wszystko. To tylko dla ciebie, kochanie, że wszystko tak ładnie przygotowałaś. Chwałaż Bogu, człek nie potrzebuje być samolubem, gdy ktoś czuwa nad nim z taką troskliwością. Ma spokojne i czyste sumienie, że nie myśli o sobie, lecz jedynie o swej pracy. I wreszcie pod koniec dni swoich rzeknie: żyłem tylko dla swej pracy i miałem zacną żonę. Było to zwyczajne i dobre życie.
No, więc mamy trzeciego, mówi mi ten przekorny głos wewnętrzny.
Co za trzeciego?
No tak, jeden był ten zwyczajny szczęśliwy człowiek; drugi to ten z mocnemi łokciami, co się chciał czegoś dochrapać, a ten hipochondryk to już trzeci. Pozwól sobie powiedzieć, człowieku, że to są trzy żywoty i każdy z nich jest inny. Absolutnie, djametralnie i zasadniczo inny.
No, widzisz, a razem wziąwszy, było to jedno powszednie i zwyczajne życie!
Bo ja wiem...? Ten z mocnemi łokciami nie był nigdy szczęśliwy. Co do hipochondryka, to nie mógł on pchać się naprzód, a szczęśliwy człowiek nie mógł być przecie hipochondrykiem, to chyba jasne. Trudna rada, mamy tu trzy postaci.
I tylko jedno życie.
A właśnie. Gdyby to były trzy samodzielne żywoty, wszystko byłoby daleko prostsze. Wtedy każdy z nich byłby cały i harmonijny, każdy miałby swoje wewnętrzne prawo i swój sens — — — A tak, wszystkie trzy żywoty przenikają się wzajemnie, raz wysuwa się na czoło jeden, później znowu drugi.
Nie, to nie tak! Gdy się coś przenika, to bywa jak w gorączce. Ja to znam z doświadczenia, bo miewałem nocne gorączki. Chryste Panie, jakże obrzydliwie mieszało się wszystko i przenikało wzajemnie w tych snach! Ale to już dawno przecie minęło i już jestem zdrów. Teraz nie miewam gorączki; nie, nie miewam gorączki!
Aha, znowu odzywa się hipochondryk. Człowieku, i on także przegrał!
Co miał przegrać?
Wszystko. Cóż to za ceremonje z hipochondrykiem, który ma umrzeć!
Przez trzy dni nie pisałem. Zdarzyło się coś, nad czem już trzeci dzień kręcę głową. Nie żadne wielkie i uroczyste zdarzenie, bo takich w życiu mojem nie bywa. Raczej zdarzenie przykre, w którem przypadła mi, zdaje się, rola dość pocieszna. Onegdaj popołudniu gospodyni powiedziała mi, że pragnie zobaczyć się ze mną jakiś młody pan. Irytowałem się: co ja mam do czynienia z jakimś młodym panem! Mogła mu przecie powiedzieć, że mnie niema w domu, czy coś podobnego w tym guście. Teraz, oczywiście, trzeba go przyjąć.
Wszedł młodzian z gatunku, który był mi zawsze wstrętny: trochę za duży, pewny siebie i długowłosy, jednem słowem taki przepych. Podrzucił grzywę i zatrąbił jakieś nazwisko, które, oczywiście, natychmiast zapomniałem. Było mi wstyd, że jestem nieogolony, bez kołnierzyka i że siedzę w pantoflach i w znoszonym szlafroku, sflaczały jakiś i pomarszczony, jak zeszłoroczne jabłko. Zapytałem go więc, jak najmniej uprzejmie, czego sobie życzy.
Zagadał prosto z mostu, że właśnie doktoryzuje się na temat: początki szkół poetyckich w latach dziewięćdziesiątych. Ogromnie interesująca doba — zapewnił mnie po mentorsku. (Miał duże czerwone ręce i bicepsy jak drągi: wybitnie wstrętny). Teraz zbiera materjał i dlatego pozwolił sobie przyjść.
Spoglądałem na niego z pewną podejrzliwością.
Kochany człowiecze, pomyliłeś się najwidoczniej w adresie, czy co. Bo cóż mnie obchodzi twój materiał?
Że niby w dwóch pismach literackich z tamtych czasów znalazł poezje podpisane mojem nazwiskiem. Nazwiskiem, które w historji literatury popadło w zapomnienie, rzekł triumfująco. To moje odkrycie, proszę pana! — Szukał tego zapomnianego autora. Ktoś, pamiętający tamte czasy, powiedział mu, że ów autor stał się urzędnikiem kolejowym. Poszedł tym śladem, dotarł do ministerstw a i tam otrzymał mój adres. I nagle wyrwał się z nieoczekiwanem pytaniem: — Proszę pana, czy to pan?
Masz tobie! Miałem wielką ochotę podnieść zdumione brwi i powiedzieć, że niezawodnie zachodzi jakaś omyłka, bo gdzież tu ja i wiersze! Ale teraz już kłamać nie będę. Machnąłem ręką i mruczałem pod nosem, że to były takie sobie głupstewka. Proszę pana już dawno dałem temu spokój.
Młodzieniec rozpromienił się i zwycięsko podrzucił grzywą. — Ależ to bajeczne! — ryczał. I czy nie mógłbym mu powiedzieć, do jakich pozatem pism posyłałem swoje wiersze? I gdzie drukowałem inne utwory w latach późniejszych?
Kręciłem głową. Nic nadto, proszę pana, ani jednego wiersza. Niestety, nie mogę panu posłużyć.
Rozsadzała go uciecha. Palcem poszerzał sobie kołnierzyk jakby się dusił i na czoło wystąpiły mu kropelki potu. — Ależ to bajeczne! — krzyczał. — Tak samo, jak z Arturem Rimbaud! Poezja, która zapłonie nagle, niby meteor. I nikt nie zwrócił na to uwagi! Proszę pana to odkrycie, ogromne odkrycie! — wrzeszczał i rozgarniał swoje długie paczesie czerwoną łapą.
Irytowałem się, bo nie lubię hałaśliwych i wogóle młodych ludzi. Brak im tego jakiegoś umiaru i porządku. — Głupstwa, proszę pana — odpowiedziałem chłodno. — Te wiersze były kiepskie, nic nie były warte, i lepiej, że nikt o nich nie wie.
Uśmiechnął się wyrozumiale i protekcjonalnie, jakby mi nakazywał trzymać się w pewnych granicach. — Co to, to nie, proszę pana — zastrzegł się. — To rzecz historji literatury. Jabym powiedział: czeski Rimbaud. Mojem zdaniem są to najlepsze utwory poetyckie lat dziewięćdziesiątych. Chociaż nie takie, żeby mogły były stać się początkiem jakiej szkoły — mówił, mrużąc oczy niby wielki znawca. — Pod względem rozwojowym przedstawiają one wartości niewielkie i pozostawiły ślady nikłe. Ale jako manifestacja indywidualna są to wiersze strasznie mocne, swoje i intensywne. — Naprzykład ten wiersz, który zaczyna się od słów: — „Gdy w palmach kokosowych zawarczą bębenki — — —“ Wytrzeszczył na mnie oczy pełne zachwytu. — Pan przecie pamięta, jak jest dalej!
Dotknęły mnie te słowa niemal boleśnie, niby jakieś niemiłe wspomnienie. — No, widzi pan — mruczałem. — Jak żyję, nigdy nie widziałem palm kokosowych. Co za brednie!
Był niemal oburzony. — Przecież to wszystko jedno — mówił, zacinając się — czy pan palmy widział, czy nie. Ma pan zgoła błędne wyobrażenia o poezji!
— I wogóle jak mogą — powiadam — w jakichś tam palmach warczeć bębenki?
Uczuł się do żywego dotknięty moją niepojętnością. — To przecie orzechy kokosowe! — wybuchnął poirytowany, jak ktoś, kogoś zmuszają do objaśniania rzeczy jasnych. — To obraz wiatru, orzechy chrzęszczą w tym wietrze. Gdy w palmach kokosowych zawarczą bębenki — — — Nie słyszy pan tego? Najprzód te trzy spółgłoski gardłowe: g, k, k, to właśnie pojedyńcze zderzenia, a potem wszystko spływa muzycznie w przeciągłe warrrczenie bębennnków. Zresztą są tam przypadkiem daleko piękniejsze wiersze.
Umilkł i poirytowany odrzucił grzywę wtył. Wyglądał tak, jakby w tych wierszach bronił swego osobistego i najcenniejszego mienia. Ale po chwili udobruchał się znowu i wybaczył mi wszystko. Młodość jest wielkoduszna. — Mówię całkiem poważnie — rzekł — tam są wiersze wspaniałe. Osobliwe, mocne, ogromnie nowe rzeczy — — — oczywiście, jak na owe czasy — dodawał z wielką pewnością siebie. — Może nawet nie forma jest nowa, ale obrazy, proszę pana! Pan sobie mianowicie igrał z formą klasyczną — wywodził gorliwie — ale naruszał ją pan wewnętrznie. Formalnie nienaganne, zdyscyplinowane, prawidłowe wiersze, ale wewnątrz przeładowane straszliwą fantazją. — Zaciskał czerwone pięści, jakby wszystko chciał przedstawić poglądowo. — Wygląda to tak, jakby pan podrwiwał z tej zdyscyplinowanej i ścisłej formy. Taki prawidłowy wiersz, ale wewnętrznie fosforyzuje jak próchno, czy co. Albo też żarzy się wszystko tak strasznie, że zdaje się, iż za chwilę strofa pęknie. Jest to coś takiego, jakby niebezpieczna gra, forma spętana a wewnątrz piekło... Właściwie mamy tu konflikt, straszne wewnętrzne napięcie, czy jakby to powiedzieć. Rozumie pan? Ta fantazja chciałaby nabrać lotu, a tymczasem zostaje wtłoczona w coś tak prawidłowego i zwartego — — — Dlatego też te cymbały nie dostrzegły tego, że na pierwsze spojrzenie jest to taki klasyczny wiersz. Ale gdyby byli zwrócili uwagę, jak pod wpływem wewnętrznego ciśnienia przesuwają się cezury — — —
Nagle stracił trochę na pewności siebie i spoglądał na mnie psiemi oczami. — Nie wiem, czy wyraziłem się dość jasno... mistrzu — jąkał się i czerwienił. Ale ja zaczerwieniłem się jeszcze bardziej, wstydziłem się niewymownie i mrugałem na niego oczami niezawodnie wystraszonemi.
— Ale, przecie — plotłem zmieszany — te wiersze były kiepskie i dlatego dałem poezji spokój. I wogóle...
Zakręcił głową. — Nie, proszę pana — rzekł i ani na chwilę nie spuszczał mnie z oczu. — Te rzeczy mają się inaczej. Pan musiał — — — pan musiał dać spokój. Gdyby pan był tworzył dalej, byłoby trzeba rozbić formę, rozwalić ją — — — Ja tak żywo odczuwam to wszystko — odetchnął z uczuciem ulgi, bowiem ludziom młodym o tyle łatwiej bywa mówić o sobie! — Dla mnie było to ogromne wzruszenie te osiem utworów. Powiedziałem wtedy swojej dziewczynie — — — zresztą to obojętne — mruczał zażenowany i obiema dłońmi wjechał sobie we włosy. — Ja sam nie jestem poetą, ale... umiem to sobie wyobrazić. Takie poematy może napisać tylko człowiek młody i... tylko raz w życiu. Gdyby pisywał dalej, sprzeczności musiałyby się w jakiś sposób wyrównać. I to jest właśnie najstraszliwsze przeznaczenie poety: raz jeden wyrazić się tak straszliwie mocno, z takim nadmiarem siły i koniec. Właściwie wyobrażałem sobie pana całkiem inaczej — wyrwał się nieoczekiwanie.
Ogromnie pragnąłem usłyszeć jeszcze cośkolwiek o tych wierszach. Żeby ten fujara był przynajmniej jeden z nich zacytował! Ale wstydziłem się zagadać o nich i z nadmiaru zakłopotania zacząłem głupio i konwencjonalnie rozpytywać młodego gościa skąd jest i tam dalej. Siedział jak na szpilkach i uważał niezawodnie, że rozmawiam z nim jak ze sztubakiem. No-no, poco zaraz tak się chmurzyć! Nie będę cię przecie wypytywał, co w tych wierszach było takiego osobliwego i nadzwyczajnego. Jakbyś nie mógł zacząć o tem sam! Czyliż nie robię dość długich pauz w rozmowie i nie daję ci sposobności potemu?
Wreszcie wstał z uczuciem ulgi, znowu taki rozrzutnie wysoki. — Więc już lecę — odetchnął, szukając kapelusza. No to leć! Wiem przecie, że młodość nie umie ani przyjść, ani odejść. Na dworze czekała na niego dziewczyna, ujęli się pod ręce i żywo ruszyli ku miastu. Że też ci młodzi zawsze tak się śpieszą! Nawet nie zdążyłem mu powiedzieć, żeby mnie kiedy znowu odwiedził. Wpadnie taki jak po ogień i nawet nie wiem, co on zacz — — —
I to już wszystko, a teraz łam sobie głowę, człowieku, jeśli łaska! Widział-że kto coś podobnego? Poeta! Ktoby to był pomyślał? Mniejsza z tem, że mówił o tem ten młodzieniec. Młodość przesadza i musi przesadzać przy każdem otwarciu ust. Należałoby pójść do bibljoteki uniwersyteckiej i wyszukać to sobie, ale doktór nakazał spokój, więc niech będzie spokój i siedzenie w domu, choćby ci w głowie huczało, jak w młynie.
Trudna rada, nie pamiętam ani jednego z tych sławetnych wierszy. Przepadło! Ale gdzie to mogło było przepaść? — Gdy w palmach kokosowych zawarczą bębenki — — — z tego nikt nic nie wymiarkuje i można najwyżej kręcić głową. Na miły Bóg, człowieku, skąd ci się wzięły raptem te palmy i co ci wogóle do palm kokosowych? Któż to wie, może akurat w tem jest jądro poezji, że człekowi nic do tych palm kokosowych, albo, powiedzmy do królewny Mab.
Może te wiersze są kiepskie, a mój młodzieniec to cymbał, ale fakt jest faktem, że były kiedyś te palmy kokosowe i wiele innych rzeczy. — Straszliwa fantazja — powiedział młodzian. Zapewne, musiała być w tych wierszach masa różnych rzeczy, i jakich dziwnych rzeczy! Że fosforyzują i żarzą się. Tak mówił. Nie o to zresztą chodzi, czy te wiersze były dobre, czy kiepskie, ale chciałbym wiedzieć, co w nich było, bo przecie te wiersze, to ja sam. Było kiedyś takie życie, w którem znalazły się palmy kokosowe i dziwne rzeczy fosforyzujące i rozżarzone. Masz djable kaftan i teraz sobie radź, jak umiesz! Chciałeś uporządkować swoje życie, więc wsuń te kokosowe palmy gdzieś na dno szuflady, gdzie nie przeszkadzałyby i gdzie nie byłoby ich widać. Dobrze?
No widzisz, widzisz. Już tego nie załatwisz machnięciem ręki. Nie powiesz, że były to kiepskie wiersze, i na tem koniec. I że dobrze, iż się ich już nie pamięta. Trudna rada, były palmy kokosowe warczące jak bębenki i Bóg wie co tam jeszcze. I choćbyś machał obiema rękam i i choćbył krzyczał, że te wiersze nic nie były warte, nie wyrwiesz tych palm z korzeniami i nie usuniesz ze swego życia rzeczy fosforyzujących i rozżarzonych. Sam wiesz, że były i że młodzieniec nie kłamał. Ten młodzieniec to nie cymbał pierwszy lepszy, chociaż na poezji zna się jak koza na pieprzu. Ale ja wiedziałem, wtedy wiedziałem ogromnie dokładnie co to jest poezja. Pijany poeta wiedział także, ale nic nie umiał i dlatego tak zjadliwie kpił. Lecz ja wiedziałem i teraz, człowiecze, łam głowę skąd co i jak? Skąd ci się to wzięło? Nikt tego nie rozumiał, nawet ten tłusty poeta. Czytał moje wiersze swemi świńskiemi oczkami i krzyczał: — Ty świnio przeklęta, skądeś to wziął? — A potem poszedł uchlać się na cześć poezji i płakał: — Patrzcie na tego idjotę, to poeta! Taki niedorajda i co potrafi napisać! — Pewnego razu w napadzie wściekłości rzucił się na mnie z nożem kuchennym: — Teraz mi powiesz, jak to się robi!
Jakby to się wogóle robiło! Poezji się nie robi, poezja poprostu jest. Jest tak odniechcenia i zwyczajnie jak bywa noc i dzień. To nie żadna inspiracja, tylko takie jakieś rozległe bytowanie. Rzeczy poprostu są. Wszystko jest, o czemkolwiek pomyślisz, choćby i palmy kokosowe, albo też anioł machający skrzydłami. A ty dajesz rzeczom tylko imiona, jak Adam w raju. To przecie strasznie proste, tylko że tak dużo rzeczy czeka na imię dla siebie. Niezliczone są rzeczy, mające tyle znaczeń i niezliczone są żywoty. I w tem jest cała poezja, że to wszystko jest, a ten, co o tem wie, to właśnie poeta. Patrzcie go, jakby czarował niegodziwiec: pomyśli o palmach kokosowych i nagle są, wiatr je przewiewa, a one chrzęszczą brunatnemi orzechami. Ale to jest takie proste i rozumiejące się samo przez się, jak patrzenie na płonącą lampę.
Co znowu za czary! Bierze, co mu się nawinie pod rękę razem z tem wszystkiem, co fosforyzuje i żarzy się, poprostu dlatego, że te rzeczy są, czy w nim samym, czy poza nim, to już wszystko jedno. Więc to jest takie proste i takie zwyczajne, ale tylko pod jednym warunkiem, że znajdziesz się akurat w tym osobliwym świecie, który nazywa się poezją. Jak tylko wydostaniesz się poza ten świat, wszystko znika i przepada djabli wiedzą gdzie. Niema już palm kokosowych i niema rzeczy fosforyzujących i rozżarzonych.
— Gdy w palmach kokosowych zawarczą bębenki... — — — Miły Boże, co z tem zrobić? Takie to przecie głupie! Nigdy nie było żadnych palm i żadnych bębenków i nie było nic rozżarzonego. Trzeba machnąć na to ręką. Chryste Panie, co za bzdury!
Cóż robić? Teraz ci żal, że wszystko djabli wzięli. I nawet już nie wiesz, co tam jeszcze było prócz tych palm kokosowych. I nigdy nie domyślisz do końca, co tam jeszcze być mogło i jakich wspaniałości dopatrzeć się mogłeś w sobie, których już się nie dopatrzysz. Wtedy widziałeś je, ponieważ byłeś poetą. I widziałeś rzeczy dziwne i straszne, próchno świecące i ognisko buchające żarem i Bóg raczy wiedzieć, tylko Bóg raczy wiedzieć, co jeszcze prócz tego ujrzeć mogłeś! Może wierzącego anioła lub krzak gorejący, który przemawia głosem ludzkim.
Wtedy było to możjiwe, ponieważ byłeś poetą i widziałeś, co było w tobie i co mogłeś nazwać po imieniu. Wtedy widziałeś rzeczy, które są. Teraz już koniec, już niema palm i już nie słychać chrzęstu orzechów na wietrze. Kto wie, człowiecze, kto wie, co jeszcze dzisiaj mogłoby się znaleźć w tobie, gdybyś się choć na chwilę mógł stać poetą! Rzeczy straszliwe, albo anielskie, człowieku, rzeczy pochodzące z Boga, niezliczone i niewymowne, o których nie masz pojęcia. Ileż rzeczy, ileż żywotów i spraw wynurzyłoby się z ciebie, gdyby jeszcze raz spoczęło na tobie straszliwe błogosławieństwo poezji! Ale trudno, już nic z tego wszystkiego nie poznasz. Przepadło to w tobie i koniec.
Ale chciałoby się wiedzieć, dlaczego. Dowiedzieć się, dlaczego na łeb na szyję uciekłeś wtedy od tego wszystkiego, co było w tobie? Czego się tak przeraziłeś? Może tego było zbyt wiele, albo też były to rzeczy nadmiernie rozżarzone i zaczęły palić ci dłonie? Albo fosforyzowały podejrzanie jakoś, czy ja wiem? A może zaczął dymić ognisty krzak i przeraziła cię myśl, że usłyszysz głos, mówiący do ciebie? Było coś takiego, czego się przeraziłeś. Więc nogi za pas i precz! I nie zatrzymałeś się, aż — — — gdzie właściwie? Na ostatniej w świecie stacji. Tam jednak było jeszcze troszkę tej fosforyzacji.
Dopiero na swojej stacji, gdzie ukryłeś się w bezpiecznym porządku rzeczy, skończyło się wszystko. Tam już nie było nic takiego, chwała Bogu, tam już był spokój. Bałeś się tego, jak — — — powiedzmy, jak śmierci. I może miałeś słuszność, może to była śmierć? Czułeś: jeszcze kilka kroków tą samą drogą, a oszalejesz, unicestwisz się, umrzesz. Więc baczność, uciekaj, człowiecze, z tego ognia, który cię trawi! Był najwyższy czas: po paru miesiącach wytrysnęło z ciebie czerwone i trzeba było dużych starań, żeby się naddarte zagoiło. A potem wypadło trzymać się obiema rękami tego statecznego, solidnego, prawidłowego życia, które nie strawia człowieka. Chodziło o to, żeby wybierać już jedynie to, co dla życia jest potrzebne i nie zwracać uwagi na to, co jeszcze jest pozatem, albowiem w tem wszystkiem jest także śmierć; była ona w tobie śród tych strasznych i niebezpiecznych rzeczy, którym dawałeś imiona.
Tak, teraz przymykamy wieko, żeby się tam to nie mogło wydostać na świat, wszystko już jedno, czy to będzie życie, czy śmierć. Zamknięte, przepadłe, nieistniejące. Trzeba ci przyznać, że pozbyłeś się tego gruntownie i słusznie machnąłeś na wszystko ręką. Głupstwo! Co znowu za palmy! To są rzeczy niegodne dojrzałego i pracowitego męża.
A teraz kręcisz głową i powtarzasz sobie: — Ktoby to był powiedział! Może te wiersze nie były znowu takie kiepskie i wogóle nie były głupstwem. Mógłbyś może cieszyć się z nich i nawet pysznić się potrosze: — Nawet wiersze się pisywało i to nienajgorsze! Tymczasem, co za żałość! Nawet ten przekorny głos nie odzywa się teraz, bo widocznie wiersze te nie mieszczą się w całym moim kramie. Według teorji tego głosu i to była porażka i tu także trzeba było skapitulować. Nie starczyło ani zdolności, ani indywidualności. Widzisz, teraz wszystko wygląda zgoła inaczej i przypomina raczej ucieczkę przed samym sobą, ze zgrozy, żebyś nie przepadł w tem, co było w tobie.
Trzeba to zamurować jak płonący szyb, niech się ten piekielny żar udusi sam w sobie. Może to już i zgasło, któż to wie? Teraz już palców sobie nie popalisz i rąk nie ogrzejesz. Żeby nie widzieć samego siebie, zacząłeś zajmować się różnemi rzeczami i zrobiłeś z nich swoje powołanie i życie. Doskonale ci się udało, uciekłeś przed sobą i stałeś się porządnym człowiekiem, który sumiennie i w zadowoleniu przeżył swoje życie zwyczajne. Cóż chcesz? Dobrze było. Więc skąd tu raptem ten żal?
Nie, tak bardzo nie udało się znowu. Dajmy spokój poecie i pal go djabli, ale było jeszcze coś ogromnie niewinnego i nieszkodliwego, czego się nigdy nie pozbyłem i nawet pozbyć nie próbowałem. Tkwiło to we mnie nadługo przed odezwaniem się poety, właściwie już od dni dzieciństwa, tkwiło to sobie już w tym ogródku z patyczków. I nic osobliwego, tylko takie rozmarzenie, taka romantyczność, czar fikcyj, czy jak to nazwać.
Głupstwo zresztą, bo u dziecka takie rzeczy są całkiem naturalne. Dziwniejsze to, iż było to równie naturalne u mężczyzny dojrzałego i poważnego. Dziecko ma swój groszek, w którym widzi skarby, kurki i wszystko, co tylko zechce. Wierzy, że tatuś jest bohaterem i że w rzece jest coś dzikiego i strasznego, czego trzeba się bać. Ale popatrzcie na pana zawiadowcę: chodzi krokami energicznemi, trochę opieszałemi, rozgląda się po peronie, jakby zważał, czy wszystko jest w należytym porządku, a tymczasem myśli, coby to było, gdyby się w nim od pierwszego spojrzenia rozkochała młoda księżniczka w myśliwskim kostjumie, która właśnie przyjechała na łowy. Pan zawiadowca ma wprawdzie dobrą żonę, którą szczerze kocha, ale w tej chwili wcale mu to nie przeszkadza. W tej chwili miło mu rozmawiać z księżniczką, zachowywać pełną szacunku rezerwę i dręczyć się potrosze udręką jej miłości. Albo myśli, jakby to było, gdyby się zderzyły dwa kurjery. Coby robił, jakby postąpił, jakiemi władczemi i jasnemi rozkazami opanowałby ten zamęt i zgrozę. Tutaj, prędzej tutaj! Tu śród rumowisk jest kobieta! I sam, na czele wszystkich, zaczyna wywalać ściany wagonu, aż dziw, skąd bierze się w nim taka nadludzka siła. Cudzoziemka dziękuje swemu wybawcy i chce go pocałować w rękę, ale on, co znowu, to przecie tylko mój obowiązek, madame, i dalej prowadzi akcję ratunkową niby kapitan wielkiego statku. Albo marzy, że odbywa wielkie podróże, jest żołnierzem i gdzieś koło toru kolejowego znajduje zmięty papierek z dwoma słowami: — Ratujcie mnie! — Sam nawet nie wie, jak to się stało i już tkwi po uszy w przygodzie, dokonywa wielkich czynów i przeżywa niezwykłe zdarzenia. Dopiero gdy trzeba oderwać się od tych marzeń, coś w nim łupnie i szarpnie się niemal boleśnie i jest mu tak, jakby skądś spadł. Bywa potem zmęczony i rozstrojony i wstydzi się potrosze.
I patrzcie, na te głupstwa pan zawiadowca nie macha ręką i nie stara się wcale wyrwać się im. Nie traktuje tego poważnie, rzecz prosta, i naprzykład żonie swojej nie przyznałby się do swoich rojeń za nic w świecie, ale już naprzód cieszy się z samej możliwości takich marzeń. Można rzec, że od czasu gdy był zakochany, codzień prześni jakieś wydarzenie własnego życia. Do niektórych z tych marzeń powraca ze specjalnem upodobaniem, rozwałkowując je do najdrobniejszych szczegółów i przeżywa je w dalszych ciągach.
Ma więc cały szereg ubocznych i fikcyjnych żywotów, przeważnie miłosnych, heroicznych i awanturniczych, w których on sam jest nieodmiennie młody, mocny i rycerski. Czasem umiera, ale zawsze jako ofiarny bohater. Odznaczywszy się w jakiś sposób, cofa się i znika wszystkim z oczu, sam wzruszony nad wyraz swojem szlachetnem i altruistycznem postępowaniem. Pomimo skromności swojej nie lubi budzić się dla tego innego, rzeczywistego życia, w którem nie ma sposobności do odznaczania się, ale nie ma też powodów do szlachetnej i ofiarnej rezygnacji.
Oczywiście, romantyzm. Ale dlatego właśnie tak bardzo lubiłem koleje żelazne, że we mnie tkwił taki romantyk. Pociągał mnie ten osobliwy, poniekąd egzotyczny opar kolei żelaznych i ten nastrój dali, a wreszcie codzienne przygody przyjazdów i odjazdów. Tak jest, to było coś dla mnie, to była najwłaściwsza rama dla moich nieskończonych marzeń. To drugie, to rzeczywiste życie, było tylko mniej lub więcej rutyną i dobrze chodzącym mechanizmem. Im lepiej funkcjonował, tem mniej przeszkadzał mi w moich codziennych przygodach. Słyszysz, co mówię, ty głosie przekorny? Dlatego, jedynie dlatego, urządziłem sobie taką wzorową i nienagannie funkcjonującą stację, aby przy dzwonieniu sygnałów i tykotaniu aparatów Morse‘a, między przyjazdami i odjazdami różnych ludzi snuć fikcję swego życia. Człek patrzy na szyny biegnące w dal, trochę go one fascynują i sam nawet nie spostrzega jak rusza w świat nieskończenie długą drogą przygód, wiecznie tych samych, a jednak coraz innych.
Ja wiem, ja wiem, żona wyczuwała, że odwracam się od niej, że tam na stacji śród szyn żyję jakiemś własnem życiem, w którem niema dla niej miejsca i które przed nią ukrywam. Czyliż mogłem jej mówić o księżniczkach w kostjumach łowieckich, o pięknych cudzoziemkach i przygodach z niemi? Oczywiście, nie mogłem. Cóż robić, droga żono, oto masz moje ciało, byś mogła troszczyć się o nie, ale myśl moja jest indziej. Wyszłaś za zawiadowcę stacji, ale nie za romantyka; romantyka nigdy nie oswoisz.
Wiem i to, że ten romantyk we mnie to mamusia. Mamusia śpiewała, mamusia zapatrzyła się czasem w nic, miała jakieś swoje własne utajone i nieznane życie. A jakaż piękna była wtedy, gdy dragonowi podawała szklankę wody! Taka stała się piękna, że mnie, dziecku, serce zamierało na jej widok. Mawiano zawsze, że wdałem się w nią. Wtedy chciałem być podobny do ojca, duży jak on, mocny i niezawodzący. Nie udałem się pewno. Nie wdał się w niego ten poeta, ten romantyk i Bóg wie co tam jeszcze.
I Bóg wie, co tam jeszcze? E, chyba sam wiesz, co tam jeszcze. Czy nie?
Nie, już nic nie wiem, glosie przekorny! Nie wiem już o niczem, co należałoby powiedzieć.
Dlatego, że wiedzieć nie chcesz, prawda?
Nie, nie chcę wiedzieć. Już i tego aż nadto jak na takie zwyczajne i proste życie. Przecie tego romantyka dałem ci na przykładkę, czy nie? Pomyśl tylko, miała to sobie być całkiem zwyczajna historja, zdarzenia zwyczajnego i szczęśliwego człowieka, a teraz uważaj, ile się ich tu napchało: zwyczajny człowiek, ten drugi z mocnemi łokciami, hipochondryk, romantyk, były poeta i Bóg raczy wiedzieć, kto tam jeszcze! Jest ich już cała kupa, a każdy z nich twierdzi, że to ja. Małoż ci jeszcze? Na małoż kawałków rozbiłem życie swoje już choćby tem, że zacząłem się mu przyglądać?
Poczekaj-no, tu i owdzie opuściłeś coś-niecoś.
Nic nie opuściłem!
Opuściłeś. Mam-że ci przypominać pewne rzeczy?
Nie, nie trzeba. To takie sobie drobiazgi bez znaczenia. Nie są cząstkami całości i brak im związku. O, właśnie: związku! Życie człowieka musi mieć przecie pewien związek, musi tworzyć całość logiczną.
I dlatego należy z niego wyrzucić to i owo, prawda?
Akurat tak, jak się wyrzuca muchę ze szklanki wody. Czyliż mogłem nakazać, żeby mi na tacy podali inne życie? Coś-niecoś wpadnie w życie, co do niego nie należy. Wyrzuci się taki drobiazg i po kłopocie!
Albo przynajmniej nie mówi się o tem.
A tak, albo się o tem nie mówi. Proszę cię, czego właściwie chcesz i kto ty jesteś?
To wszystko jedno. Ja jestem zawsze tym drugim, tym, na kogo się irytujesz. Nie wiesz, kiedy to się zaczęło?
Co i kiedy się miało zacząć?
To, o czem się nie mówi.
Nie wiem.
Musiało się to stać już dawno temu, prawda?
— — — Czy ja wiem?
Strasznie dawno. Aż dziw, jakie doświadczenie zdobywa czasem dziecko.
Dajże spokój!
Mogę dać spokój. Przypomniałem sobie tylko tę czarną dziewczynkę. Była trochę starsza od ciebie, nieprawdaż? Czy pamiętasz jeszcze, jak siedziała na skrzyni i czesała włosy? Na grzebieniu zabijała wszy z taką gorliwością, że aż wysuwała języczek. Ty smyku trochę się brzydziłeś, ale z drugiej strony, nie, to nie było uczucie wstrętu, ale raczej pragnienie mieć także wszy, czy co? Pragnąć mieć wszy, czy to nie dziwne? Dajże spokój, przyjacielu, bywają takie pragnienia!
Czego się nie zachciewa dzieciakowi!
Ja nie mówię o dzieciństwie. Pamiętasz, jak przyglądaliście się pewnego razu temu, co nadzorca robił z tą kumą z kantyny? Myślałeś, że on ją dusi, gdy oboje tak się miotali. Chciałeś krzyczeć ze zgrozy, ale dziewczynka dała ci sujkę w bok, a oczy jej płonęły. Pamiętasz? Skuliliście się za płotem i wstrzymywaliście oddech, a tobie oczy wyłaziły nawierzch. To była taka straszna baba, piersi opadały jej aż na brzuch i co rusz pyskowała, ale wtedy była cicho i tylko sapała.
No, będzie tego dobrego.
Ja nic nie mówię. Pamiętam tylko jak to pewnej niedzieli poszedłeś odwiedzić dziewczynkę. Było tam, jak po wymarciu, bo wszyscy albo siedzieli w kantynie, albo chrapali w drewnianych budach. W baraku nie było ani żywego ducha, tylko śmierdział jak psia buda. Potem ozwały się kroki, a ty ukryłeś się za skrzynią. Po chwili weszła dziewczynka, a za nią mężczyzna, który zamknął drzwi na zaworę.
To był jej ojciec.
Ja wiem. Śliczny ojczulek, trzeba mu to przyznać. Zamknął drzwi i zrobiło się ciemno. Nic nie było widać, ale słychać, człowiecze, słychać było, jak dziewczynka jęczy i jak męski głos uspakaja ją i krzyczy na nią. Nie pojmowałeś o co tam chodzi i pięścią zatykałeś usta, żeby nie krzyczeć z rozpaczy i zgrozy. Potem ów mężczyzna wstał i wyszedł, ty zaś długo jeszcze siedziałeś za ową skrzynką, a serce biło ci strasznie mocno. Pocichu zbliżyłeś się do dziewczynki, która leżała na szmatach i popłakiwała. Ogarniał cię lęk, chciałeś być duży, mieć wszy i wiedzieć, co to wszystko znaczy. Po chwili bawiliście się przed barakiem zatyczkami do bielizny, ale to doświadczenie, człowiecze, to doświadczenie było ogromne. Nie rozumiem, jak mogłeś przemilczeć je w swojem życiu.
Tak. Nie. Nie mogę.
Ja wiem, że nie możesz. Bo też później zabawy wasze nie bywały już takie niewinne, przypomnij sobie. I wtedy nie miałeś jeszcze ośmiu lat nawet.
Akurat osiem.
Ona mogła mieć dziewięć, ale zepsuta była jak wszyscy djabli. Cyganka jakaś, czy co. Takie doświadczenie dzieciństwa, to, przyjacielu, zostaje w człowieku nazawsze.
A tak, zostaje.
Jakże ciekawie przyglądałeś się potem mamusi, czy też jest taka. Taka, jak ta baba z kantyny, czy też ta dziewczynka cygańska. I czy tatuś też bywa taki dziwny i wstrętny. Zacząłeś obserwować oboje, żeby wymiarkować co i jak — — — Słuchaj, między nimi nie wszystko było w porządku.
Mamusia była — — — czy ja wiem? Nieszczęśliwa jakaś zdaje się.
A tatuś był słabeusz, żałosny słabeusz. Czasem się rozzłościł, ale pozatem nie do wiary, ile matka pozwalała sobie wobec niego! Bóg raczy wiedzieć czem tak zawinił, że jej pozwałał tak się dręczyć i poniżać. Ciebie ona lubiła, ale jego — — — człowieku, jak ona go nienawidziła! Czasem zaczęli się sprzeczać o głupstwo, a ciebie wyrzucali za drzwi, idź się bawić. I potem matka coś mówiła, a późno ojciec wybiegał z domu zaczerwieniony, trzaskał drzwiami, brał się do roboty jak potępieniec i tylko sapał.
Zaś mamusia płakała w domu zwycięsko i rozpaczliwie, jak ktoś, kto wszystko zniszczył i zrobił koniec. Ale końca nie było.
To było piekło.
Tak, to było piekło! Tatuś był poczciwiec, ale coś miał na sumieniu. Mamusiała miała rację, ale była zła. A chłopczyk wiedział o tem. Strach poprostu, ile takie dziecko wie. Nie rozumie jednak o co tam chodzi, więc rozgląda się tylko w zakłopotaniu, że dzieje się coś dziwnego, co ci dorośli przed nim ukrywają. Najgorzej było chyba wtedy, gdy chłopczyk zadawał się z cyganeczką. Siedzi się przy stole, tatuś nic nie mówi i je; nagle ruchy mamusi stają się ogromnie żywe i bezładne, trzaska talerzami, i głosem zduszonym powiada: — Idź, chłopczyku, na dwór, pobaw się!
I dwoje tych ludzi zaczyna rozprawiać się z sobą, Bóg raczy wiedzieć poraz już który, z ciężką, niezmniejszoną nienawiścią. A chłopczyk, opuszczony i bezradny, ze łzami w oczach wędruje za rzekę, gdzie jest ta dziewczynka cygańska. Będą się bawić w brudnym baraku, rozpalonym w słońcu i śmierdzącym, jak psia buda. Podczas zabawy zamkną drzwi na zaworę, nastanie mrok i dzieci zaczną się bawić niezwykle i dziwacznie. Już nie jest tak ciemno, jak było przed chwilą, słońce wdziera się szparami śród desek i dobrze widać, jak tym dzieciom płoną oczy.
W tej chwili właśnie w domu tatuś zabiera się do roboty jak potępieniec, a mamusi płyną z oczu zwycięskie i rozpaczliwe łzy. A chłopczyk doznaje niemal ulgi: aha, teraz i ja mam swój sekret, coś dziwnego i złego, co trzeba zatajać. Już go to nie dręczy, że ci dorośli mają jakieś tajemnice i że go wyrzucają za drzwi, gdy o tem mówią. Teraz on sam ma coś sekretnego, o czem znowu nie wiedzą oni. Teraz się z nimi wyrównał i w jakiś sposób zemścił się na nich. Wtedy poraz pierwszy — — —
Co?
Poraz pierwszy poznałeś rozkosz zła. Potem włóczyłeś się za tą cyganeczką jak opętany. Czasem biła cię i targała za włosy, czasem cię gryzła w uszy jak piesek, aż ci po plecach spływał dreszczyk rozkoszy. Zepsuła cię do gruntu, ośmioletniego smyka i od tego czasu to zepsucie pozostało w tobie.
Tak jest.
Czy długo?
Przez całe życie.
I cóż dalej?
Dalej już nic. Potem byłem zahukanym, nieśmiałym sztubakiem, który okuwał się z rękoma na uszach. Wtedy nie było już nic, ale to zgoła nic.
Wieczorami wychodziłeś z domu.
Na wiadukt, na taki wiadukt, prowadzący ponad stacją.
Naco?
Ponieważ włóczyła się tam pewna kobieta. Prostytutka. Była stara i głowę miała jak śmierć.
Bałeś się jej?
Strasznie. Spoglądałem wdół przez barjerę, a ona ocierała się o mnie sukienką. Gdy się odwracałem i gdy spostrzegała, że jestem jeszcze młodym chłopcem, szła dalej.
I dlatego tam chodziłeś?
Tak. Dlatego, że się jej bałem. I dlatego, że ciągle wyczekiwałem, żeby się o mnie otarła sukienką.
Hm. To niewiele.
Może i wiele. Mówię przecie, że była straszna!
A co to było z tym twoim kolegą?
Nic. To nie było nic osobliwego. Słowo honoru.
Ja wiem. Ale czemu odbierałeś mu wiarę w Boga, skoro miał zostać księdzem?
Ponieważ — — — ponieważ chciałem go uchronić od tego.
Uchronić! Jakże miał się uczyć, skoro odebrałeś mu wiarę? Jego matka poświęciła go Bogu, a tyś mu wykazywał, że niema żadnego Boga. Bardzo ładnie, co? Biedak, zwarjował z tego. I cóż dziwnego, że potem nie mógł wydostać z siebie ani słowa, gdy bywał wywoływany przez nauczyciela! Oczywiście, pomagałeś koledze jak mogłeś: powiesił się w szesnastym roku żywota swojego — — —
Dajże spokój!
Mogę nie wspominać. A co to było z tem krótkowzrocznem dziewczęciem?
Sam wiesz. To było takie idealne uczucie, aż do głupoty czyste, aż chyba nadzmysłowe czy nadziemskie.
Ale chodziło się do niej taką wąską uliczką, przed której domami wystawały dziewczyny publiczne i szeptały: — Do mnie, śliczny młodzieńcze, do mnie!
To obojętne! To z tamtem nie miało nic wspólnego.
Także nie? Przecie mogłeś chodzić inną drogą, czy nie? I nawet bliższą, ale ty się wałęsałeś uliczką dziewek publicznych z sercem bijącem okropnie —
I cóż z tego? Nigdy do żadnej z nich nie poszedłem.
Nie, na to się nie zdobyłeś. Ale miałeś taką dziwną, przeklętą rozkosz: ta idealna miłość z jednej strony i tani, brudny występek z drugiej. Chciało ci się obnosić swoje anielskie serce aleją k...., oto i w szystko. To były owe fosforescencje i żarzenia, ja wiem. Dajże spokój, wyglądały te rzeczy bądź co bądź dziwnie.
— — — Tak jest, tak się rzeczy miały.
No widzisz. A potem staliśmy się poetą, prawda? I w tym rozdziale jest coś takiego, o czem się nie mówi.
— — — A tak.
Nie powiesz co to było?
Cóż miało być? Dziewczyny. Taka kelnerka z zielonemi oczami i dziewczyna chora na suchoty. Zawsze się tak jakoś załamała z tkliwości i szczękała zębami. To było straszne.
Dalej! Dalej!
No i taka jedna, jakże to jej było, co przechodziła z rąk do rąk — — —
Dalej!
Chcesz słyszeć o tej opętanej przez djabła?
Nie. Wiesz, co mnie dziwi? Ten tłusty poeta był wytrzymały bądź co bądź: świnia i cynik, jakich mało. Czy nie wiesz, czemu niekiedy przyglądał ci się ze zgrozą?
Nie zaciekawiało go to, co robiłem!
Nie, jego interesowało to, co było w tobie. Czy pamiętasz, jak razu pewnego dygocąc z obrzydzenia, wołał: — Ty zwierzę, gdybyś nie był takim poetą, to utopiłbym cię w kanale!
To było — — — Byłem pijany i coś takiego mówiłem.
Tak, ale coś takiego, co miałeś w sobie. Tak, mój drogi: wszystko najgorsze i najpodlejsze pozostało w tobie. Musiało to być coś arcypaskudnego, co już nawet nie odważyło się wydostać na światło dzienne. Kto wie, kto wie, co byłoby się stało, gdybyś nie zawrócił — — — Ale ty sam tak się przeraziłeś, że „na łeb, na szyję uciekłeś przed tem, co było w tobie“. Nakryłeś to wiekiem. Ale tu nie o palmy kokosowe chodziło, lecz o rzeczy gorsze. Może był i anioł skrzydlaty, ale było też piekło, przyjacielu. Było i piekło.
Ale to już wszystko.
Oczywiście, na tem się do pewnego stopnia wszystko kończyło. Potem myślałeś już tylko o tem, jak się ratować. Szczęście twoje, że dostałeś tego krwotoku. Wspaniała okazja do rozpoczęcia nowego życia, prawda? Przylgnąć do życia, oglądać plwocinę i łowić pstrągi. Spoglądać z łagodnem i zmądrzałem zainteresowaniem jak młodzi leśnicy grają w kręgle, a przy tej sposobności zatruwać ich potrosze tem, co było w tobie. Głównie ten wszechświat robił ci dobrze. Wobec wszechświata wyparuje wszelkie zło, jakie bywa w człowieku. Wszechświat to doskonała instytucja.
A później na stacji starszego pana, kiedy się zakochałem — czy i wtedy było we mnie jeszcze to złe?
Otóż wogóle nie. I to aż dziwi. To było całkiem szczęśliwe i zwyczajne życie.
Ale ta miłość dla panienki — czyliż dużo brakło, a byłbym ją uwiódł?
To nic. To się zdarza.
Ja wiem, że zachowywałem się wobec niej... całkiem przyzwoicie, ale pragnienia moje nie były — jakby to powiedzieć — zupełnie w granicach — — —
Dajże spokój, to już należy do rzeczy.
Czy ożeniłem się z nią dla tego jedynie, żeby się czego dochrapać?
To całkiem inna sprawa. Tu chodzi o rzeczy nieco głębsze, uważasz? Naprzykład, dlaczego żonę swoją tak nienawidziłeś?
Ja? Czyliż nie ożeniłem się z nią z miłości?
Oczywiście, z miłości!
I czyliż nie kochałem jej przez całe życie?
Kochałeś. A jednocześnie ją nienawidziłeś. Przypomnij sobie tylko, ile razy leżałeś obok niej, gdy spała, a tyś myślał: Miły Boże, żeby ją teraz zadusić! Zacisnąć obiema dłońmi tę szyję i ściskać, ściskać — — — Tylko co potem zrobić z trupem? Oto pytanie.
Nonsens! Nic podobnego nie było, a jeśli się zdarzyło tak pomyśleć, czyliż człowiek odpowiada za takie myśli? Dajmy na to, że nie może zasnąć i gniewa się, że ona tak spokojnie śpi. Dlaczegóż miałbym ją był nienawidzieć?
W tem właśnie sęk. Może dlatego, że nie była taka, jak ta mała cyganeczka, albo jak ta kelnerka, pamiętasz? Ten potwór bagienny jakiś z zielonemi oczami. Taka była spokojna i zrównoważona ta twoja żona. W szystko było w niej takie rozsądne i proste, jak obowiązek. Miłość małżeńska to sprawa porządku i higjeny, taka sama jak czyszczenie zębów. Czy nawet coś jakby zwyczajna i ważna świętość. Taka przyzwoita, czysta i rodzinna sprawa. A ty, człowieku, w takich chwilach nienawidziłeś ją wściekle i zapamiętale.
— — — A tak.
Więc tak. W tobie przecie ozwało się kiedyś pragnienie mieć wszy i bawić się w drewnianej, śmierdzącej budzie, grać w nieskończoną i zadyszaną grę. Chciało ci się czegoś nieczystego, dzikiego i strasznego. Było to ogromne pragnienie czegoś, coby cię unicestwiało. Gdybyż przynajmniej szczękała zębami, gdyby cię była targała za włosy, gdyby w jej oczach było zabłysło jakieś nieprzytomne zapamiętanie! Ale nic podobnego! Tyle tylko, że zębami przytnie dolną wargę i westchnie, a potem śpi jak pień, jak człowiek, który chwałaż Bogu, spełnił swój obowiązek. A ty nic, tylko ziewasz. Tak strasznie chce ci się czegoś złego, czegoś, co być nie powinno. Ach, Boże, zacisnąć tę szyję obiema dłońmi! Czy też przynajmniej wtedy zacharczałaby jak zwierzę i wydałaby z siebie jakiś nieludzki skrzek?
Chryste Panie, jak ja ją czasem strasznie nienawidziłem!
A widzisz. I to nietylko z tego powodu, przyjacielu. Także dlatego, że ona była wogóle taka porządna i roztropna. Jak gdyby była wyszła za mąż tylko za to, co w tobie było rozsądne i godne szacunku, godne awansu w urzędzie i troskliwej, serdecznej opieki w domu. Może nawet pojęcia nie miała, że w tobie tkwi cokolwiek innego, coś djabelnie innego, człowieku! Nawet nie przypuszczała, że pomaga ci stłumić to, zepchnąć do kąta — — — A ty miotałeś się jak na łańcuchu i coś w tobie cicho i nienawistnie skuczało. Zacisnąć obiema dłońmi tę szyję i tam dalej. Pewnego dnia ruszyć torem kolejowym i iść, iść gdzieś daleko, gdzie łamią skałę. Obnażyć się do pasa, mieć na głowie chusteczkę i oskardem kruszyć skałę. Sypiać w brudnym baraku, śmierdzącym jak psia buda, mieć tam tłustą gospodynię z kantyny, której piersi opadają aż na brzuch, oddawać się igraszkom z dziewczynką zawszoną i gryzącą jak piesek. Zamknąć się tam na zaworę, nie krzycz, smarkata, i stul gębę, bo cię zabiję! A tymczasem tutaj taki cichy, prawidłowy oddech wzorowej małżonki statecznego i trochę hipochondrycznego pana zawiadowcy. Ech, zacisnąć tę szyję — — —
Daj już spokój!
I nie zdradzałeś jej, nie byłeś wobec niej brutalny, nic podobnego, tylko tajemnie i wytrwale ją nienawidziłeś. Ładne życie rodzinne, co? Tylko raz zemściłeś się na niej troszeczkę: kiedyś zdradzał najjaśniejszego pana. Ja ci dam, ty Niemko! Ale pozatem małżeństwo wzorowe, wszystko przykładne. Taki już byłeś: zły i podły, ale w sekrecie. Potrafiłeś nawet skryć to wszystko przed samym sobą i umiałeś cieszyć się przynajmniej myślą, że staćby się to mogło. Czekaj-no, jakże to tam było w tem ministerstwie?
Nic tam nie było.
Ja wiem, zupełnie nic. Tylko tak ot, ze zgrozą, ale z całkiem przyjemną zgrozą powtarzałeś sobie przygodnie: Boże wszechmogący, tutaj możnaby robić śliczne świństwa! Możnaby zrobić miljony! A tak, miljony! Wystarczyłoby dać komuś do zrozumienia, że owszem, z nami można pogadać...
Ale czy zrobiłem coś podobnego?
Broń-że Panie Boże! Nienaganny urzędnik. Całkiem czyste sumienie z tej strony. Było to sobie tylko takie rozkoszne wyobrażenie, co dałoby się zrobić, gdyby... Istniał nawet całkiem szczegółowy i dowcipny plan: z tem należałoby postąpić tak, z tam tem owak, i jeśli już iść, to na całego! A potem nie zrobić nic podobnego i swoją urzędową nienaganność przenieść przez tę aleję pokus bez plamki. Było wtedy tak samo, jak wówczas, gdy ze swoją czystą miłością wędrowałeś uliczką dziewczyn publicznych. Do mnie, młodzieńcze, do mnie! Nie było ani jednego przestępstwa urzędowego, którego nie byłbyś sobie wymyślił i przemyślał. Dopuszczałeś się go przynajmniej myślą i wolą. Wyczerpałeś wszystkie możliwości, ale nie zrealizowałeś żadnej. Oczywiście, prawda i to, że w rzeczywistości nie dałoby się narobić tyle kawałów i byłbyś musiał ograniczyć się do niektórych. Ale gdy się takie rzeczy robi tylko w myśli, niema żadnych granic i człowiek może dopuszczać się wszystkiego. Przypomnij sobie naprzykład te biuralistki!
Kłamstwo!
Zaraz, zaraz! Zgódźmy się z sobą, że w ministerstwie byłeś bądź co bądź grubą rybą. Dość było zachmurzyć się, a biednym dziewczynom zaczynały dygotać kolana. Można było przecie zawołać taką panienkę i powiedzieć jej że tu, proszę pani, pełno błędów, nie jestem z pani zadowolony. Czy ja wiem, może powinienem zaproponować, żeby panią zwolniono. I tam dalej. Ze wszystkiemi pokolei można było powtórzyć to samo. A do tego mieć jeszcze te ogromne miljony, które są tak blisko! Cóż, w takich czasach, jak obecne ma do wyboru taka dziewczyna, czego nie zrobi za tę pensyjkę i parę szmatek jedwabnych! Są młode, są zależne — — —
Czy zrobiłem coś podobnego?
Skądże znowu! Tyle tylko, żeś im czasem napędzał strachu. Nie jestem z pani pracy zadowolony i tam dalej. Ileż razy rozdygotały im się kolana, ileż razy zwracały ku tobie oczy z prośbą o zmiłowanie! Dość było pogłaskać dziewczynę delikatnie i zrobione. Ale to była tylko jedna z możliwości, którą sybarytyczny dziadek lubił się pobawić. Było przecie tych biuralistek tyle, że nawet ich człek nie liczył. Jak już, to już, brać wszystkie pokolei. Wziąć sobie gdzieś na peryferji pokoik, potrosze obrzydliwy i niebardzo czysty. Albo, gdyby tak można, mieć drewniany baraczek, rozżarzony w słońcu i śmierdzący jak psia buda. Zamknąć się tam na zaworę i tkwić w ciemności, jak w piekle. Słychać tylko głos jęczący i głos, który uspakaja i grozi.
Więcej już nie wiesz?
Więcej już nie wiem. Nic z tego się nie stało, wogóle nic się nie stało. Życie było zwyczajne. Tylko raz stało się coś rzeczywistego, a mianowicie wtedy, gdy miałeś osiem lat i gdy wdałeś się z tą cyganeczką. Wtedy wpadło ci coś w życie, czego w niem naprawdę być nie powinno. A od owego czasu, cóż? Ciągle wyrzucałeś tamto, a ono ciągle zostawało. Ciągle zachciewało ci się jeszcze raz czegoś takiego, ale już się nie powtórzyło. Człowieku, przecie i to jest historja życia o szczegółach, powiązanych z sobą logicznie. Nieprawdaż?
Historja życia o szczegółach powiązanych z sobą logicznie! Miły Boże, cóż mnie to dzisiaj obchodzi? Przecie to prawda, że byłem zwyczajnym i zgoła szczęśliwym człowiekiem, jednym z tych, którzy rzetelnie spełniają swoje obowiązki. A to najważniejsze. Przecie to życie układało mi się od lat dziecinnych, tak, a nie inaczej. Zostawił w nim swój ślad ojciec w niebieskim fartuchu, pochylony nad deskami i obmacujący wykończoną robotę. Weszli w nie wszyscy sąsiedzi: kamieniarz i garncarz, kupiec, szklarz i piekarz, z powagą i solidnie wykonywający swą pracę, jakby poza nią nic innego na świecie nie istniało. A gdy zdarzało się coś ciężkiego i bolesnego, drzwi zatrzaskiwały się z hałasem i praca szła tem gorliwiej.
Życie to nie zdarzenia, ale praca, nasza bezustanna robota. Właśnie tak, a nie inaczej. I moje życie było taką robotą, w którą zakopałem się aż po uszy. Nie byłbym sobie poradził bez majstrowania nad czemś. Gdy już trzeba było pójść na emeryturę, kupiłem sobie ten oto domek z ogródkiem, żebym miał co robić. Sadziłem i nawoziłem, pełłem i podlewałem, i chwała Bogu była to robota, która człeka tak pochłania, że można zapomnieć o całym świecie, o sobie i o tem, co się robi. Oczywiście, był to sobie taki sam ogródek z patyczków, jak ten, nad którym siadywałem w kucki jako dziecko. Ale doczekałem się tu wielu radości, dożyłem chwili gdy zięba spojrzała na mnie boczkiem, jakby pytała: A ty coś za jeden? — Jestem, ziębo, taki sam człowiek, jak wszyscy inni z tamtej strony płotu. Teraz jestem ogrodnikiem, ale tego nauczyłem się od starszego pana, bo na świecie nic nie dzieje się napróżno, taki już jest we wszystkiem dziwny i mądry porządek i taka też jest równa i konieczna droga. Od dzieciństwa aż potąd. Taka jest właśnie owa zwięzła historja człowieka. Ta prosta i pedantyczna sielanka.
Amen i niech się stanie, taka jest prawda. Ale mamy tu jeszcze jedną historję, która tworzy cząstkę całości i także jest prawdziwa. Jest to historja kogoś, kto pragnął wybić się ponad swoje środowisko, ponad wszystkich śród których się wychowywał, nad tych stolarzy i kamieniarzy, nad swoich rówieśników, nad szkolną klasę, zawsze i wszędzie to samo. To zaczyna się także od dzieciństwa i trwa aż do końca. Ale jest to życie zbudowane z całkiem innego żywiołu, z takiego niezadowolonego i zachłannego, pragnącego coraz więcej dla siebie. Człek już nie myśli o robocie, ale o sobie i chce być czemś więcej, niż inni. Nie dlatego się uczy, iżby go nauka cieszyć miała, ale dlatego, że chce być pierwszym. Nawet gdy się stara o rękę córeczki pana zawiadowcy, pyszni się w duchu, że ma coś więcej, niż telegrafista czy kasjer.
Bezustannie tylko to ja i ja. Nawet w małżeństwie zagarnia dla siebie coraz więcej miejsca, aż wreszcie pozostaje tylko to ja i wszystko kręci się już tylko dokoła niego. No ale teraz będzie miał chyba dość, czy nie? Wtem właśnie sęk, że nie ma dość. Gdy osiągnął wszystko, czego mu było potrzeba, rozgląda się za nowem miejscem, aby je powoli i niezawodnie zagarniać dla siebie i tylko dla siebie. Ale nadszedł koniec żałosny i wszystko kończy się marnie: zestarzał się, sam nie wiedząc kiedy i jak, jest do niczego i znaczy coraz mniej. Tak więc, moja ziębulo, takie było całe życie jego i nie wiem doprawdy, czy było zbudowane z dobrego materjału.
Prawda, jest jeszcze trzecie zdarzenie, wiążące się z całem życiem od małości. Jest to zdarzenie hipochondryka. W całej tej historji ożywa mamusia: to ona mnie tak rozpieściła i przepełniła ciągłym niepokojem o siebie. Hipochondryk we mnie był jakby słabym i delikatnym braciszkiem tego z mocnemi łokciami. Obaj byli egoistami, to prawda, ale ten mocny był zaborczy, a hipochondryk przybrał postawę obronną, drżał ciągle o siebie i gotów był przystać na warunki najskromniejsze byle tylko stałe i zabezpieczone. Nigdzie się nie pchał, szukał tylko bezpiecznej przystani i zacisza. Dlatego niezawodnie stał się urzędnikiem, ożenił się i ograniczył solidnie we wszystkiem. Najlepiej wychodził z pierwszą swoją postacią, z tym zwyczajnym i prostym człowiekiem, porządnym i zacnym. Praca dzięki swej regularności dawała mu poczucie pewności i niemal bezpieczeństwa.
Ten z mocnemi łokciami dobry był ku temu, że zapewniał jaki-taki dobrobyt, chociaż jego niezaspokojona ambicja przeszkadzała czasem hipochondrykowi, lubiącemu przezorną wygodę. Wogóle te trzy żywoty godziły się z sobą jako-tako, chociaż nie spływały z sobą w jedno. Człowiek zwyczajny wykonywał tylko swą pracę i nie troszczył się o nic więcej. Ten z mocnemi łokciami umiał ją sprzedać, ale jednocześnie zachęcał tamtego: rób to, zabierz się do owego, tego zaś nie rób, bo to się na nic nie zdało. Co zaś do hipochondryka, to najwyżej chmurzył się i przybierał minę człowieka zatroskanego: powoli i ostrożnie, wszystkiego w miarę! Takie trzy zgoła różne charaktery, a jednak nie było między nimi sporów. Pogodzili się milcząco i może nawet robili sobie wzajemne ustępstwa.
Te trzy żywoty, były, że tak powiem mojemi żywotami prawowitemi i małżeńskiemi. Znała je dobrze moja żona i weszła z niemi w związki wierne i solidarne. Następnie przybywa tu jeszcze jedno życie, a mianowicie historja romantyka. Powiedziałbym: towarzysz hipochondryka, osobistość ogromnie potrzebna, aby przygodami i wielkodusznością wynagradzała hipochondrykowi wszystko, czego ten musiał sobie odmawiać. Z tamtymi nie mogło być mowy o tych sprawach: ten z mocnemi łokciami był zbyt rzeczowy i trzeźwy, podczas gdy człowiek zwyczajny — — — no, był poprostu zwyczajny i pozbawiony wszelkiej fantazji. Za to hipochondryk ogromnie lubił takie przygody romantyczne: przeżywa się Bóg wie co denerwującego i niebezpiecznego, a przytem wszystkiem człowiek siedzi sobie bezpiecznie w domu. Dobrze jest mieć w odwodzie takie awanturnicze i rycerskie ja. Towarzyszyło mi od samego dzieciństwa, tworzyło konieczną i nieodmienną część mojego życia, ale nie było cząstką mojego małżeństwa. O tej osobistości żona moja nie mogła była się dowiedzieć. Może i ona miała swoje inne ja, nie związane niczem z jej życiem domowem i z jej miłością małżeńską. O tem wszakże nic mi nie wiadomo.
Trzeba wspomnieć jeszcze o historji piątej, niemniej ściśle związanej z całokształtem życia. Jest bezwzględnie prawdziwa i zaczyna się już w latach mego chłopięctwa. Było to owo życie wzgardzone, z którem żaden z tamtych nie chciał mieć nic wspólnego. Nie wolno o niem nawet wiedzieć, jedynie czasem... w najściślejszej samotności i niemal pociemku, w sekrecie i ukradkiem, można było coś takiego przeżywać, ale to było zawsze całkiem złe i wszawe, zupełnie wzgardzone i żyjące wyłącznie na własną odpowiedzialność. To już nie byłem ja i nawet nie on (jak naprzykład ten romantyk), ale jakieś ono, coś tak niskiego i potłumionego, że poprostu nie przypominało żadnej osobistości. Wszystko, co do pewnego przynajmniej stopnia było ja, odwracało się od tamtego ze wstrętem i trzymało się zdala od niego. Może ono wzbudzało nawet zgrozę jak coś, co jest przeciwko nam, co jest zagładą i zniszczeniem, co...
nawet nie wiem jak to wyrazić. Więcej już nie wiem, więcej nie wiem, sam tego nie znam dokładnie, nigdy nie widziałem tego w całości, zawsze tylko jakąś cząstkę czegoś co idzie omackiem, naoślep i pociemku — — — Owszem, jak w budzie zamkniętej na zaworę i nieczystej, bo śmierdzącej zwierzęciem.
I wreszcie, już nie zdarzenie, ale fragment. Przygoda poety. Trudna rada: wyczuwam, że ten poeta miał daleko więcej do czynienia z tem niskiem i utajonem, niż z czemkolwiek innem, co jeszcze było we mnie. W nim było oczywiście coś wyższego, ale — — — zawsze po tamtej stronie, a nie po mojej. Gdybyż to człowiek potrafił powiedzieć! Poeta zachowywał się tak, jakby chciał tamto wyzwolić i zrobić z tego człowieka, czy nawet jeszcze więcej, niż człowieka. Ale na to byłoby chyba potrzeba jakiej łaski bożej, czy może cudu. Czemu ja stale myślę o aniele machającym skrzydłami? Może dlatego, że to nieodkupione walczyło ciągle z jakimś aniołem zbawienia. Czasem tamto wytarzało owego anioła w świństwie, ale niekiedy wydawało się, że to złe i wzgardzone musi zostać oczyszczone. Jakby w mrok przenikało szczelinami jakieś gwałtowne światło, ostre i olśniewające, a takie piękne, że i ta nieczystość wydawała się czemś mocno i straszliwie promieniującem. Może to nieodkupione miało stać się we mnie duszą — nie wiem. Wiem jedynie, że to się nie stało. Wzgardzone pozostało wzgardzonem, a poetę, który nie miał nic wspólnego z tem wszystkiem, co było mojem prawowitem i uznanem ja, djabli wzięli. Nie było dla niego miejsca obok tamtych żywotów.
Taki więc jest inwentarz mojego życia.
Ale, jeszcze coś. Pozostaje jeszcze jedno zdarzenie, czy raczej kawałek zdarzenia. Jest to epizod, który nie wiąże się logicznie z żadną inną historją i tworzy coś osobnego, o czem, nie wiadomo skąd się wzięło. Ale na miły Bóg dość już tych ceregieli! Nie będę przecie bezustannie liczyć się ze swoją skromnością. To, co robiłem podczas wojny, było jakąś warjacką odwagą, powiedzmy nawet: bohaterstwem. Przecie takie rzeczy kończyły się przed sądem wojennym i na szubienicy. Wiedziałem o tem tak dobrze, jak się wie, że dwa razy dwa jest cztery. I nawet nie byłem zbyt ostrożny, tyle tylko, że ani słowa nie dawałem na piśmie. Rozmawiałem o tych rzeczach z dziesiątkami konduktorów, maszynistów i pocztowców, więc gdyby się który z nich był wygadał, albo chciał sypać, byłoby źle ze mną i z wielu innymi. Nie odczuwałem przytem nic bohaterskiego i wzniosłego, nie przychodziło mi też na myśl, że spełniam obowiązek narodowy, że poświęcam życie i wogóle nie było w tem nic osobliwego. Powiedziałem sobie jedynie, że coś takiego należałoby robić i zaraz też robić to zacząłem, jakby się wszystko rozumiało samo przez się. Co więcej, nawet było mi potrosze wstyd, że do czegoś podobnego nie zabrałem się wcześniej. Widziałem przecie, że ci inni, ci zacni kumowie konduktorzy i palacze, nie mogli się poprostu doczekać, żeby zacząć robić coś takiego.
Na przykład taki brekowy, ojciec pięciorga dzieci, rzekł ogromnie prosto: — Niech pan zawiadowca będzie spokojny, ja to załatwię. — I on także mógł zostać powieszony, i dobrze o tem wiedział. Nawet już żadnemu z naszych nie potrzebowałem nic mówić; przychodzili sami, chociaż niektórych spośród nich nawet nie znałem. — Amunicję pchają do Włoch, panie zawiadowco, tam się coś szykuje. — I tyle. Teraz widzę, jakie to było nieostrożne, z ich strony i z mojej, ale takich rzeczy nie brało się wtedy pod uwagę. Nazywam to bohaterstwem, ponieważ ci ludzie byli bohaterami. Ja nie byłem od nich lepszy i co najwyżej wnosiłem do tej sprawy trochę organizacji.
Blokowaliśmy wszystkie stacje, które dało się zablokować. Oczywiście, także stację starszego pana. Zdarzyło mu się nieszczęście i starszy pan dostał od tego pomieszania i umarł. Wiedziałem, oczywiście, że ja mu to zrobiłem, a chociaż szczerze go lubiłem, w owej chwili było mi wszystko jedno. To, co nazywamy bohaterstwem, nie jest bynajmniej jakiemś wielkiem uczuciem, zapałem, czy entuzjazmem; jest to raczej oczywisty i niemal ślepy przymus, jakiś strasznie objektywny stan: bodziec taki i bodziec owaki, a potem idzie się na całego i basta. Nawet wolą nazwać tego nie można. Ciągnie to człeka wielką siłą i nie zostawia czasu na rozmyślania. A żonie ani słowa, bo takie rzeczy nie dla kobiet. A więc to wszystko jest zgoła proste i nie potrzebowałbym wracać do tego, ale chodzi o to w jaki sposób wiąże się to z innem i mojemi żywotami.
Ten idyliczny pan zawiadowca, nie, to nie był żaden bohater, a już zgoła żadnego nie odczuwał pociągu do kierowania sabotażem na swoich ukochanych kolejach. Oczywiście, idyliczny pan zawiadowca w owym czasie prawie nie istniał, bo jego wzorową stację zapity kapitan przemienił w jakiś przybytek warjatów. Dla sumiennego pana zawiadowcy poprostu już nie było miejsca na świecie. A co do tego z mocnemi łokciami... Był ostrożny i nie byłby tyle ryzykował, a najpierw byłby się pytał, co mu z tego przyjdzie. Mogło się przecie skończyć fatalnie: chwilami zdawało się nawet, że najjaśniejszy pan wojnę wygra. Pozatem w sprawach takich nie można myśleć o sobie, bo jak tylko zacznie się człek zastanawiać, serce spadnie mu w pięty i koniec. Uczucie było raczej takie: pal mnie djabli! Wielkie mi rzeczy, jak powieszą o jednego więcej! Tylko w ten sposób można było jakoś prześlizgnąć się nad tem.
Nie, ten z mocnemi łokciami nie miał z tem nic wspólnego. A tem bardziej hipochondryk, który wiecznie drżał o swoje życie. Aż dziw, że przeciw tej imprezie energicznie nie protestował. Romantyk także nie, bo w tem nie było ani za grosz romantyzmu, ani śladu jakiegoś marzenia czy przygody. Takie to było trzeźwe i takie bezwzględnie rzeczowe! Tylko może o tyle dzikie, że pobudzało do picia rumu. Ale może i ten rum tworzył cząstkę zbiorowej męskości, którą się wtedy upajaliśmy. Byłbym chciał trzymać się z tymi brekowymi za szyję, pić z nimi i wołać na cały głos: — Ej, chłopcy, przyjaciele kochani, zaśpiewajmy sobie! I to ja, który przez całe życie byłem samotnikiem! Najładniejsze w tem wszystkiem było właśnie to łączenie się i kumanie z wszystkimi innymi, ta miłość chłopa dla chłopa. Nie jakieś tam solowe bohaterstwo, ale uciecha z takiej dużej paczki, że psiakość słoniowa, my kolejarze pokażemy im co i jak! Nikt się nad tem nie rozwodził, ale czułem tak właśnie i wiem, że my wszyscy tak to odczuwaliśmy. I w ten sposób dopełniło się to, czego brakło memu dzieciństwu. Już nie siedzę nad swoim ogródkiem z patyczków, ale idę razem z wami, kochane chłopy! Idę z wami, koledzy, i niech będzie już co chce! Rozpłynęło się moje osamotnienie, porwała mnie rzecz społeczna. Nie było już li-tylko jakiegoś tam ja, ale się szło razem ze wszystkimi, a to, co się wtedy przeszło, to był najlepszy kawałek drogi. Tak, to było milsze i lepsze od miłości.
Zdaje mi się, że to życie nie miało wogóle nic wspólnego z tamtemi innemi żywotami.
∗ ∗
∗ |
Ach, mój Boże, o mały figiel byłbym przegapił jeszcze jedno życie. Całkiem inne i zgoła odmienne od wszystkich wymienionych. Właściwie były to tylko jakieś dziwne okamgnienia, należące do jakiegoś zgoła innego życia. Naprzykład takie pragnienie być czemś w rodzaju żebraka stojącego u drzwi świątynnych. Pragnienie, żeby niczego nie chcieć i zrzec się wszystkiego. Być ubogim i samotnym i w tem znajdować jakąś osobliwą radość, czy świętość. Nie umiem tego powiedzieć. Naprzykład to dziecko zgubione śród desek. Lubiłem to miejsce ogromnie, że było takie malutkie i zapomniane. Bywało mi tam miło i dobrze. U nas było zwyczajem, że miejscowi żebracy chodzili w piątki gromadnie od domu do domu. Włóczyłem się z nimi od bramy do bramy, nie wiem dla czego, razem z nimi odmawiałem pacierze i tak samo jak oni mruczałem: — Panie Boże zapłać! Niech Pan Bóg wynagrodzi! Albo to płochliwe krótkowzroczne dziewczę, to także była jakaś moja potrzeba czegoś pokornego, biednego, opuszczonego, a przytem jakaś osobliwa, niemal pobożna radość.
I to się powtarzało stale, choćby na ostatniej w świecie stacji, śród rdzewiejących szyn, gdzie rósł sobie tasznik i sucha mietlica i gdzie nie było nic, tylko koniec świata, miejsce opuszczone i na nic nikomu nie przydatne. Tam było mi najlepiej.
Albo rozmowy w budzie lampiarza! Była ona taka mała i ciasna, aż się serce radowało: o Boże, jak dobrze byłoby żyć tutaj! I na swojej stacji miałem taki kącik między magazynem a płotem. Nic, tylko rdza, skorupy i pokrzywy. Tu nie zabłądzi już nikt prócz chyba Pana Boga, i tu jest smutno, jest pogodna rezygnacja i marność nad marnościami. I pan zawiadowca stawał tam sobie nieraz i godzinę, z rękoma za plecami, nie mogąc oczu oderwać od znikomości wszystkiego ziemskiego. Nadbiegali oficjaliści, czy pan każe to usunąć? Nie, dajcie temu spokój, niech sobie będzie jak jest. Tego samego dnia już się nie rozglądałem nalewo i naprawo, co robią ludzie. Naco robić bezustannie to lub owo? Poprostu być i nic więcej. Jest to taka cicha i mądra śmierć. Wiem, oczywiście, że to było swoistem zaprzeczeniem życia i już dlatego samego niema tu żadnego związku z resztą żywotów. Tyle tylko, że to było, ale nie działo się nic, bo niema żadnych zdarzeń, gdzie wszystko jest marnością nad marnościami.
Tyle więc mamy życiowych historyj: cztery, pięć, osiem. Osiem żywotów, które składają się na jedno moje życie i wiem, że gdybym miał dość czasu i jaśniejszą głowę, to znalazłoby się ich jeszcze więcej, choćby nawet niezwiązanych z sobą jak najściślej i choćby śród nich były takie, które trwały tylko chwilę i zdarzały się tylko raz. A może jeszcze więcej jest takich, które wogóle nie mogły się przejawić? Gdyby życie moje upływało było inaczej, gdybym był czem innem, albo gdyby mnie były spotkały inne przygody, może byłyby się ze mnie wynurzyły całkiem inne — powiedzmy osoby — zdolne postępować zgoła inaczej, niż postępowałem ja. Gdybym naprzykład był miał inną żonę, mógł zrodzić się we mnie człowiek kłótliwy i popędliwy. W innych zaś okolicznościach byłbym może postępował jako człowiek lekkomyślny. Wszystko jest możliwe i niczego nie mogę wyłączyć.
A przytem wiem całkiem dobrze, że nie jestem bynajmniej jakąś postacią interesującą i skomplikowaną, rozdwojoną, czy Bóg wie jaką. Sądzę, że nikt i nigdy nie spojrzał na mnie, jako na osobę w pewien sposób interesującą. Czem kiedykolwiek byłem, tem byłem na całego, a co robiłem, to robiłem jak to się mówi, całą duszą. Nigdy się nad sobą nie zastanawiałem, bo też nie było nad czem. Parę tygodni temu zacząłem pisać te rzeczy i sam cieszyłem się, że takie proste i ładne będzie moje życie, jakby zrobione z jednego kawałka. Potem spostrzegłem, że tej prostocie i jednolitości troszeczkę dopomagałem, choćby nieświadomie. Człowiek poprostu ma pewne określone wyobrażenie o sobie i o swojem życiu i podług tego dobiera czy też potrosze poprawia fakty, żeby mu one to wyobrażenie potwierdzały.
Zdaje mi się, że zrazu chciałem pisać coś jakby apologję życia zwyczajnego, tak jak sławni i niezwykli ludzie piszą w pamiętnikach swoich apologję swych nadzwyczajnych i niezwykłych losów. Powiedziałbym, że oni także na wszelki sposób wspomagają swoją historję życiową, aby z niej zrobić jednolity i prawdopodobny obraz. Takie życie staje się możliwszem, gdy otrzymuje pewną jednoczącą linję! Teraz dopiero widzę dokładnie co i jak. Jakie tam znowu możliwości! Życie człowieka jest mnóstwem różnych żywotów, spośród których urzeczywistnia się tylko jeden, albo tylko kilka, podczas gdy żywoty inne ujawniają się zaledwie fragmentarycznie, kuso, na chwilę, albo wogóle nigdy. Tak mniej więcej wyobrażam sobie teraz historję każdego człowieka.
Weźmy choćby moje życie, a ja przecie nie jestem niczem osobliwem. Było w niem kilka przeznaczeń, które się wzajemnie przenikały: raz wynurzało się jedno, potem znowu drugie. Następnie ukazywały się inne, już nie takie trwałe i stałe, lecz raczej coś w rodzaju wysepek czy epizodów w całokształcie życia, jak naprzykład ów epizod poetycki, albo zdarzenie bohaterskie. Albo jeszcze inne, które były niejako stałą i przebijającą się możliwością, jak ten romantyk we mnie, albo powiedzmy, ów żebrak u drzwi świątynnych.
Ale przy tem wszystkiem, czy żyłem ten, czy inny ze swoich żywotów, zawsze byłem to ja, a to moje ja było zawsze jedno i to samo i nie ulegało zmianie od początku aż do końca. I to właśnie zadziwia. Okazuje się, że to ja jest czemś, co stoi ponad temi figurami i ich losami, czemś wyższem, jedynem i jednoczącem. Czy może jest ono właśnie tem, co nazywamy duszą? Lecz przecie to ja nie miało żadnej własnej treści i raz bywało hipochondrykiem, to znowu bohaterem, ale nie było niczem, co wznosiłoby się nad nimi! Przecie samo w sobie było puste i aby wogóle stać się czemś, musiało przybierać jedną z tych postaci razem z jej życiem! Było akurat tak, jak wtedy, gdy jako mały brzdąc wdrapywałem się na bary czeladnika Franca, i zaczynałem się czuć dużym i krzepkim jak on. Albo gdy szedłem z ojcem, trzymając się go za rękę i czułem się poważnym i dostojnym jak on sam. Niezawodnie to ja jechało na tamtych żywotach. Ogromnie chciało i pragnęło być czemś i dlatego musiało przywłaszczać sobie żywot taki, albo inny.
Nie, jeszcze nie tak. Powiedzmy, że człowiek jest czemś podobnem do tłumu. W tym tłumie wędruje, przypuśćmy, człowiek zwyczajny, bohater, hipochondryk, ów z mocnemi łokciami i Bóg raczy wiedzieć, kto tam jeszcze. Tłum jest bardzo różnolity, ale drogę ma wspólną. Zawsze któryś z nich jest na przedzie i prowadzi wszystkich innych kawał drogi. I żeby było wiadomo, że prowadzi, niesie dajmy na to w ręku sztandar, na którym wypisane jest: Ja. I właśnie teraz on jest Ja. Jest to tylko słowo, ale bardzo mocne i władcze słowo. Ja jest panem tłumu.
Później wybija się na czoło znowu inna postać z tłumu i teraz ona niesie sztandar z napisem i staje się kierowniczem Ja. Dajmy na to, że to Ja jest jedynie czemś konwencjonalnem, sztandarem zrobionym tylko na to, aby ów tłum miał kogoś na czele, kto reprezentuje jego jedność. Gdyby nie było tłumu, nie byłoby potrzeba tej społecznej odznaki. Zwierzę nie ma zapewne żadnego ja, bo jest proste i żyje tylko swoją jedyną możliwością. My zaś, im bardziej jesteśmy skomplikowani, tem bardziej musimy wspomagać w sobie to ja i podnosić je jak najwyżej. Baczność to jestem Ja!
∗ ∗
∗ |
A więc tłum i to taki tłum, który ma swoją jedność, swoje wewnętrzne napięcia i konflikty. Dajmy na to, że ktoś jest w tym tłumie najmocniejszy, tak mocny, iż się wyróżnia śród wszystkich innych. Ten właśnie nieść będzie owo Ja od początku aż do końca i nie ustąpi nikomu. Taki człowiek przez całe życie wyglądać będzie na postać zbudowaną z jednej bryły. Albo też znajdzie się w tym tłumie ktoś, kto
nadaje się lepiej ku temu zadaniu w środowisku, w jakiem żyje dany człowiek, i ten też będzie owem kierowniczem Ja. Innym razem niesie owo Ja ten spośród tłumu, kto wygląda najdostojniej i, powiedzmy, najbardziej reprezentacyjnie. Wtedy człowiek z zadowoleniem mówi o sobie: patrzcież, jaki to ja jestem dzielny i szlachetny! Albo też znajdzie się w tłumie osóbka pyszałkowata i samolubna; taka zabiegać będzie o to, aby ów sztandar dostać w swoje ręce i będzie się w człowieku kręcić i nadymać, aby tylko wziąć górę. I wtedy myśli sobie człowiek, że jest taki a taki. Ja jestem porządny urzędnik, albo: ja jestem człowiekiem zasad.
Zdarza się, że w takim tłumie spotykają się postaci nie lubiące się wzajemnie. Inne znowu trzymają z sobą i tworzą klikę albo większość, która następnie dzieli między siebie to Ja i innych do władzy nie dopuszcza. We mnie łączył się człowiek zwyczajny z hipochondrykiem i z tym o mocnych łokciach; oni tworzyli rodzaj partji i podawali sobie moje Ja z ręki do ręki. Umieli się urządzić i dlatego utrzymali się na czele prawie przez całe życie moje. Czasem ów o mocnych łokciach bywał rozczarowany, czasem znowu człowiek zwyczajny ustępował przez dobroć albo zakłopotanie, czasem zawodził hipochondryk brakiem siły woli. Wtedy sztandar mój przechodził do rąk innych. Najwytrwalszym i najmocniejszym chorążym sztandaru był człowiek zwyczajny i dlatego bywał mojem Ja najczęściej i najdłużej. To, co nazwałem niskiem i złem, nigdy nie stało się mojem Ja. Gdy nadchodziła jego chwila, sztandar, że tak powiem, opadał ku ziemi. Nie było wtedy żadnego Ja, był jedynie chaos pozbawiony kierownictwa i imienia.
∗ ∗
∗ |
Miły Boże, taki tłum! Przecie, właściwie, to już cały dramat! Przez całe życie takie postaci walczą z sobą w nas i załatwiają swoje nieskończone spory. Każda z osób kierowniczych chciałaby opanować całe życie, chciałaby zagarnąć władzę i stać się uznanem Ja. Życie moje pragnął opanować i ten człowiek zwyczajny, i ten o mocnych łokciach, i hipochondryk. Była to walka cicha, ale tem niemniej zacięta o to, kim mam być.
To taki dziwny dramat, w którym ludzie nie krzyczą na siebie i nie występują przeciwko sobie z nożami. Siedzą przy wspólnym stole i rozmawiają z sobą o rzeczach bieżących i obojętnych, ale ileż jest między nimi przeciwieństw, jakie straszne i nienawistne są te przeciwieństwa! Ów zwyczajny poczciwiec cierpi z tego powodu milczący i bezradny. Nie może krzyknąć i rozkazać, gdyż jest charakterem nieco służebnym. Cieszy się, gdy po uszy może zakopać się w pracy, aby zapomnieć o tamtych. Hipochondryk zabiera głos tylko zrzadka: myśli bezustannie tylko o sobie i rozgorycza się na myśl, że istnieją obok niego zainteresowania większe i ważniejsze. Jakiemiż nędznemi wydają mu się sprawy tamtych postaci, nie dotyczące jego! Ten zaś o mocnych łokciach zachowuje się tak, jakby nie wyczuwał tej nieprzyjacielskiej i dusznej atmosfery. Nadyma się, ironizuje i wie wszystko lepiej od innych: to należałoby zrobić tak, tamto owak, to znowu jest całkiem niepotrzebne i należałoby się zabrać do tego, z czego może być jaka taka korzyść. A romantyk wcale nie słucha, marzy o jakiejś pięknej cudzoziemce i nawet nie wie, co się dokoła niego dzieje. Śród nich jakby z łaski jest tolerowany ubogi i pokorny krewniak, taki biedaczyna boży. Niczego nie chce i nic nie mówi, tylko coś szepcze, a nikt nie wie o czem tajemnem i cichem szepcze ten biedaczyna. Mógłby naprzykład opiekować się hipochondrykiem i może szepcze mu o tem do ucha, ale tamci panowie nie przyjmują tego do wiadomości, bo i któżby się liczył ze zdaniem takiego pomylonego i biernego prostaczka! I jeszcze jest tam coś, o czem się nie mówi. Czasem załomocze to i zadygocze niby straszydło, ale panowie siedzący przy stole tylko na chwilę zmarszczą brwi i mówią dalej o swoich sprawach, jakby nigdy nic. Lecz potem spoglądają po sobie oczyma nieco nienawistniejszemi i bardziej płonącemi, jakby jeden drugiemu chciał zarzucać, że jest coś takiego, co dygocze i straszy.
Dziwna gromadka! Pewnego razu wtargnął w nią ktoś obcy: poeta! Powywracał wszystko do góry nogami i straszył gorzej od owego upiora, ale ci inni, ci zważający na siebie, wyparli go jakoś z tej przyzwoitej i niemal czcigodnej gromadki. To się stało dawno, bardzo dawno temu. Razu pewnego wpadł między nich jakiś drab, bohater. Bez żadnych ceremonij zabrał się odrazu do rzeczy i zaczął rządzić jak jaki komendant twierdzy. Trzeba robić tak i tak, mili chłopcy. I w jakich to podwładnych przemienił się cały ten tłum! Ten o mocnych łokciach stał się nad wszelką miarę gorliwy i dzielny, człowiek zwyczajny zdobył się na siły za dwóch, a hipochondryk mówił sobie z uczuciem ulgi: pal mnie djabli! Wielkie mi rzeczy, gdy powieszą o jednego więcej! Toż to były czasy, kochani chłopcy! Toż to były chłopięce czasy! A potem wojna się skończyła i bohater nie miał już nic do zrobienia. Wtedy też tamci trzej odetchnęli z uczuciem ulgi, gdy intruz sobie poszedł! Chwałaż Bogu, teraz jesteśmy znowu sami i wszyscy są swoi.
Widzę to tak jasno i wyraziście, jakbym spoglądał na jaką scenę. Takie więc jest to całe życie, ten dramat bez akcji, a teraz wszystko chyli się już ku końcowi. I nawet ten wieczny spór wewnętrzny został rozstrzygnięty. Widzę i to niby jaką scenę. Ten o mocnych łokciach już nie mówi wzniośle, nie rozkazuje co i jak robić należy, tylko głowę wsparł na dłoniach i patrzy w ziemię: Chryste Panie, Chryste Panie! Mój zwyczajny poczciwiec nawet nie wie, co ma powiedzieć. Strasznie mu żal tego człowieka, tego ambitnego egoisty, który zmarnował mu życie. Cóż robić? Było to jedno z niepowodzeń i nie warto o tem myśleć. Ale za to przy stole siedzi ten ubogi, niby biedaczyna boży, który niczego nie chce, trzyma hipochondryka za rękę i szepcze coś, jakby się modlił.
Były we mnie różne rzeczy, o których wiedziałem, że odziedziczyłem je po ojcu, i inne, które odczuwałem jako dziedzictwo matki. Ale w ojcu i matce żyli także ich ojcowie i matki, których prawie wcale nie znałem, prócz jednego dziadka, który był podobno wielkim dziwakiem, nic tylko kobiety i pijackie towarzystwo, oraz babci, kobiety świętej i pobożnej. Niezawodnie i oni przekazali mi coś z siebie i niektóre postaci mego tłumu noszą ich rysy. Być może, iż tłum, który jest w nas, to nasi przodkowie od niezliczonych pokoleń. Ów romantyk, to wiem z całą pewnością, wywodzi się z mamusi, ale ten żebrak u drzwi świątynnych, to mogłaby być owa pobożna babunia, a znowu ten bohater to jakiś może pradziad, dobry pijak, zabijaka, któż to wie? Żałuję teraz, że nie wiem nic dokładniejszego o swoich przodkach. Gdybym przynajmniej wiedział, czem byli i jak się żenili, możnaby z tego niejedno wywnioskować. Może każdy z nas jest sumą ludzi, narastającą z pokolenia w pokolenie. Czasem pewno ogarnia nas lęk od tego bezustannego narastania i różnicowania i dlatego chcąc się od niego uchylić, przyjmujemy jakieś tłumne ja, które sprawę upraszcza.
Bóg raczy wiedzieć, dlaczego muszę myśleć o swoim braciszku, który zmarł wkrótce po urodzeniu. Dręczy mnie myśl o tem, jakim też byłby się stał człowiekiem. Napewno byłby zgoła inny, niż ja; bracia nigdy nie bywają podobni do siebie. A przecie byłby bratem moim, zrodzonym z tych samych rodziców i w tych samych warunkach dziedziczności, co ja. Byłby się wychowywał na tem samem stolarskiem podwórku, z tym samym czeladnikiem Francem i z panem Marcinkiem. Pomimo to jako zdolniejszy może ode mnie albo bardziej wytrwały byłby może osiągnął więcej ode mnie. Któż to wie? Niezawodnie z całej tej masy możliwości, jakie przynosimy sobie na świat byłby sobie wybrał inne, niż ja i stałby się całkiem innym człowiekiem. Być może, że i w znaczeniu biologicznem rodzimy się jako mnóstwo, jako tłum, i dopiero przez rozwój, środowisko i dzięki różnym okolicznościom powstaje z nas mniej więcej jeden człowiek. Niezawodnie braciszek mój byłby wykonał wiele rzeczy, do których ja nie dorosłem, i może z jego życia dowiedziałbym się niejednego o tem, co jest we mnie.
Zgroza ogarnia człowieka na samą myśl o całej przypadkowości naszego życia. Mogły się spotkać z sobą dwa inne spośród miljonów zarodków i powstałby całkiem inny człowiek. Wówczas istniałbym nie ja, ale jakiś nieznany brat, i Bóg raczy wiedzieć, jaki dziwny mógł być z niego chłop. Mógł się urodzić jeden z tysięcy albo miljonów możliwych braciszków. Ostatecznie nie kto inny, jeno ja, wyciągnąłem los istnienia, im zaś życie pokazało figę z makiem. Cóż robić? Nie mogliśmy urodzić się wszyscy.
Można jeszcze pomyśleć, że ta wielość możliwości losowych, jaka tkwi w każdym z nas, jest właśnie tłumem możliwych i niezrodzonych braci. Może jeden z nich byłby się stał stolarzem, a drugi bohaterem? Jeden byłby osiągnął bardzo wiele, drugi natomiast byłby żył jako żebrak u bram świątynnych. I były to nietylko moje, lecz i ich możliwości. Być może, że to, co poprostu brałem jako życie swoje, było życiem naszem. To jest życiem nas wszystkich, którzy już dawno żyliśmy i poumieraliśmy, i nas, którzy się wogóle nie urodziliśmy, lecz jedynie urodzić się mogliśmy.
Miły Boże, co za straszliwe wyobrażenie! Straszliwe i piękne zarazem. Ten bieg życia, który znam tak dobrze i napamięć, nagle zaczyna przedstawiać mi się całkiem inaczej i wydaje mi się ogromnie wielkim i tajemniczym. To byłem nie ja, to byliśmy my. I nawet nie wiesz, człowieku, czem żyłeś, nie masz pojęcia o tem wszystkiem, czem żyłeś!
∗ ∗
∗ |
Tak, teraz jesteśmy tu wszyscy i jest nas tu pełno. Zgromadził się cały nasz ród. Cóż to się stało, żeście o mnie pomyśleli?
No przyszliśmy się pożegnać. Widzisz — — —
Co?
Zanim się rozejdziemy. Ładnie tu u ciebie.
Więc tak. Moi kochani, moi drodzy! Musicie mi wybaczyć, że was nie oczekiwałem — — —
Mebelki ładne, drogi chłopcze, kosztowały pewno sporo grosza.
A kosztowały, tatusiu.
Zaraz widać, że się czegoś dorobiłeś. Jestem z ciebie dumny.
Mój ty jedyny, mój chłopczyku kochany, jak źle wyglądasz! Co ci jest?
Ach, to mamusia! Mamusiu kochana, mateczko miła, trochę mi serce dokucza.
Więc serce? Widzisz, ja też miałam kłopoty z sercem. To po moim ojcu.
A jego tu niema?
Jest. To przecie ten straszny dziadek. To przecie ten sam biedak, co tu straszył. To już takie rodowe.
Pokaż mi się, straszliwy dziadku! Więc to ty jesteś ten wielki grzesznik? Któżby to był powiedział?
Nie gadaj! A któż byłby pomyślał coś podobnego o tobie? A w tobie było to samo.
Ale w mamusi nie.
Czego chcieć od kobiety! Takie rzeczy nie dla kobiet. Cóż robić? Mężczyzna musi się wyszumieć.
Tak prosto bierzesz, dziadziu, te rzeczy.
A prosto. Ja, uważasz, byłem chłop jak się patrzy i czasem sobie poswawoliłem.
A babunię włóczyłeś za włosy po podłodze.
Włóczyłem.
No widzisz, a mnie robią takie wyrzuty, że chciałem udusić swoją nieboszczkę żonę! To dziedzictwo po tobie, dziadziu.
Ale nie miałeś mojej siły, chłopcze. Ty odziedziczyłeś charakter raczej po naszych kobietach. Dlatego tyle w tobie było takiego... dziwnego i tajemniczego.
Może masz słuszność. A więc po kobietach? To ty byłeś żonaty z tą pobożną i świętą babunią?
Skądże! Ja miałem tę wesołą babunię. Czyś o niej nie słyszał?
Już wiem! To była ta wesoła babunia, co jej się trzymały tylko żarty.
Aha! To ja jestem ta wesoła babunia. Pamiętasz jeszcze jak płatałeś figle temu zacnemu telegrafiście? To właśnie masz po mnie.
A skąd wziął się we mnie ten człowiek pokorny i święty?
To także po mnie, chłopcze. Dużo wycierpiałam od nieboraka dziadzia. Co tu ukrywać! Człowiek musi mieć dużo cierpliwości i ostatecznie pojedna się z życiem.
A ta druga babunia, ta pobożna i święta?
Ta biedaczka niedobra była kobieta. Pełna złości, zawiści, łakomstwa, i dlatego robiła z siebie świętą. Sporo też masz po niej.
Co?
A to, żeś wszystkim zazdrościł i chciałeś być najlepszym ze wszystkich, ty mój biedny robaczku.
A cóż mam po drugim dziadku?
Może to, żeś był taki służbista. Należał jeszcze do chłopów pańszczyźnianych i harował na pańskiem jak jego ojciec i dziad...
A skąd się wziął ten poeta?
Poeta? Takich w naszym rodzie nie było.
A bohater?
Nie było bohaterów. Byliśmy, synaczku, tylko prostymi, zwyczajnymi ludźmi. Ale też nas było jak na odpuście.
Masz rację, babuniu, masz rację: było nas jak na odpuście. A potem nie ma się człowiek urodzić jako przeciętna tylu ludzi! Z każdego bierze potrosze a w gruncie rzeczy wszystko jest takie zwyczajne i przeciętne — — — chwała Bogu!
Chwała Bogu!
Chwała Bogu, że byłem tym zwyczajnym człowiekiem. Przecie to jest takie wprost ogromne, że jesteście we mnie wy wszyscy, ilu ich tylko posnęło w Bogu!
Amen.
I ilu to nas jest! Jak na odpuście. Tyle ludzi w kupie, przecie to tak, jak w jakie wielkie święto! Któżby to powiedział, któżby się, miły Boże, odważył pomyśleć, że życie jest taką wielką uroczystością!
∗ ∗
∗ |
A cóż będzie z nami, możliwymi braciszkami?
Gdzież wy jesteście? Nie widzę was...
Nie, nas nie widać, nas możesz sobie tylko wyobrazić. Naprzykład — — —
Co naprzykład?
Naprzykład ja byłbym został stolarzem i byłbym przejął warsztat po ojcu. Oczywiście, dzisiaj byłaby to już ogromna pracownia, dwadzieścia robotników i co maszyn! Wypadłoby dokupić posiadłość garncarza, bo i tak niema tam już warsztatu garncarskiego.
Tatko myślał o tem.
Oczywiście, myślał, ale naco to się zdało, gdy syn nie został stolarzem! Szkoda tej stolarni. Daj spokój, dobry to był warsztat.
Bardzo dobry.
Ale co tam z warsztatem! Byłbym się stał czem innem. Człowieku, już jabym był pokazał temu smykowi malarczykowi, co i jak! Franc byłby mnie nauczył, jak się trzeba bić i byłbym się zabrał do niego. Ileż razy byłby dostał ode mnie po zębach ten łobuz malarczyk!
A czem byłbyś chciał zostać potem?
To już wszystko jedno. Choćby łamać oskardem kamień skalny. Obnażyć się po pas, plunąć w ręce i kopać. Mięśnie, braciszku, mięśnie miałoby się jak z żelaza.
Idź więc łamać kamień gdziekolwiek! Ja, naprzykład, poszedłbym do Ameryki czy indziej. I żeby nie było tylko marzeń o jakichś przygodach, bo to nic nie warte. Spróbować, psiakość, i ruszyć w świat na poszukiwanie szczęścia! Przynajmniej człek użyje życia i zobaczy coś-niecoś.
Jeśli o użycie chodzi, to już tylko z kobietami. Ej, chłopczyki, ja tam puściłbym się z niemi. Niechby to sobie była dziewka czy księżniczka w kostjumie łowieckim — — —
A ta gospodyni z kantyny?
I ta gospodyni z piersiam i opadającem i aż na brzuch.
I ta prostytutka z wiaduktu?
I ona, człowieku. Musiałaby być, psiacimać!
I ta dziewczynka z wystraszonemi oczami?
Ona przedewszystkiem! Przedewszystkiem! Nie byłbym jej przecie puścił tak sobie! I wogóle — — — Pal djabli, poswawoliłbym troszeczkę!
A ty?
Cóż ja?
Czem chciałbyś być?
Niczem poprostu. Tak jakoś być sobie...
Żebrałbyś?
Możebym i żebrał.
A ty?
— Ja? — — — Ja umarłbym w dwudziestym trzecim roku życia. Murowane.
I niczego byś nie użył?
Niczego. Tyle tylko, że żałowaliby mnie wszyscy.
Hm, w takim razie ja poległbym jako żołnierz. Głupie to, juścić, ale ma się przecie tylu towarzyszy! A gdy zdychasz, to przynajmniej czujesz wściekłość, taką straszną i cudowną wściekłość, jakbyś komu pluł w pysk. Czegoście narobili, do cholery!
A poetą zostałby który z was?
Stul gębę! Jeśli już być, to czemś porządnem. Ale cóż ty! Byłeś spośród nas chyba najsłabszy, nie zdobyłbyś się na to, co my — — — Jeszcze dobrze, że pomyślałeś o nas, braciszku, bo w gruncie rzeczy jesteśmy wszyscy z jednej krwi. Ty, żebrak, awanturnik, stolarz, zabijaka i babiarz, ten, co poległ jako żołnierz i ten, co umarł przedwcześnie — — —
— — — wszyscy jesteśmy z jednej krwi.
Wszyscy. Widziałeś już, braciszku, kogoś takiego, co nie mógłby być twoim bratem?
Być poetą to dobra rzecz. Poeta widzi to, co jest w nim, może nazwać to po imieniu i dać bezkształtnemu kształt. Niema żadnej fantazji i nikt nie może zmyślić czegokolwiek, czego w nim niema. Ujrzeć i usłyszeć, w tem jest cały cud i całe objawienie. I przemyśleć do końca, co w nas jest tylko napomknieniem. Poeta znajduje całego człowieka w tem, co dla innych jest tylko, drgnieniem i chwilką. Jest taki przeludniony, że własny nadmiar wysyłać musi w świat. Idź, Romeo, i kochaj zapamiętałą miłością! Morduj, zazdrosny Otello, a ty, Hamlecie wahaj się, jak się wahałem ja! Wszystko to są żywoty możliwe, mające prawo ku temu, aby je ktoś przeżył. I właśnie poeta może im użyczyć żywota w pełni zdumiewającej i wszechmocnej.
Gdybym mógł tak samo, jak poeci, udzielić woli tym losom, które były we mnie, wypadłyby one zgoła inaczej. Chryste Panie, byłbym z nich zrobił coś zgoła innego! Ten zwyczajny człowiek nie byłby został zawiadowcą stacji, ale byłby się stał gospodarzem, rolnikiem, pracującym na swoim gruncie! Czyściłby swoje konie i zaplatałby im grzywy; takim ciężkim, kudłatym wałachom z ogonami aż do ziemi. Swoje woły złapałby za rogi i ręką nadniósłby wóz, taki wyrwidąb! I miałby dworek biało malowany z czerwoną strzechą, a na zaprożu stoi żona, ociera ręce fartuchem, i woła, pójdź jeść, gospodarzu. Mielibyśmy dzieci, żono, bo nasze pole byłoby urodzajne.
Cóż warta robota nie na swojem? Byłby to chłop o twardym łbie, popędliwy i twardy, wobec parobków jak kat, ale zato, co za ładna zagroda, jakie zwierzęta krzepkie i jakie bogate życie w tej zagrodzie! To już nie ogródek z patyczków, to prawdziwy kawał świata i prawdziwa robota! Każdy może popatrzeć i przekonać się, jakie dzieło wykonałem tu dla siebie. Tutaj dopiero byłaby prawdziwa historja człowieka. Cała, pełna, niepołowiczna historja i prawda człowieka zwyczajnego. Ten gospodarz byłby gotów własną piersią bronić swego mienia, nie dlatego, że to byłoby tragiczne, ale dlatego, że to jest proste, rozumiejące się samo przez się. Bo czyż taki ładny kawał gruntu nie wart życia? Dajmy na to, że ten rolnik pracuje w polu, a tu raptem dzwonią na alarm, że u kogoś wybuchł pożar. I stary gospodarz biegnie na pomoc. Serce mu już nie dopisuje, ale gospodarz biegnie. Aż strach, co takie serce może wyrabiać! Jakby chciało pęknąć, albo jakby się tak strasznie zacisnęło, że nie może się rozewrzeć, ale gospodarz biegnie. Jeszcze parę kroków i to już nie serce, ale bezmierny ból. To tutaj. Tu są wrota a tu zagroda, białe ściany i czerwona strzecha, lecz cóż to że wszystko wywraca się do góry nogami? Nie, to nie białe ściany, to niebo, a przecie tutaj stała zawsze chałupa, dziwi się gospodarz. W tejże chwili z zagrody wybiegają ludzie i próbują podnieść ciężkie ciało człowieka.
Albo ten z mocnemi łokciami miałby także całkiem inną historję. Po-pierwsze dochrapałby się czegoś więcej i nie zadowoliłby się biurkiem urzędniczem. Sam nie wiem, czem byłby musiał stać się, aby zaspokoić swoją ambicję. I byłby bezwzględniejszy, byłby straszny w swej woli mocy. Do celu swego szedłby po trupach. W szystko poświęciłby swej wielkości: szczęście, miłość, ludzi i samego siebie. Zrazu mały i nędzny pchałby się naprzód za wszelką cenę. Pracowity i wzorowy sztubak, który wszystko wykuł, a nauczycielom swoim podaje palta. Gorliwy urzędniczyna, pracujący za trzech, podchlebia przełożonym i denuncjuje kolegów. Wreszcie może już sam rozkazywać i zacznie się rozkoszować władzą. Despotyczny i nieczuły, dręczy ludzi i staje się podobny do nadzorcy niewolników, trzaskającego biczem. Oczywiście, teraz staje się osobą ważną i pożyteczną, porasta w pierze i władzę, ale im więcej władzy, tem większe osamotnienie i tem większa otacza go nienawiść. I wciąż jest niesyty, nigdy nie zajdzie dość wysoko, aby wyrównać poniżenie swoich początków. Jeszcze i teraz musi się kłaniać przynajmniej kilku ludziom, wobec których wyłazi poprostu ze skóry przy okazywaniu im szacunku i gorliwości. Żyje w nim zawsze ta małość i usłużność, której dotychczas przezwyciężyć nie zdołał. Dalej, dalej, jeszcze o kawałeczek wyżej, choćby kosztem reszty sił, ale właśnie w takiej chwili ów z mocnemi łokciami potknie się o jakieś głupstwo, spada od razu bardzo nisko i leży w hańbie i poniżeniu. I koniec. To kara za to, że chciał być wielki, kara sprawiedliwa.
Patrzcie państwo, figurka tragiczna. Taki surowy to był pan, a teraz siedzi i rękę przyciska do serca. Czyliż miał kiedykolwiek serce? Nie miał, ale nagle coś się ozwało, co mocno i ostro boli. To więc jest serce, ten ból i ten lęk. Ktoby to był powiedział że w człowieku może być tyle serca!
Albo ten hipochondryk! Gdyby go porządnie rozwinąć, cóżby to była za pokraka! Jego historja byłaby opowieścią o wstrętnej tyranji słabości i trwogi, bo człowiek słaby to największy tyran. Wszystko musiałoby się kręcić dokoła niego, zahukane i chodzące na palcach. Niech się nikt nie waży roześmiać, albowiem ktoś jest chory! Jak może, jak śmie ktoś być zdrowy i wesoły! Już ja was nauczę, niegodziwcy! Bodaj wam się od bólu rozdygotała twarz, bodaj każdy z was usechł ze strachu i trwogi! Przynajmniej najbliższym swoim zatruwać będę dni i noce różnemi szykanami i przynajmniej was zmuszę, byście służyli chorobie mojej i słabości! Czyliż bowiem nie jestem chory i nie mam prawa ku temu? I patrzcież, oni umierają wcześniej ode mnie! Dobrze im tak, to z tego, że byli tacy zdrowi!
I wreszcie pozostaje już tylko on, hipochondryk. Wszystkich przeżył i nie ma już nikogo, kogo mógłby dręczyć. Teraz jest naprawdę chory i jest zupełnie sam. Niema już nikogo, komuby mógł docinać i przypisywać winę, że dzisiaj jest mu znowu gorzej... Jakież to egoistyczne z ich strony, że poumierali! I hipochondryk, który zadręczał żywych, zaczyna milcząco i cierpko nienawidzieć umarłych, którzy go opuścili.
A co możnaby zrobić z tego bohatera? Jego bohaterstwo nie uszłoby mu na sucho. Pewnej nocy zaaresztowaliby go żołnierze, zaś on spojrzałby na nich dumnemi, płonącemi, ironicznemi oczyma, jak ten smyk malarczyk. Zostałby na miejscu zastrzelony, a kula trafiłaby go niezawodnie w serce. Jedno bolesne drgnienie i leżałby między szynami twarzą ku niebu. Oczywiście, zwarjowany kapitan z rewolwerem w ręku — — — Zanieście tego psa do lampiarni. Czterej kolejarze wloką to ciało. Jezusie, jaki ciężki jest człowiek nieżywy!
W owym czasie poeta byłby umarł już dawno, zapiwszy się na śmierć! Umierałby w szpitalu, obrzękły i straszny. Cóż to tak szeleszcze? Palmy kokosowe, czy skrzydła? Modli się za niego siostra miłosierdzia i trzyma go za ręce, aby się tak nie rzucały w napadzie białej gorączki. Siostrzyczko, siostruniu, jak to jest dalej: — Aniele boży, stróżu mój — — —?
A romantyk? Jak to romantyk. Cośby się tam skrupiło, jakie wielkie nieszczęście, jakaś olbrzymia katastrofa. On sam umierałby zapewne dla tej pięknej cudzoziemki. Jego głowa spoczywałaby na jej kolanach, on zaś szeptałby: Ne pleurez pas, madame — — — Taki byłby prawdziwy koniec, bo takie właśnie są prawdziwe i całe żywoty, jakie być powinny.
Każdy z nas to my, każdy z nas jest tłumem nieprzeliczonym i gubiącym się w dali. Przyjrzyj się sobie dobrze, człowieku, i zrozum, że jesteś niemal całą ludzkością! I to jest takie straszne: gdy grzeszysz, obciążasz winą ich wszystkich, a każdą boleść i małość twoją dźwiga cały ten wielki tłum. Niewolno ci, niewolno, prowadzić tylu ludzi drogą poniżenia i nędzy! Ty jesteś Ja, ty prowadzisz i jesteś za wszystkich odpowiedzialny. Wszystkich ich miałeś dokądś doprowadzić.
Dobrze, ale cóż robić, gdy tych przeznaczeń jest tak dużo, gdy istnieje tyle możliwości! Czyliż mogę prowadzić wszystkich za rękę? Czyliż wiecznie mam zaglądać w siebie i wywracać życie swoje, aby się przekonać czy tam niema jeszcze kogokolwiek? Czy nie przeoczyłem, broń Boże, jakiej skulonej osóbki, która, Bóg raczy wiedzieć czemu, ukrywa się za innymi? Czyliż mam wyciągać z siebie wszelkie napomknienie możliwego żywota? Przecież samych tych żywotów, które można było jako tako rozpoznać i pooznaczać, było z pół mendla, a i tego jest przecie więcej, niż dość. Z każdego z nich możnaby zrobić cały żywot — pocóż więc szukać dalej? To już nie byłoby życiem, ale gmeraniem się w sobie.
Dajmy więc już spokój temu wszystkiemu, bo to do niczego nie prowadzi. Czyliż nie widzisz, że wszyscy inni ludzie, niech sobie będą czem chcą, są tacy sami, jak ty, że więc i oni są tłumami? Przecie nawet nie wiesz, ile masz z nimi wspólnego. Przyjrzyj się dobrze, że ich życie jest także jednem z tych niezliczonych możliwych żywotów, jakie są w tobie! I ty mógłbyś być tem, czem jest każdy inny, mógłbyś być panem, albo żebrakiem, albo robotnikiem obnażonym po pas. Mógłbyś być garncarzem albo piekarzem, albo ojcem dziewięciorga dzieci, umazanych powidłami od ucha do ucha.
To wszystko jesteś ty, bo w tobie są takie właśnie najróżniejsze możliwości. Możesz przyglądać się wszystkim ludziom i po nich rozpoznawać ile najróżniejszego jest w tobie. Każdy z tych ludzi żyje czemś twojem, nawet ten oberwaniec, którego żandarmi prowadzą w kajdankach, i ten mądry i milkliwy lampiarz, i ten moczymorda kapitan, który pije, aby zagłuszyć swoje zgryzoty, wszyscy! Przyglądaj się, przyglądaj się dobrze, żebyś wreszcie wiedział, czem wogóle mogłeś być. Jeśli przyjrzysz się dobrze, dostrzeżesz w każdym człowieku kawał samego siebie i wtedy ze zgrozą poznasz swego prawdziwego bliźniego.
Tak jest, tak jest, chwała Bogu, naprawdę. Już nie jestem taki osamotniony w swojem ja. Ludzie kochani, już między was chodzić nie mogę i nie mogę popatrzeć na was zbliska, tyle tylko, że wyglądam oknem i czekam, czy kto tędy nie przejdzie: listowy, albo dziecko wracające ze szkoły, albo stróż zamiatający ulicę, albo żebrak. Albo może przejdzie tędy jeszcze raz ten młodzian ze swoją dziewczyną, będą pochylać głowy ku sobie i nawet nie spojrzą na moje drzwi.
Lecz już mi ciężko stać przy oknie, takie mam nogi obrzękłe, bezwładne i ziębnące. Ale jeszcze mogę myśleć o ludziach, o znajomych czy nieznajomych. Tyle ich jest, taki nieprzejrzany tłum, jak — — — na odpuście. Boże, jakie mnóstwo ludzi! Człowiecze, kimkolwiek jesteś, poznaję cię! Tem właśnie jesteśmy z sobą tacy zrównani, że każdy z nas żyje jakąś inną możliwością. Kimkolwiek jesteś, jesteś mojem nieprzeliczonem ja. Jesteś czemś dobrem albo złem, co jest także we mnie. Nawet gdybym cię nienawidził, nie zapomnę o tem, jak strasznie jesteś mi bliski. Miłować będę bliźniego swego, jak samego siebie. I przerażać się nim będę jako samym sobą i opierać się mu będę jak samemu sobie. Jego brzemię czuć będę na sobie, jego boleści mnie trapić będą i cierpieć będę spowodu bezprawia, którego dopuszczają się na nim. Im bliższy mu będę, tem więcej odnajdywać będę samego siebie. Ograniczać będę egoistę, albowiem sam jestem egoista i służyć będę choremu, albowiem sam jestem chory. Nie ominę żebraka u drzwi świątynnych, bo sam jestem ubogi jak on i przyjaźnić się będę ze wszystkimi, którzy pracują, albowiem jestem jednym z nich.
Jestem tem, co pojąć zdołam. Im więcej ludzi poznaję w ich życiu, tem bardziej dopełnia się życie moje. I będę wszystkiem, czem być mogłem, a to, co było jedynie możliwe, stanie się rzeczywistem. Będę czemś tem większem, im mniej będzie tego ja, które mnie ogranicza. Przecie to ja było podobne do lampki złodziejskiej: istniało tylko to, co się znalazło w jej kręgu. Ale teraz jesteś ty, i ty, i ty, jest was tylu, jest nas tylu, jak na odpuście. Miły Boże, o ileż większy staje się świat, gdy tyle jest na nim ludzi! Któżby powiedział, że to taki wielki przestwór i taka wielka chwała!
I to jest właśnie prawdziwe zwyczajne życie, to najzwyczajniejsze życie, nie to, które jest moje, ale to, które jest nasze, bezmierne życie nas wszystkich. Wszyscy jesteśmy zwyczajni, gdy jest nas tylu. A pomimo to jakież to uroczyste! Może i Bóg jest żywotem całkiem zwyczajnym, byle go ujrzeć i poznać! Może znalazłbym go w innych, gdy nie zdołam znaleźć i poznać go w sobie. Może spotkać go można śród ludzi i może ma on całkiem zwyczajną twarz, jak my wszycy. Możeby się pokazał... choćby na stolarskiem podwórku. Nie chodzi o objawienie, ale o to, iż nagle człowiek wiedziałby, że on jest tu i wszędzie, i nicby nie szkodziło, że trzaskają deski i że ze świstem śmiga hebel. Ojciec nie podniósłby nawet głowy, Franc nie przestałby gwizdać, a pan Marcinek patrzyłby pięknemi oczami, ale nie widziałby nic osobliwego. Byłoby to całkiem zwyczajne życie, a przytem taka straszliwa, bezmierna chwała.
Albo mogłoby to być w drewnianej budzie, zamkniętej na zaworę i śmierdzącej zwierzęciem. Ciemno, tylko szczeliną wdziera się tam światło i nagle w blasku dziwnym i olśniewającym zaczyna się ukazywać całe to świństwo i ta nędza. Albo ostatnia na świecie stacja, zardzewiałe szyny zarośnięte tasznikiem i suchą mietlicą, a dalej już nic i koniec wszystkiego. A ten koniec wszystkiego, to byłby właśnie Bóg. Albo tor biegnący w nieskończoność i spotykający się w nieskończoności szynami, które hipnotyzują. Jużbym nie jeździł tym torem w poszukiwaniu przygód, ale szedłbym prościutko, prościutko, w nieskończoność.
Może i to także było w mojem życiu, ale ja tego nie zauważyłem. Dajmy na to, że jest noc z czerwonemi i zielonemi światełkami, a na stacji stoi ostatni pociąg. Nie żaden międzynarodowy kurjer, ale całkiem zwyczajny pociążek, taki poczciwy bumelcug, co staje na każdej stacji. Dlaczegóż taki zwyczajny pociąg nie mógłby ruszyć ku nieskończoności? Bim-bim — robotnik opukuje koła młotkiem, na peronie rozbłyskuje latarnia lampiarza, a pan zawiadowca spogląda na zegarek, że już czas. Trzaskają drzwi wagonów, wszyscy salutują, gotowe, i pociążek przeskakuje ze zwrotnicy na zwrotnicę, aby wreszcie dostać się na szyny, wiodące w nieskończoność. Baczność, przecie tam siedzi pan Marcinek, pijany kapitan śpi w kącie, jak pień, czarna dziewczynka przyciska nos do szyby i wyścibia język, a z budki na ostatnim wagonie kłania się chorągiewką ten brekowy. Poczekajcie, jadę z wami!
∗ ∗
∗ |
Doktór był akurat w ogrodzie, gdy pan Popel przyszedł oddać mu rękopis, znowu tak troskliwie przewiązany, jakby to był fascykuł załatwionych akt.
— Przeczytał pan? — zapytał doktór.
— Przeczytałem — odmruknął starszy pan, nie wiedząc coby tak jeszcze powiedzieć. — Proszę pana — wyrwał się po chwili, — przecie takie pisanie nie mogło wyjść mu na zdrowie! Nawet po piśmie znać wzburzenie, takie jest pod koniec roztrzęsione, jakby mu ręka skakała. — Spojrzał na swoją własną rękę. Nie, chwała Bogu, jeszcze się tak mocno nie trzęsie. — Przypuszczam, że musiało go to denerwować, czy nie? Przy jego stanie zdrowia — —
Doktór wzruszył ramionami. — Oczywiście, że mu to szkodziło. Rękopis leżał jeszcze na stole, gdy wezwano mnie do niego. Zdaje się, że właśnie dokończył pisanie, o ile wogóle ma to zakończenie i kropkę ostatnią. — — — Naturalnie, byłoby lepiej dla niego, gdyby był układał pasjanse albo bawił się czemś podobnem.
— Mógł był nawet pożyć jeszcze, prawda? — badał pan Popel bardzo uważnie.
— No, zapewne — mruczał doktór. — Jeszcze parę tygodni, czy może miesięcy...
— Biedak — rzekł pan Popel wzruszony.
W ogrodzie było cicho, tylko gdzieś za płotem radośnie pokrzykiwało dziecko. Starszy pan w zamyśleniu przygładzał odwinięte rogi rękopisu.
— Proszę pana — rzekł nagle — cóż ja musiałbym powiedzieć o swojem życiu! Hehe, moje życie nie było takie proste... i zwyczajne, jak jego. Pan jest jeszcze młody, pan niema pojęcia, co człowiek potrafi zrobić! Coby to było, gdybym próbował wszystkie te rzeczy jakoś objaśnić! No cóż, było i co tu dużo gadać! A pan, pan także niezawodnie — — —
Ja na takie rzeczy nie mam czasu — rzekł doktór. — Gmerać się w sobie, czy jak tam. Ślicznie dziękuję, ja mam tego świństwa aż nadto u innych ludzi.
— Więc pan uważa — zaczynał pan Popel nanowo i z wahaniem, — że lepiej układać pasjanse?
Doktór spojrzał na niego zukosa. Jeszcze czego, będę ci tu udzielał rad lekarskich! — To zależy — rzekł nieuprzejmie — co komu lepiej służy.
Starszy pan mrugał w zamyśleniu. — Taki to był człowiek porządny i dobry — — —
Koniec trylogji. Jakby się rozeszli goście. Było ich pełen dom i nagle nastała cisza. Do pewnego stopnia jest to poczucie wyzwolenia, ale potrosze także opuszczenia. W takiej chwili przypominamy sobie to i owo, co chcieliśmy powiedzieć tym, którzy odeszli, ale im nie powiedzieliśmy, o co chcieliśmy ich zapytać, ale nie zapytaliśmy. Albo też przypominamy sobie, jaki był ten, jaki tamten, co który z nich powiedział i jak na nas spojrzał. Trzeba złożyć ręce na kolanach i przez klika chwil myśleć jeszcze o tych, których już niema.
Naprzykład chłop Hordubal. Człowiek od krów, który potyka się z koniarzem; przeciwieństwa między człowiekiem, który w osamotnieniu stał się tkliwym, skupionym w sobie, a prostemi, powiedzmy brutalnemi faktami, otaczającemi go. Ale nie o to chodzi, nie to jest prawdziwem przeznaczeniem Hordubala. Jego prawdziwym i najbardziej gorzkim losem jest to, co się z nim dzieje po jego śmierci. Jakże brutalnem staje się jego przeżycie w ręku ludzi! Jakże niejasne i kanciaste stają się zdarzenia, które przeżył na swój sposób i według praw rządzących jego wnętrzem, gdy żandarmi odtwarzają je swoją objektywną detekcją! Jakże tu wszystko podleje, zadzierzga się i splata w całkiem inny, beznadziejnie wstrętny obraz życia!
I jak sam Hordubal przedstawia się fałszywie i niemal groteskowo, gdy oskarżyciel publiczny, rzecznik sądu moralnego, wywołuje jego cień na świadka przeciwko Polanie Hordubalowej! Ile pozostaje tu jeszcze z Juraja Hordubala? Nic, tylko bezradny i słaby na umyśle starzec! Istotnie, serce Juraja zginęło w owych ludzkich procedurach. To jest właśnie prawdziwie tragiczne zdarzenie chłopa Hordubala. I mniej więcej nas wszystkich. Na szczęście, zazwyczaj nie wiemy, jak nasze pobudki i czyny przedstawiają się oczom innych ludzi. Może przerazilibyśmy się tego fałszywego i niejasnego obrazu, jaki wytwarzają sobie o nas nawet ci, co nie życzą nam źle. Trzeba uświadomić sobie utajenie prawdziwego człowieka i jego życia wewnętrznego, abyśmy zapragnęli poznać go sprawiedliwiej, albo abyśmy przynajmniej ocenili należycie to, co o nim wiemy. Opowieść o Hordubalu została napisana napróżno, jeśli nie stało się jasnem, jakiej straszliwej i powszechnej krzywdy dopuszczono się tu na człowieku.
Nasza znajomość ludzi ogranicza się naogół tem, że przydzielamy im określone miejsce w swoich systematach życiowych. Jakże różnie przedstawiają się ci sami ludzie i te same fakty z życia Hordubala w oczach żandarmów i w moralnem uprzedzeniu sądu! Czy Polana jest piękna i dziewczęca, jaką widzi ją Horbudal, czy też jest stara i gnaciasta, jak mówią o niej inni? Kwestja ta zdaje się być prostą, a może nawet nieważną, a jednak od jej rozstrzygnięcia zależy, czy Szczepan Manya (który w zdarzeniu prawdziwem nazywał się Wasyl Maniak, jak Hordubal nazywał się właściwie Hardubej) mordował z miłości, czy z chciwości. Całe zdarzenie wyglądać będzie inaczej, zależnie od tego, jak odpowiemy na to pytanie.
A takich niejasności mamy tu wiele. Kto to właściwie był Hordubal? Jaka była Polana? Czy Szczepan był ponurym gwałtownikiem, czy też czarującym wujaszkiem, którego uwielbia dziewczynka Hafja? A sprawa sprzedanego pola i ogierka? Zdarzenie pierwotnie proste rozpada się w szereg nierozwiązalnych i spornych niepewności, gdy zacznie się go włączać do różnych systematów i poddawać różnym komentarzom.
Trzy razy opowiadamy tu te same zdarzenia: jak przeżywał je Hordubal, następnie jak stwierdzają je żandarmi, a wreszcie jak ocenia je sąd. Zgrzyty są coraz ostrzejsze, przeciwieństwa i sprzeczności coraz większe, pomimo, czy może dlatego, że chodzi o stwierdzenie prawdy. Nie znaczy to bynajmniej, że prawdy niema, ale jest ona głębsza i cięższa, jak i rzeczywistość jest obszerniejsza i bardziej skomplikowana, niż zazwyczaj przypuszczamy.
Opowiadanie o Hordubalu kończy się krzywdą niewynagrodzoną i pytaniem bez odpowiedzi. Czytelnik gubi się w niepewnościach tam, gdzie oczekuje, że będzie odpuszczony w pokoju. Jakaż tedy jest istotna prawda o Hordubalu i Polanie, jaka jest prawda Manyi? A może prawda jest czemś obszerniejszem, co obejmuje wszystkie te komentarze, a nawet je przewyższa? Cóżby to było, gdyby się miało okazać, że prawdziwy Hordubal był słaby i mądry, że Polana była piękna jak szlachcianka i zaharowana jak stara komornica, że Manya był człowiekiem, który zabija z miłości i napastnikiem, który morduje dla pieniędzy? Na pierwsze spojrzenie jest to chaos, wobec którego jesteśmy bezradni i który podobać się nie może. Na autorze spoczywa tedy obowiązek uporządkowania, o ile to możliwe, rzeczy, które przedstawia.
Mamy skolei „Meteor“, trylogji człon drugi. I tu życie człowieka komentowane jest na trzy czy na cztery sposoby, ale sytuacja jest odwrócona. Tutaj ludzie na wszelki sposób starają się odszukać zgubione serce człowieka. Mają tylko ciało i do niego starają się doszukać odpowiednie życie. Tym razem jednak nie o to chodzi, jak dalece ludzie różnią się w swoich komentarzach, które ostatecznie musieli wyssać z palców (czy nazwiemy je intuicją, żywym snem, wyobraźnią, czy inaczej). Uwagę zwraca na siebie raczej to, że w pewnych szczegółach zgadzają się z sobą, że między rzeczywistością a komentarzem jest pewna zbieżność. Lecz nawet o to nie chodzi tu tak dalece. Każdy z komentatorów włącza dany fakt — ciało nieprzytomnego człowieka — w inną kategorję życiową. Zdarzenie jest za każdym razem inne, zależnie od tego, kto je opowiada. Każdy wkłada w nie samego siebie, swoje doświadczenia, swoje rzemiosło, swoje metody i własne upodobania.
Najpierw mamy objektywne rozpoznanie lekarzy, następnie — w opowieści o miłości i winie — kobiece współczucie siostry miłosierdzia, dalej abstrakcyjną, intelektualną konstrukcję jasnowidza i wreszcie fabulacyjną rekonstrukcję poety — powieściopisarza. Istnieje możliwość zmyślenia jeszcze wielu zdarzeń, ale autor musi mieć tyle rozsądku, żeby w porę przerwać wynajdywanie ich. Wszystkie te zdarzenia mają jeden wspólny rys, że w nich mniej lub więcej fantastycznie przedstawia się sam opowiadający.
Człowiek, który spadł z nieba, staje się kolejno przypadkiem lekarskim, przedmiotem zainteresowania siostry miłosierdzia, jasnowidza i poety. Za każdym razem chodzi tu i o niego i o tego drugiego, który się nim zajmuje. Rzecz, na którą zwracamy swą uwagę — niech to będzie cokolwiek — jest sobą i jest zarazem cząstką nas samych, czegoś naszego, osobistego. Widzimy rzeczy różnie, zależnie od tego, czem jesteśmy i jacy jesteśmy. Rzeczy są dobre i złe, piękne i straszne, a mienią się w zależności od tego, jakiemi oczami na nie patrzymy. Jakże strasznie wielka i skomplikowana jest rzeczywistość, skoro jest w niej dość miejsca na tyle różnych interpretacyj! Ale to już nie jest chaos, jest to jawna wielość; nie jest to niepewność, lecz wieloimienność. To, co nam zagrażało jako ślepa sprzeczność, nie mówi nam li-tylko o tem, że słyszymy różne i sprzeczne świadectwa, lecz, że słyszymy różnych ludzi
Ale jeśli w tem, co poznajemy, zawsze mieści się i nasze ja, jakże poznawać możemy tę wielość, jakże możemy zbliżyć się do niej? Tak, czy owak, musimy przyjrzeć się temu „ja”, które wkładamy w swoją rzeczywistość interpretacyjną. Dlatego trzeba było napisać „Zwyczajne życie” z jego grzebaniem się we wnętrzu człowieka. I oto jesteśmy u celu: tu znajdujemy znowu tę wielość, a nawet jej przyczyny. Człowiek jest tłumem rzeczywistych i możliwych osób. Na pierwsze spojrzenie rzecz ta wydaje się jeszcze większym chaosem, czemś w rodzaju dezintegracji człowieka, który samego siebie rozskubał na drobne kawałeczki i rozrzucił je na wszystkie wiatry.
I dopiero tu rzeczywistość dała autorowi odpowiedź: wszystko jest w porządku, bo właśnie dlatego możemy poznawać i pojmować wielość, że sami jesteśmy taką wielością! Similia similibus: poznajemy świat tem, czem jesteśmy sami, a poznając świat odkrywamy samych siebie. Chwałaż Bogu, teraz wszystko jest jasne. Jesteśmy z tej samej materji, jak cała wielość świata. Jesteśmy u siebie w tym przestworze i w tej wielkości, i możemy odpowiadać niezliczonym odzywającym się głosom. Nie chodzi już o jakieś jedno „ja”, ale o nas, ludzi; możemy porozumieć się wielością tych głosów, które są w nas. Teraz możemy szanować człowieka, dlatego, że jest od nas odmienny, i możemy go rozumieć, ponieważ jest nam równy.
Braterstwo i różność! Nawet najzwyczajniejsze życie jest nieskończenie różnorakie, bezmierna jest wartość każdej duszy. Piękna jest Polana, choćby była najbardziej gnaciasta. Życie człowieka jest zbyt wielkie, aby mogło mieć tylko jedno oblicze i aby mogło być objęte jedynem spojrzeniem. Nie zginie już serce Hordubala, a człowiek spadły z nieba przeżywać będzie coraz nowe i coraz inne przygody.
Nic się nie kończy, nawet trylogja. Miejsce, gdzie jest koniec, rozwiera się szeroko, bardzo szeroko, na miarę człowieka.