Zwyczajne życie/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zwyczajne życie |
Wydawca | J. Przeworski |
Data wyd. | 1935 |
Druk | B-cia Drapczyńscy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Paweł Hulka-Laskowski |
Tytuł orygin. | Obyčejný život |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
To wszystko przeżywałem tak samo, jak inni chłopcy, tylko może mniej burzliwie i nie tak wyraziście. Przedewszystkiem dużo z tego fermentu młodości rozpływało się we mnie spowodu bezustannej tęsknoty za domem rodzinnym, w osamotnieniu prowincjonalnego chłopca, który znalazł się w środowisku obcem i jakby nadrzędnem. Ojciec był oszczędny, więc zakwaterował mnie w małej, wiecznie zatroskanej rodzinie krawca. Poraz pierwszy w życiu miałem poczucie, że właściwie jestem niezamożnym, czy nawet ubogim sztubakiem, któremu pisano, że ma żyć najskromniej i trzymać się na uboczu. Byłem nieśmiałym prowincjonalnym chłopcem i czułem, że miejscy zuchwali paniczykowie spoglądają na mnie przez ramię. Jakże oni wszyscy czuli się u siebie, ile znali różnych rzeczy i mieli z sobą wspólnego!
Ponieważ nie mogłem zbliżyć się do nich, postanowiłem górować nad nimi w nauce. Zacząłem kuć jak to się mówi i w tem kuciu znajdowałem sens życia, odwet i zwycięstwo, przechodząc z klasy do klasy summa cum laude, podczas gdy koledzy spoglądali na mnie z niechęcią, a w mej osamotnionej i ciężkiej pracowitości widzieli wstrętne sztreberstwo. Zaciąłem się tembardziej i wykuwałem swoje zadania z pięściami na uszach w suchym zaduchu żelazek krawieckich i w smrodach kuchni, gdzie pani majstrowa gotowała liche i wiecznie kwaskowate jakieś jadło. Uczyłem się aż do zgłupienia. Gdzie się ruszyłem, powtarzałem sobie szeptem swoje lekcje, ale cóż to był za triumf, gdy później umiałem i siadałem na swojem miejscu przy niechętnem i nieuprzejmem milczeniu klasy! Nawet oglądać się nie potrzebowałem, bo wiedziałem, że wszyscy spoglądają na mnie nieprzyjaźnie.
Ta drobna ambicja dopomagała mi do przezwyciężenia kryzysów i przełomów młodości. Uciekałem przed samym sobą, gdy na pamięć uczyłem się wysp Sundzkich albo greckich czasowników nieprawidłowych. Wtedy ożywał we mnie ojciec, pochylony nad robotą i sapiący z nadmiaru gorliwości i skupienia. Ten ojciec, który palcem badał gotowe dzieło i chwalił je: — Dobre, nigdzie niema żadnej skazy.
Bywało już ciemno i niepodobna było uczyć się w zapadającym zmierzchu, a przez otwarte okno docierał odgłos capstrzyku z pobliskich koszar. W oknie stoi chłopak z płonącemi oczami i dusi się straszliwie pięknym i rozpaczliwym smutkiem. Co to był za smutek? Był bezimienny a zarazem taki głęboki i rozległy, że łatwo rozpuszczały się w nim wszystkie boleści przygodnych upokorzeń i zniewag, niepowodzeń i rozczarowań, które młodego nieśmiałego chłopca osaczają ze wszystkich stron. Tak, to już znowu mamusia, z tym jej nadmiarem bólu i miłości. Skupienie i kucie to wkład ojcowski, to zaś bezbrzeżne przeczulenie i namiętna tkliwość, to matka. Jakże tu jedno z drugiem pogodzić i zmieścić w małej chłopięcej piersi?
Przez pewien czas miałem kolegę, z którym związała mnie jakaś mistyczna przyjaźń. Był to prowincjonalny chłopak, straszliwie niezdolny i delikatny, starszy odemnie, z jasnym puchem zarostu na twarzy. Matka ofiarowała go Bogu w podzięce za ozdrowienie ojca i miał zostać księdzem. Gdy go wywoływano na lekcji, nastawała istna tragedja dobrej woli i paniki; drżał jak liść i nie zdobywał się ani na jedno słowo. Uczyłem go, pragnąc z całego serca dopomóc mu. Słuchał mnie z otwartemi ustami i wlepiał we mnie spojrzenie pięknych ubóstwiających oczu. Gdy go przesłuchiwano, cierpiałem za niego niewypowiedzianie i wściekle. Cała klasa starała się pomagać mu i podpowiadać, nawet mnie przestawano ignorować w takich razach, obdzielano mnie kuksańcami i kazano mówić, jak tam jest.
Potem siadał ten biedak zaczerwieniony i zmiażdżony. Podchodziłem do niego z oczyma pełnemi łez i pocieszałem go: — No widzisz, już ci poszło trochę lepiej, już było niemal zupełnie dobrze. Zobaczysz, że będzie jeszcze lepiej! — Przy klasówkach posyłałem mu na zwiniętym świstku całe zadanie — siedział na drugim końcu klasy — a chociaż wędrowało z ręki do ręki, nikt karteczki nie otworzył, nie zajrzał do niej, bo to było dla niego. Młodość bywa brutalna, ale jest rycerska. Wspólnemi siłami przewlekliśmy go aż do klasy trzeciej, ale potem załamał się ostatecznie i wrócił do domu. Dowiedziałem się później, że się w domu powiesił. Ten chłopiec był przedmiotem największej może i najbardziej namiętnej miłości w mojem życiu. Wspominałem o nim często, gdy później czytywałem o seksualnych pobudkach młodej przyjaźni. Miły Boże, co to za brednie! Nieśmiało i niezdarnie podawaliśmy sobie ręce i niemal ze zgrozą przeżywaliśmy straszliwy fakt, że jesteśmy duszami. Napełniało nas szczęściem uczucie, że możemy spoglądać na te same rzeczy. Miewałem wrażenie, iż uczę się dla niego, aby móc mu podpowiadać. Był to jedyny okres, gdy naprawdę uczyłem się chętnie i gdy wszystko miało piękny i dobry sens. Jeszcze dzisiaj słyszę swój własny głosik, natarczywy i gorliwy: — Uważaj-że dobrze i powtarzaj za mną: rośliny jawnopłciowe dzielimy na jednozalążniowe, dwuzalążniowe i bezzalążniowe. — Rośliny dzielimy na jednopłciowe — mruczał mój wielki kolega głosem już całkiem męskim i wpatrywał się we mnie oczami czystemi, wiernemi i oddanemi, jak oczy psa.
Nieco później spotkałem przedmiot innej miłości: ona miała lat czternaście, ja miałem piętnaście. Była to siostra jednego z moich kolegów, który ściął się przy egzaminie z łaciny; wielki awanturnik i niedorajda. Pewnego dnia czekał na mnie w korytarzu pan w znoszonem ubraniu, przygnębiony i łagodnie pijany, ukłonił się i powiedział mi, że jest urzędnikiem tym a tym, przyczem dziwnie trząsł mu się podbródek. Że słyszał, iż jestem takim wyjątkowym uczniem, więc gdybym chciał być taki bardzo łaskawy i dopomóc trochę jego synowi w łacinie i greckim, to... Korepetytora płacić nie jestem w stanie — jąkał się — ale gdyby pan był tak ogromnie łaskaw... —
Nazwał mnie „panem“, czyliż mogłem żądać czegoś więcej? Z zapałem wziąłem się do swego nowego zadania i próbowałem uczyć tego upartego łobuza. Rodzina jego była dość dziwna: ojciec ciągle siedział w urzędzie, albo pił, a matka chodziła po domach szyć, czy co? Mieszkali w ciasnej okrzyczanej uliczce, gdzie wieczorem wychodziły przed dom stare tłuste dziewczyny, kołyszące się jak kaczki. W domu zastawałem, albo i nie zastawałem, mego nieudanego ucznia, a prócz niego jego młodszą siostrę, czyściutką, płochliwą, o wąskich policzkach i jasnych, krótkowzrocznie wytrzeszczonych oczach, wiecznie zapatrzonych w jakieś wyszywanie.
Nauczanie wypadło żałośnie, bo łobuziak ani myślał uczyć się i kwita. Zato aż po uszy i boleśnie zakochałem się w tem płochliwem dziewczęciu, które cichutko siadywało na stołeczku z wyszywaniem przy samych oczach. Zawsze podnosiła je niespodzianie, jakby wystraszone, a potem zdawała się tłumaczyć pokornym nieśmiałym uśmiechem. Zaś uczeń mój nawet nie raczył przyjmować moich wykładów, wielkodusznie zezwalał, abym mu opracowywał zadania, a sam wałęsał się po mieście. Siedziałem nad jego zeszytami, jakby w nich było pracy nad moje siły. Gdy podnosiłem głowę, dziewczyna szybko spuszczała oczy i czerwieniła się aż po włosy, gdy odezwałem się do niej, oczy jej zamrugały wystraszone, a na ustach jej pojawił się żałośnie płochliwy uśmiech. Nie mieliśmy nic do powiedzenia sobie i byliśmy zawsze ogromnie zakłopotani. Na ścianie tykotał zegar i charczał zamiast bić godziny. Czasem, niewiem jakim zmysłem, wyczuwałem, że ona nagle zaczyna szybciej oddychać i szybciej przewleka nić wyszywania. Wtedy i mnie serce kołatało żywiej i nie odważałem się podnieść oczu, lecz zaczynałem najniepotrzebniej przerzucać kartki zeszytów mego ucznia, żeby przynajmniej coś robić.
Wstydziłem się rozpaczliwie, że jestem taki nieśmiały i postanawiałem, że jutro coś jej powiem, wszystko jedno co, żeby wogóle rozpocząć rozmowę. Ułożyłem sobie setki rozmów, przewidując nawet jej odpowiedzi. Naprzykład: niech mi pani pokaże to wyszywanie, i co to będzie, proszę pani, albo coś takiego. Ale gdy znalazłem się u niej i chciałem się odezwać, serce zaczynało bić szybciej, gardło się zaciskało i nie byłbym wydostał z siebie ani słowa. Ona podnosiła wystraszone oczy, a ja pochylałem się nad zeszytami i mruczałem męskim głosem, że pełno w nich błędów.
A potem, drogą do domu, w domu, w szkole, miałem jej pełną głowę. I znowu układałem sobie, co jej powiem, co zrobię; pogłaszczę ją po głowie, będę udzielał płatnych korepetycyj i kupię jej pierścionek, wyrwę ją w jakiś sposób z tego domu. Usiądę koło niej, obejmę ją za szyję i czy ja wiem, co tam jeszcze. Im więcej nazmyślałem takich rzeczy, tem mocniej biło mi serce i w tem głębszą popadałem panikę zakłopotania.
Zaś łobuz jej brat zostawiał ją samą z ostentacją wprost rozmyślną. — Będziesz mi podpowiadał — mówił tonem szantażysty i wybiegał z domu. I razu pewnego, tak: teraz ją pocałuję, teraz ją pocałuję; podejdę do niej i zrobię to; teraz wstanę i podejdę do niej. I nagle ze zgrozą zdaję sobie sprawę, że istotnie wstaję i podchodzę ku niej. Ona wstaje, ręce z wyszywaniem drżą, usta rozchylają się ze strachu; tryknęliśmy się lekko czołami i więcej nic. Odwróciła się i zaczęła szlochać: — Ja pana tak kocham, ja pana tak kocham!
I mnie chciało się płakać, byłem zupełnie bezradny. Chryste Panie, co teraz trzeba zrobić? — Ktoś idzie! — wyrwałem się głupawo. Przestała szlochać, ale na tem skończyła się też ta uroczysta chwila. Do stołu wracałem zaczerwieniony i zakłopotany i zacząłem układać zeszyty. Siedziała z wyszywaniem tuż przy oczach, a kolana jej drżały. — Więc ja odchodzę — wyjąkałem, a jej usta drgnęły pokornym i wystraszonym uśmiechem.
Nazajutrz łobuziak rzekł mi półgębkiem i tonem znawcy: — Wiem ja dobrze, co ty robisz z moją siostrą! — I jak stary wyga przymrużył jedno oko. Młodość jest dziwnie bezkompromisowa i konsekwentna. Więcej do niego nie poszedłem.