Zwyczajne życie/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zwyczajne życie |
Wydawca | J. Przeworski |
Data wyd. | 1935 |
Druk | B-cia Drapczyńscy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Paweł Hulka-Laskowski |
Tytuł orygin. | Obyčejný život |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ponieważ uczyłem się dobrze, a w osamotnieniu swojem siedziałem w książkach jak przystało na odludka, wysłał mnie ojciec do szkół. Zresztą było to czemś zgoła naturalnem, bo tatuś bardzo szanował panów, zaś awans materjalny i społeczny był w jego oczach najświętszem zadaniem każdego człowieka wobec samego siebie i swego potomstwa, zadaniem, które rozumiało się samo przez się.
Zauważyłem, że dzieci najzdolniejsze (w sensie karjery życiowej) wywodzą się naogół z tych zabiegliwych średnich warstw, które skromnie i z samozaparciem zaczynają właśnie budować coś jakby lepszą przyszłość. Nasz awans społeczny to usiłowania ojców naszych.
Nie miałem wtedy jakiegoś określonego wyobrażenia, czem chciałbym być. Najchętniej chyba byłbym został linoskokiem, jaki pewnego wieczora kołysał się nad placykiem naszego miasteczka, albo dragonem, który kiedyś zatrzymał konia przy naszym płocie i pytał o coś po niemiecku. Mamusia podała mu szklankę wody, dragon salutował, koń pod nim tańczył, a mamusia czerwieniła się jak różyczka. Byłbym chciał zostać dragonem, albo przynajmniej konduktorem, który zatrzaskuje drzwi pociągu, a następnie z wielką elegancją wskakuje na stopnie wagonu, gdy pociąg pędzi już szybko.
Ale nie wiadomo, jak trzeba wziąć się do tego, żeby zostać konduktorem, czy dragonem. Pewnego więc razu ojciec obwieścił mi ze wzruszeniem, że po wakacjach odda mnie do szkół, mamusia płakała, w szkole pan nauczyciel powiedział, żebym się cieszył, że będę wykształconym człowiekiem, a ksiądz proboszcz zaczął do mnie mówić: — Servus, studencie! — Zaczerwieniłem się z wielkiej dumy; wszystko było takie uroczyste. Już mi było wstyd bawić się, więc z książką w ręku w bolesnem osamotnieniu dojrzewałem dla chłopięcej powagi.
∗
∗ ∗ |
Rzecz osobliwa, jak błahemi wydają mi się lata spędzone w gimnazjum — przynajmniej w porównaniu z dzieciństwem, spędzonem w domu rodzinnym. Dziecko żyje pełnią życia i nie traktuje swego dzieciństwa, swego bieżącego okamgnienia jako czegoś tymczasowego i przemijającego. I jest w domu, to znaczy, że jest osobą ważną, która wypełnia pewne miejsce przypadające mu z tytułu własności.
I oto dnia pewnego przeprowadzają takiego prowincjonalnego smyczka do miasta i do szkoły. Możnaby rzec, że to jest osiem lat śród ludzi obcych, bo tu już niema swego domu, tu się jest obcym człowiekiem i nigdy nie ma się poczucia przynależności do nowego otoczenia. Powstaje natomiast poczucie wielkiej podrzędności śród tych obcych ludzi i wszyscy ciągle powtarzają, że jest się jeszcze niczem. Szkoła i obce otoczenie będą w uczniaku pielęgnować uczucie kornej małości, pokory i zmniejszonej wartości, a to uczucie będzie on przezwyciężał kuciem, albo w poszczególnych wypadkach, i dopiero później, zaciekłą walką z wszelkiem bakałarstwem i karnością szkolną.
W szkole młodzieniaszek słyszy też bezustannie, że wszystko jest jedynie przygotowaniem ku temu, co dopiero przyjdzie. Rok pierwszoklasisty jest przygotowaniem dla klasy drugiej, a klasa czwarta jest na świecie tylko na to, aby z niej można było przejść do klasy piątej, oczywiście, jeśli się jest dostatecznie pilnym i uważnym.
A całe te osiem lat to znowu tylko przygotowanie do matury i dopiero potem, kochani sztubacy, zacznie się prawdziwa nauka. Przygotowujemy was dla życia — powtarzają panowie profesorowie, — jak gdyby ci, co siedzą w ławach szkolnych nie byli jeszcze godni nazwy czegoś żywego. Życie to to, co nadejdzie dopiero po maturze. Takie jest z grubsza to najpotężniejsze wyobrażenie, jakie wpaja nam szkoła średnia. I dlatego porzucamy tę szkołę, jakby nas wypuszczono na wolność, zamiast z pewnem wzruszeniem poddawać się uczuciu, że tem odejściem żegnamy się z latami chłopięcemi.
Może dlatego właśnie nasze wspomnienia o szkole bywają takie nieokreślone i postrzępione. A jednak jakąż pojemnością uwagi odznaczają się te lata! Jak żywo i jasno wspominam swoich profesorów, śród których nie brakło śmiesznych i zwarjowanych pedantów; poczciwców, którzy napróżno próbowali opanować tłum rozwydrzonych smyków; kilku dostojnych uczonych mężów, wobec których i młody chłopak niejasno i z dreszczem odczuwał, że nie chodzi o przygotowanie, lecz o poznanie i że już w danej chwili staje się kimś czy czemś. Widzę i swoich kolegów, ławki porżnięte nożami, korytarze starej budowli scholarum piarum, a tysiączne wspomnienia stają się żywym snem, ale szkoła jako całość, całe te osiem lat, to coś dziwnie bezosobowego i niemal bezsensownego. Były to lata młodości przeżyte niecierpliwie i powierzchownie, żeby je jaknajprędzej mieć za sobą.
I znowu: jak chciwie i mocno przeżywa chłopiec w tych latach wszystko, co nie jest szkołą, co nie jest „przygotowaniem do życia“, ale samem życiem, czy to będzie przyjaźń, czy tak zwana pierwsza miłość, konflikty, lektura, kryzys religiny albo wybryki. Tu znajduje coś, co jest jego własnością, w czem może się pogrążyć już teraz, a nie dopiero po maturze czy wtedy, gdy będzie już „skończonym człowiekiem“, jak się mówi w szkole.
Większość wstrząsów wewnętrznych i tych różnych bzdur młodzieńczych, traktowanych zbyt często z nadmiarem tragizmu, to niezawodnie następstwo tego życia w zawieszeniu, w którem upływa młodość nasza. Jest to bodaj zemsta za to, że nie bywamy traktowani poważnie. Buntując się przeciwko temu chronicznemu prowizorjum, pragniemy przynajmniej cośkolwiek przeżyć w całej pełni i naprawdę. I dlatego właśnie jest tak, że w latach młodzieńczych przebija się w nas tak niejasno i niemal boleśnie niejedno łobuzerstwo mieszające się z tragiczną, niespodziewaną powagą.
Życie nie jest takie, aby z dziecka stawał się bardzo powoli i niemal niedostrzegalnie mężczyzna dojrzały. Nagle i nieoczekiwanie ujawniają się w chłopcu strasznie gotowe i dojrzałe części człowieka. Nie trzymają się one kupy, nie są zorganizowane i wszystko miesza się dziwnie i nielogicznie, jak wybuchy szaleństwa. Na szczęście my starzy przywykliśmy spoglądać na ten okres życia z wielką pobłażliwością, a chłopcom, którzy traktują życie zbyt poważnie, dajemy do zrozumienia, że to minie.
(Co za brutalność mówić o szczęśliwej młodości! Myślimy przytem zapewne tylko o swoich ongi zdrowych zębach i żołądkach. Cóż to szkodzi, że wtedy z lada przyczyny tak bardzo bolała dusza! Gdybyśmy mieli przed sobą tyle życia jak wtedy, zaraz zamienilibyśmy je na cokolwiek. Wiem oczywiście, że był to okres mego życia najmniej szczęśliwy, okres tęsknot i opuszczoności, ale i to wiem, że obiema rękami schwyciłbym tę upośledzoną młodość. Cóż to znaczy, że znów tak bezgranicznie, tak rozpaczliwie bolałaby mnie dusza!)