<<< Dane tekstu >>>
Autor Karel Čapek
Tytuł Zwyczajne życie
Wydawca J. Przeworski
Data wyd. 1935
Druk B-cia Drapczyńscy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Tytuł orygin. Obyčejný život
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XI

Był to na swój sposób koniec świata, bo tu kończył się tor kolejowy. Tuż za stacyjką szyny się podnosiły, a na nich tkwiły rdzewiejące zderzaki. Tutaj tor zarastał tasznikiem i suchą mietlicą. Dalej już się nie jedzie, bo tam huczy zielony górski potok na skręcie ciasnego wąwozu. Tutaj jest się niby na dnie kieszeni, koniec, dalej niema nic. Sądzę, że kolej zbudowano tu jedynie na to, aby można było wozić deski z tartaku i długie, równe pnie, spętane łańcuchem. Prócz stacyjki i tartaku była tam oberża, kilka drewnianych domków zamieszkiwali Niemcy jakby wyciosani z dębiny, a dokoła były lasy huczące na wietrze niby organy.
Zawiadowca stacji był człowiekiem wiecznie zadąsanym, podobnym do morsa. Spoglądał na mnie okiem podejrzliwem: któż to wie, za co przenieśli tego młodzika z Pragi, niezawodnie za karę. Trzeba mu będzie patrzeć dobrze na ręce. Dwa razy dziennie przybywał pociążek, składający się z dwóch wagonów, z których wyrajała się gromadka brodaczy z piłami i siekierami, w zielonych kapeluszach na rudych łbach. Gdy odzywał się sygnał zapowiadający jego przybycie, bim-bim, bim-bim, bim-bim, wychodziło się na peron, aby uczestniczyć w wielkiem wydarzeniu dnia. Zawiadowca z rękoma w tyle rozmawia z konduktorem, maszynista idzie na piwo, palacz brudną szmatą ociera lokomotywę i znowu nastaje cisza, tylko nieco dalej buchają deski ładowane na wagony.
W cienistej kancelarji postukuje aparat telegraficzny, to jakiś pan z tartaku zapowiada swój przyjazd. Wieczorem przed stacyjką stanie powozik z wąsatym woźnicą, który koniuszczkiem bicza melancholijnie spędzać będzie muchy z zadów kudłatych koni. — No, prrr — ozwie się czasem wysokim głosem, konie przestąpią z nogi na nogę i znowu cicho. Potem nadejdzie zasapany pociążek, składający się z dwóch wagonów, pan zawiadowca z poufałym szacunkiem salutuje wielmożę z tartaku, który sadowi się w powoziku i mówi bardzo głośno. W szyscy inni śmiertelnicy mówią na stacji stłumionem i cichemi głosami.
I na tem kończy się dzień. Teraz nie pozostaje już nic innego, jak tylko iść do oberży, gdzie jeden ze stołów nakryty jest białym obrusem dla panów ze stacji, z tartaku i z administracji leśnej. Albo może włóczyć się jeszcze przez chwilę po torze i dotrzeć aż tam, gdzie tor zarasta tasznikiem i trawą, usiąść sobie na kupie desek i oddychać ostrem powietrzem.
Wysoko na kupie desek siedzi chłopaczek, — nie, już nie tak wysoko, a i z chłopaczka jest już dorosły człowiek w ciasnej bluzie urzędowej, z urzędową czapką na głowie i z interesującym wąsikiem na zaciekawiającej bladej twarzy. Djabli wiedzą poco tego tutaj posłali — myśli pan zawiadowca ostatniej na świecie stacji. Melduję, panie zawiadowco, że przysłali go tutaj w tym celu: aby siadywał na deskach, jak siadywał w domu. Dużo trzeba przewędrować świata, żeby się znowu dostać do domu. Trzeba się dużo uczyć i narobić dużo głupstw, wykaszleć z siebie kawał życia, żeby się znów znaleźć na deskach pachnących drzewem i żywicą. Ma to być zdrowe na płuca, jak mówią.
Zapada zmierzch, na niebo wyskakują gwiazdy. W domu także bywały gwiazdy, ale w mieście — nie. Ileż ich tu jest; doprawdy że to nie do wiary! Takie mnóstwo. A człowiek myśli, że chodzi o Bóg wie co i że już ma się wszystko za sobą, gdy tymczasem co za masy gwiazd! To zaś jest naprawdę ostatnia już stacja świata: tor gubi się w trawie i taszniku i zaraz potem zaczyna się wszechświat. Zaraz za tym bykiem ze zderzakami. Myślałby kto, że to huczy potok i las, a to huczy wszechświat, szeleszczą gwiazdy jak liście olch, a górski wiatr przewiewa światy. O, jak dobrze tu się oddycha!
Albo idzie się z wędką na pstrągi, by siąść nad pośpieszną rzeczką i łowić ryby. A tymczasem dość patrzeć na wodę, ile jej odpływa nie wiadomo gdzie. Zawsze ta sama fala, a zawsze nowa, i końca jej nie widać. Ile odpłynie tej wody, miły Boże! Jakby się od człowieka coś oddzielało i odpływało precz, jakby się wypłukiwało coś, co natychmiast zabiera woda. Skąd też bierze się w człowieku tyle różnych rzeczy! Fala zabiera z sobą tyle mętu i smutku i tyle zostaje go jeszcze dla następnych fal! Choćby tylko tej samotności ile już odpłynęło, a końca jej niema. Bardzo dobrze, odzywa się w nim jakiś głos, wzdychaj jak najwięcej i głęboko: to zdrowo na płuca. Więc łowca pstrągów wzdycha głęboko i często.
Ale co prawda to prawda: niełatwo się poddał i nie pogodził się bez walki z ostatnią stacją świata. Popierwsze trzeba pokazać, że się przybywa z Pragi i że się nie jest bylekim. Bardzo mu miło uchodzić za osobę tajemniczą i wobec leśnych adjunktów i czerwononosych brodaczy przybierać postawę człowieka, który ma wiele za sobą. Popatrz jeden z drugim jakie głębokie i ironiczne bruzdy wyryło mu życie dokoła ust!
Nie interesowali się tem nadmiernie, byli zbyt zdrowi. Popisywali się swojemi przygodami z dziewczętami zbierającemi maliny lub z tancerkami swemi w wiejskiej karczmie. Potrafili grać w kręgle przez całe niedzielne popołudnia. Interesujący blady mężczyzna spostrzegł wreszcie, że bieg kuli i padanie kręgli zaczyna go łagodnie interesować. Zawsze to samo, ale zawsze inne, jak te fale rzeczne.
Tor zarastający tasznikiem i trawą. Kupy desek przybywające na miejsce odwiezionych. Zawsze to samo i zawsze inne. I, proszę panów, złowiłem pięć pstrągów. Gdzie? Tuż za stacją, jak byki!
Czasem się przerażałem: więc to jest życie? Tak, to jest życie, dwa pociążki dziennie, ślepy tor zarośnięty trawą, a tuż za nim wszechświat jak ten mur.
I interesujący młodzian, siedzący na kupie desek, spokojnie schyla się po kamyk, żeby nim rzucić w kurę zwrotniczego: Masz, i denerwuj się, ty głupia! Ja już jestem człowiekiem zrównoważonym.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karel Čapek i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.