Czterdziestu pięciu/Tom III/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Czterdziestu pięciu
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Quarante-Cinq
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział V.
Przemowa pana de Loignac do czterdziestu pięciu.

Obaj młodzieńcy wyglądając przez okienka kwater swoich, oczekiwali na powrót króla, ale każdego zajmowały myśli odrębne.
Sainte-Maline, pełen nienawiści, wstydu, ambicyi, stał z brwią zmarszczoną i pałającem sercem.
Ernauton zaś zapomniał już o wszystkiem co zaszło, zajęty był jedynie odgadywaniem, kto była kobieta, którą wprowadził do Paryża, jako giermka, a teraz spotkał w karecie bogatej.
Serce jego usposobione raczej do miłosnych przygód, niż do ambitnej rachuby, znalazło obszerny przedmiot do rozmyślań.
To też Ernauton powoli w tak głęboką wpadł zadumę, iż dopiero gdy podniósł głowę spostrzegł, że Sainte-Maline znikł gdzieś.
Sainte-Maline mniej niż on roztargniony, dostrzegł powrót króla i stanął u drzwi monarszych właśnie w chwili, gdy król wchodził do swojego apartamentu.
Zerwał się żywo, przebiegł galerye i również przybył do drzwi królewskich, ale w drodze spotkał wracającego już Sainte-Malina.
— Patrz pan — rzekł promieniejący Sainte-Maline, co dostałem od króla.
I pokazał mu złoty łańcuch.
— Winszuję — odparł Ernauton, ale głos jego nie zdradzał najmniejszego wzruszenia.
I z kolei wszedł do monarchy.
Sainte-Maline spodziewał się, że pan dc Carmainges zazdrościć mu będzie, zdumiony więc taką spokojnością, czekał aż Ernauton wyjdzie.
Ernauton bawił u Henryka blizko dziesięć minut, które dla Sainte-Malina były dziesięcioma wiekami.
Nakoniec wyszedł: Sainte-Maline ciągle stał na miejsca, szybkiem spojrzeniem zmierzył towarzysza i serce jego rozradowało się, bo Ernauton nie niósł nic, a przynajmniej nic widocznego.
— A cóż, panie, czy dostałeś co od króla?.. — spytał.
— Król dał mi swą rękę do pocałowania — z uśmiechem odpowiedział Ernauton.
Sainte-Maline zgniótł swój łańcuch tak silnie, iż skruszył jedno ogniwo.
Obaj w milczeniu udali się do kwater swoich.
Wchodząc do sali usłyszeli głos trąby, hasło to wywołało wszystkich czterdziestu pięciu z ich kwater, jak pszczoły z ula.
Każdy pytał czy nie zaszło co nowego, a korzystając z chwilowego zebrania, podziwiał zmianę osoby i ubioru swojego towarzysza.
Wielu wystąpiło zbytkownie, inni znów bez gustu, ale świetność brak dobrego smaku wynagradzała.
Z resztą posiadali to czego d’Epernon pragnął, jako dosyć zręczny polityk, choć zły żołnierz; jedni byli młodzi, drudzy silni, inni doświadczeni.
W ogóle podobni byli do korpusu oficerów w miejskim stroju, z wojskową postawą.
Po większej części wystąpili z długiemi szpadami, brzęczącemi ostrogami, najeżonym wąsem, w butach i rękawiczkach koźlich lub bawolich, a wszyscy złoceni, upomadowani i strojni we wstążki.
Najskromniejsi odznaczali się ciemnemi barwami, najskąpsi suknem mocnem, najwykwintniejsi koronkami, lub różowemi i białemi atlasami.
Perducas de Picorney znalazł u jakiegoś żyda mosiężny złocony łańcuch, gruby jak łańcuch więzienny.
Pertinax de Monterabeu cały się upstrzył wstążkami i naszywkami; kupił swój ubiór u jakiegoś kupca z ulicy des Haudriettes, który dał był kiedyś u siebie przytułek jakiemuś panu przez rabusiów zranionemu.
Pan ten kazał sobie przysłać z domu inny ubiór, a zawdzięczając gospodarzowi gościnność, darował mu suknie zwalane krwią i błotem.
Kupiec kazał oczyścić te suknie i nadał im dosyć ponętną powierzchowność, a choć zostały dwie dziury od dwóch pchnięć sztyletem, Pertinax zahaftował je złotem i wadę zastąpił ozdobą.
Eustachy de Miradoux nie błyszczał wcale, bo potrzebował ubrać Lardillę, Militora i dwoje dzieci.
Lardilla wybrała sobie ubiór jak najokazalszy, w owej epoce używany zwykle przez najbogatsze kobiety; Militor pokrył się aksamitem i adamaszkiem, przyozdobił srebrnym łańcuchem, beretem z piórami i haftowanemi pończochami; tak więc biednego Eustachego zaledwie skromna sumka od łachmanów ochroniła.
Pan de Ghalabre zachował swój siwo stalowy kaftan, który mu krawiec odświeżył i podszył na nowo, a kilka aksamitnych wstążek tu i owdzie zręcznie rozsianych, nadały temu zużytemu ubraniu nową postać.
Pan de Ghalabre utrzymywał, że koniecznie pragnął zmienić kaftan, lecz mimo najstaranniejszych poszukiwań, niezdołał znaleźć lepiej wyrobionego i mocniejszego sukna.
Zresztą wykosztował się na czerwone spodnie, na buty, płaszcz i kapelusz, wszystko na oko tylko dobrane, jak to zwykle bywa w ubraniu skąpca.
Co do broni, tej nic nie można było zarzucić.
Jako stary wojownik, umiał wynaleźć wyborną hiszpańską szpadę, sztylet doskonałej roboty i wyborny ryngraf, który mu zastąpił miejsce karbowanej krezy.
Gdy więc ci panowie wzajemnie się podziwiali, wszedł pan de Loignac z brwią zmarszczoną; kazał otworzyć koło, wszedł w jego środek i przybrał postawę coś nieprzyjemnego zwiastującą.
Niepotrzebujemy mówić, że spojrzenia wszystkich utkwiły w naczelniku.
— Czy panowie tu wszyscy jesteście? — zapytał.
— Wszyscy — odpowiedziało razem czterdzieści pięć głosów, co stanowiło najlepszą wróżbę przyszłych manewrów.
— Moi panowie — mówił dalej Loignac — przywalano was tutaj abyście tworzyli przyboczną gwardyę królewską; jest to zaszczytny ale wiole wymagający tytuł.
Loignac umilkł, a wszyscy odpowiedzieli mu szmerem zadowolenia.
— A jednak uważam, że wielu niedokładnie pojęło swoje obowiązki; powinienem zatem przypomnieć je panom.
Każdy nadstawił uszu, a choć nie wszyscy gotowi byli spełniać obowiązki swoje, wszyscy jednak żarliwie poznać je pragnęli.
— Nie należy mniemać, moi panowie, że król powołał was do służby i płaci wam dla tego, abyście postępowali jak roztrzepańcy i podług upodobania tu i owdzie rozsiewali razy szabli waszych. Karność jest rzeczą nieodzowną, jakkolwiek zawsze będzie utajona, panowie bowiem stanowicie zgromadzenie szlachty, która powinna być dla całego królestwa wzorom posłuszeństwa i poświęcenia.
Wszyscy milczeli, gdyż tak uroczysty wstęp widocznie zapowiadał, że dalszy ciąg mowy bodzie bardzo ważny.
— Od dnia dzisiejszego zaczynacie być wtajemniczeni w życie Luwru, to jest zaczynacie mieć udział w pracach rządu. Jakkolwiek nie zawsze będziecie obecni naradom, częstokroć jednak będziecie narzędziami przywodzącemi do skutku treść tych narad; tak więc jesteście zarazem urzędnikami, nietylko odpowiadającymi za zachowanie tajemnicy, ale nadto posiadającymi władzę wykonawczą.
Po szeregach gaskończyków przebiegł powtórny szmer zadowolenia, głowy ich śmiało się podniosły i rzekłbyś, że duma dodała im po kilka cali wzrostu.
— Przypuścież teraz — mówił dalej Loignac — iż jeden z takich urzędników, w ręku których niekiedy spoczywa bezpieczeństwo stanu lub spokojność korony, przypuścież, powtarzam, że taki urzędnik zdradzi tajemnicę narad, lub że żołnierz nie wykona otrzymanego rozkazu. Wiecie, że za to kara śmierci?
— Wiemy — odpowiedziało kilka głosów.
— Otóż! moi panowie — groźnie zawołał Loignac — dzisiaj tu zdradzono postanowienie królewskie a może nawet i zniweczono środek, którego Najjaśniejszy pan chwycić się zamierzył.
Miejsce dumy i podziwu zajęła teraz trwoga; wszyscy czterdziestu pięciu z niedowierzaniem i niespokojnością po sobie spojrzeli.
— Dwóch z pomiędzy was, moi panowie, spotkano rozprawiających na ulicy jak dwie stare baby i ciskających na wiatr słowa zbyt ważne, bo każde z nich teraz może ugodzić i zabić człowieka.
Sainte-Maline natychmiast przystąpił do pana de Loignac i rzekł:
— Niech mitu wolno będzie przemówić do pana w imieniu moich towarzyszy; a ponieważ ważną jest rzeczą jak najprędzej uwolnić nas wszystkich służących królowi, od podejrzenia na ogóle naszym ciążącego, racz pan zatem uczynić to spiesznie, abyśmy wiedzieli czego się trzymać i aby dobrych ze złymi nie mieszano.
— To bardzo łatwo — odparł Loignac.
Podwojono uwagę.
— Doniesiono dzisiaj królowi, iż jeden z jego nieprzyjaciół, jeden właśnie z tych, do walki z którymi powołani jesteście, przybył do Paryża, aby go drażnić a raczej knuć przeciw niemu spiski. Nazwisko tego nieprzyjaciela wymówiono tajemnie, lecz słyszał je szyldwach, to jest człowiek, którego za mur uważać należało, a tem samem, który powinien był być głuchym, niemym i niezachwianym. Jednak człowiek ten, niedawno na ulicy powtarzał nazwisko nieprzyjaciela królewskiego, a to z przechwałkami i śmiechem, czem zwrócił uwagę przechodniów i wzbudził niejakie poruszenie. Wiem o tem, bo szedłem tą samą drogą co ów człowiek i wszystko na własne uszy słyszałem; bo aby przeszkodzić dalszemu jego gadulstwu, położyłem mu rękę na ramieniu, gdyż tak się był zapomniał, że tylko jeszcze kilka słów brakowało, aby zdradził najświętsze interesy. Byłbym musiał wtedy na miejscu przebić go sztyletem, gdyby niebyt zamilkł za pierwszem mojem skinieniem.
Postrzeżono że Pertinax de Monterabeu i Pertinax de Picornej pobledli i prawie omdlewający patrzyli na siebie.
Chwiejący się Monterabeu, chciał coś powiedzieć na swoje usprawiedliwienie.
Skoro tylko trwoga zdradziła obu winnych, wszystkie spojrzenia na nich się zwróciły.
— Nic cię usprawiedliwić nie zdoła, mój panie — rzekł Loignac do Monterabeu — jeżeli byłeś pijany, już tem samem ukarać cię należy; jeżeli zaś powodowała tobą duma i chełpliwość, to również na karę zasługujesz.
Nastała okropna cisza. Pamiętamy zapewne, że pan de Loignac, zaraz na początku objawił surowość zdającą się grozić złemi następstwy.
— A zatem — mówił de Loignac — panie de Monterabeu i ty panie de Picorney, będziecie ukarani.
— Przebacz panie — odpowiedział Pertinax; dopiero z prowincji przybywamy, jesteśmy jeszcze nowicyuszami u dworu, i nie znamy sztuki życia politycznego.
— Nie trzeba było podejmować się zaszczytnej służby przy boku Jego królewskiej mości, nie zważywszy pierwej ciężarów i obowiązków tejże służby.
— Przysięgamy, że na przyszłość jak groby milczeć będziemy.
— Wszystko to bardzo dobrze moi panowie, ale czy jutro naprawicie złe, któreście dzisiaj zrządzili?
— Będziemy się starali.
— Niepodobna, moi panowie, niepodobna!
— Przynajmniej na ten raz, racz nam przebaczyć panie.
— Żyjecie, moi panowie — mówił znowu Loignac nie odpowiadając wprost na prośbę obu winnych — w pośród widocznego rozpasania, które surową karnością powściągnę. Ci więc, którym się służba za ciężką wyda, mogą z niej wystąpić, gdyż nie troszczę się z goła o nowych ochotników, którzy zajmą ich miejsce.
Nikt nieodpowiedział, ale wielu zwiesiło głowy.
— Tak więc — mówił dalej Loignac — należy uprzedzić was o tem moi panowie, sami sobie wymierzać będziemy sprawiedliwość tajemnie, niezwłocznie, bez żadnych bazgranin, bez procesów; bo zdrajcy natychmiast śmiercią karani będą. Nie brak ku temu powodów, nikogo więc to niezadziwi. Przypuśćmy naprzykład, że panowie de Monterabeau i Picorney, zamiast po przyjacielsku rozprawiać na ulicy o rzeczach, o których powinni byli zapomnieć, raczej posprzeczali się o to o czem mieli prawo pamiętać, otóż! czy ta sprzeczka nie mogła wywołać między nimi pojedynku? Zdarza się niekiedy, iż w pojedynku znajdują obu tych panów poległych na Pre-aux-Clércs, tak jak znaleziono panów de Quelus, de Schomberg i de Maugiron poległych w Tournelles; rozchodzi się o tem wieść jak o każdym pojedynku i wszystko się kończy. Pojmujecie więc moi panowie, że każę zabić albo w pojedynku lub inaczej, każdego kto zdradzi tajemnicę króla.
Monterabeu zupełnie omdlał i oparł się o towarzysza, coraz mocniej bledniejącego i przeraźliwie zębami dzwoniącego.
— Za lżejsze przewinienia — mówił znowu Loignac, obmyślę lżejsze kary, naprzykład areszt, a użyję go dlatego, że tem ukarzę winnego a króla nie przyprawię o żadną stratę. Dzisiaj daruję życie panu de Montarabeu, który mówił i panu de Pincorney, który słuchał; przebaczam im, bo mogli się omylić przez niewiadomość; nie karzę ich aresztem, bo mogę ich potrzebować jeszcze dzisiaj albo jutro rano. Ale pozostawiam dla nich trzeci rodzaj kary, którą do winnych zastosowywać będę, to jest skazuję ich na karę pieniężną.
Na słowo: „kara pieniężna” twarz pana de Chalabre przedłużyła się jak pysk łasicy.
— Dostaliście moi panowie, po tysiąc liwrów, oddacie zatem po sto i tej kwoty użyję na wynagrodzenie tych, którzy na to zasłużą i którym nie będę miał nic do wyrzucenia.
— Sto liwrów — mruknął Pincorney — ależ krwi boska! ja ich już niemam, wszystkie pieniądze wydałem na ubranie i wyekwipowanie.
— To pan sprzedasz swój łańcuch — rzekł Loignac.
— Owszem, chętnie poświęcę go na usługi króla — odpowiedział Pincorney.
— Nie, mój panie, król niekupuje własności swoich poddanych, sam pan sprzedaj i sam zapłać. Ale mam jeszcze coś dodać — rzekł Loignac. Pomiędzy rozmaitymi członkami tego zgromadzenia, dostrzegłem zarody nieporozumienia lub drażliwości; ilekroć więc przyjdzie do jakiej sprzeczki, pragnę aby mi o niej donoszono, bo sam tylko będę miał prawo sądzenia o jej ważności i nakazania walki, jeżeli ją uznam za konieczną. W naszych czasach wiele osób ginie w pojedynkach, bo taka moda, ale ja nie życzę sobie aby dla dogodzenia modzie, kompania moja ciągle niekompletną była. Pierwszą walkę, pierwsze wyzwanie, które nastąpi bez mojego pozwolenia, ukarzę surowem więzieniem, bardzo wysoką pieniężną karą albo czem jeszcze dotkliwszem, jeżeli ta okoliczność przyniesie jaki uszczerbek służbie. Niech więc ci z was moi panowie, którzy się mogą zastosować do tych rozporządzeń, zastosują się do nich. Teraz możecie panowie odejść. Ale, ale, dzisiaj wieczór piętnastu z pomiędzy was ma się znajdować przy schodach Jego królewskiej mości, podczas przyjęcia i jeżeli będzie potrzeba, niech się za danym znakiem rozproszą po przedpokojach. Piętnastu drugich uszykują się na dziedzińcu, niby bez żadnego celu i połączą się z grupami ludzi przybywających do Luwru; nakoniec piętnastu innych pozostaną w kwaterach.
— Panie — rzekł Sainte-Maline przybliżając się — pozwól abym nie udzielał rady, broń Boże! ale abym zażądał wyjaśnienia; każde dobre wojsko wymaga dobrego dowództwa; jakże więc zgodnie działać potrafimy, skoro niemamy dowódzcy?
— A ja, czemże jestem?... — zagadnął Loignac.
— Pan jesteś naszym generałem.
— Mylisz się mój panie, generałem waszym jest książę d’Epernon.
— A więc pan jesteś naszym brygadyerem, ale to nie dosyć, bo każdy nasz oddział potrzebuje oficera.
— Prawda — odparł Loignac — ja zaś codzień na trzy części dzielić się nie mogę, a jednak samą tylko zasługą pragnę mieć wyższość nad panami.
— O! choćbyś się jej wypierał panie, to ona sama na jaw wyjdzie, a przy zdarzonej sposobności poznasz pan różnice, których teraz niewidać.
— A więc ustanowię czasowych zwierzchników — powiedział pan do Loignac, zastanowiwszy się przez chwilę nad zdaniem Sainte-Maline; wraz z hasłem wskażę nazwisko zwierzchnika, tym sposobem każdy po kolei nauczy się ulegać i rozkazywać, ale nieznam jeszcze waszych zdolności moi panowie, a dla ustalenia mojego wyboru, potrzebuję aby te zdolności się rozwinęły. Obaczę więc i osądzę.
Sainte-Maline ukłonił się i wrócił do szeregu.
— Otóż — mówił znowu Loignac — słyszeliście moi panowie, że podzieliłem was na piętnastki. Znacie wasze numery: pierwszy przy schodach, drugi na dziedzińcu, trzeci na kwaterze; ton ostatni na wpół ubrany, ze szpadami, ma być gotów do wystąpienia za najmniejszym znakiem. Teraz odejdźcie. Panie de Monterabeu i panie de Picorney, jutro czekam uiszczenia kary, sam jestem podskarbim.
Wszyscy odeszli, pozostał sam tylko Ernauton dc Carmainges.
— Czy pan czego żądasz?... — spytał Loignac.
— Tak jest, panie — kłaniając się odpowiedział Ernauton — zdaje mi się, że pan zapomniałeś wyraźnie oznaczyć co czynić mamy. Służyć królowi, jestto. niewątpliwie rzecz zaszczytna, ale radbym wiedzieć do czego ta służba obowiązuje.
— Jest to mój panie, zbyt drażliwa kwestya i nieumiałbym odpowiedzieć na nią kategorycznie — rzekł Loignac.
— Wolnoż mi zapytać dlaczego?
Ernauton czynił swoje zapytania z tak wyszukaną grzecznością, iż pan de Loignac, mimo zwyczaju, nadaremnie kusił się na surową odpowiedź.
— Bo i ja sam częstokroć nie wiem zrana co będę miał do czynienia wieczorem.
— Względem nas — rzekł Carmainges — zajmujesz pan tak wysokie stanowisko, iż powinieneś wiedzieć wiele takich rzeczy, o których my wcale nie wiemy.
— Czyń panie de Carmainges co ja czynię; ucz się swojej służby tak, aby cię jej nikt nie uczył; ja ci nie przeszkadzam.
— Odwołuję się do pańskiego światła — powiedział Ernauton — jakkolwiek bowiem przybyłem do dworu wolny od wszelkiej przyjaźni i nienawiści, jakkolwiek niepowodowany żadną namiętnością, jakkolwiek nie więcej wart od innych, mogę jednak być panu użyteczniejszym niż drudzy.
— Jesteś pan wolny od przyjaźni i nienawiści?
— Tak panie.
— Przypuszczam jednak, że pan kochasz króla.
— Powinienem i pragnę kochać, panie do Loignac, jako sługa, jako poddany i jako szlachcic.
— Otóż! jest to jeden z głównych punktów, do których stosować się powinieneś; jeżeliś zręczny, potrafisz uniknąć tego co się im wyraźnie sprzeciwia.
— Bardzo dobrze — kłaniając się odrzekł Ernauton — teraz wiem już jak mam postępować. Jedna tylko okoliczność mocno mię niepokoi.
— Jaka?
— Posłuszeństwo bierne.
— To najgłówniejszy warunek.
— Rozumiem panie, lecz bierne posłuszeństwo jest niekiedy zbyt trudnem dla ludzi drażliwych pod względem honoru.
— To mię nic nie obchodzi panie de Carmainges — odpowiedział Loignac.
— A jednak, jeżeli się panu jaki rozkaz niepodoba?
— Czytam podpis księcia d’Epernon i to mię pociesza.
— A pan d’Epernon?
— Pan d’Epernon czyta podpis króla i pociesza się równie jak ja.
— Masz pan słuszność — rzekł Ernauton — widzisz we mnie uniżonego sługę.
Ernauton chciał odejść, ale go Loignac zatrzymał.
— Jednakże wzbudziłeś pan we mnie pewną myśl — rzekł — dlatego powiem panu coś, czegobym innym niepowiedział, bo ci inni ani śmieją ani umieją mówić do mnie równie przyzwoicie jak pan.
Ernauton ukłonił się.
— Panie — mówił Loignac, przybliżywszy się do młodzieńca — dzisiaj wieczorem może się przytrafić coś ważnego. Nie spuszczaj go z oka, i idź za nim wszędzie, gdziekolwiek się uda, po wyjściu z Luwru.
— Daruj pan, ale zdaje mi się, że to by oznaczało, iż kogoś na oku mieć potrzeba.
— Tak pan sądzisz? — zimno odparł Loignac — być może, ale czekaj pan.
Tu wyjął z zanadrza papier, który podał panu de Carmainges; ten rozwinął go i przeczytał:
„Dzisiaj wieczorem kaź śledzić pana de Mayenne, jeżeliby przypadkiem śmiał przedstawić się w Luwrze.”
— Podpisano? — spytał Loignac.
— Podpisano, d’Epernon — przeczytał Carmainges.
— A więc?...
— Prawda — odrzekł Ernauton nisko się kłaniając — pójdę za panem de Mayenne.
I wyszedł.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.